Strona główna » Włocławski fenomen: Wesele z Igorem Griszczukiem i obraza na cały świat
PLK

Włocławski fenomen: Wesele z Igorem Griszczukiem i obraza na cały świat

2 komentarze
Co może łączyć kibiców z roczników 1931 i 2014? Oprócz koszykówki? Oczywiście, że Anwil. Pierwszy dopiero co skończył karierę trenera. Drugi dziś w Warszawie wybiera się na pierwszy mecz „swojego” Anwilu w życiu. Włocławski fenomen koszykarski w pigułce.

Przed rozpoczęciem obecnego sezonu PLK, uruchamiając SuperBasket, za punkt honoru postawiliśmy sobie, by w trakcie trwania rozgrywek przynajmniej raz złożyć wizytę każdemu z klubów.

Na początku byliśmy w Łańcucie.

Później krzątaliśmy się po Warszawie.

Za trzecim razem padło na Włocławek. Oczywiście, że w dniu meczu ze Śląskiem. Nie tylko ze względu na zaszłości. Także z powodu Andreja Urlepa – trenera, który w 2003 roku dał Anwilowi pierwszy, upragniony tytuł mistrzowski.

Powyżej – Roman Konopczyński. Żadnemu z kibiców Anwilu specjalnie przedstawiać nie trzeba. Rocznik 1931. Legenda włocławskiego środowiska koszykarskiego. Uprawnienia trenerskie uzyskał na początku lat 50. poprzedniego wieku. Od tego czasu aż do ostatniego sezonu prowadził seniorskie i młodzieżowe drużyny kolejnych pokoleń włocławskich koszykarek i koszykarzy. 

Albo przynajmniej – jak w ostatnim czasie – pomagał prowadzić. Jeszcze w ubiegłym sezonie, już po skończeniu 90 lat, służył radą podczas zajęć z młodzieżą Grzegorzowi Kożanowi. Temu samemu, który w roli asystenta Igora Milicicia zdobył z reprezentacją Polski kilka tygodni temu czwarte miejsce w EuroBaskecie.

– Obecny sezon jest pierwszym, w którym aktywnie nie pracuję już jako trener. Ale czasami chodzę na treningi jako obserwator, nieformalny doradca. Koszykówkę obserwuję jednak cały czas – zapewnia z uśmiechem na ustach Konopczyński, którego odwiedziliśmy kilka godzin przed meczem Anwil – Śląsk. 

Ale to nie jego z powodu nasz reportaż musiał czekać na publikację kilka dni dłużej niż początkowo zakładaliśmy. Decydujące okazały się plany związane z niedzielą 16 października 2022 roku kibica o 84 lata młodszego.

Tego, który – podobnie jak pan Roman – wnikliwie obserwuje mecze Anwilu. I robi podczas nich odpowiednie notatki.

Wesele po włocławsku

To było imponujące wesele. Maj, wiosna w rozkwicie i piękna panna młoda. Była już późna noc z niedzieli na poniedziałek. Właściwie bardziej poniedziałkowy poranek.

Świtało. Poprawiny powoli, ale jednak – zaczynały dogasać.

– A gdybyś tak mógł jeszcze spełnić swoje ostatnie kawalerskie życzenie… Jak by brzmiało? – padło pytanie do pana młodego.

– Porozmawiać z Igorem Griszczukiem. Tu i teraz.

Włocławek. W pełnej krasie.

Do sklepu? Nie wszyscy naraz!

W tym mieście i jego okolicach z wielką atencją o Igorze Griszczuku mówią nie tylko młodzi ludzie zmieniający stan cywilny. Także ci nieco starsi. Roman Konopczyński też. O procesie tworzenia potęgi włocławskiej koszykówki jest gotów opowiadać – z pasją! – godzinami. Nic tylko usiąść i słuchać.

Ale gdy schodzi na Griszczuka, nawet Roman Konopczyński musi dodatkowo nabrać powietrza.

Anwil – w dużej mierze dzięki Griszczukowi – jest jedyną drużyna, która od 30 lat nieprzerwanie gra w polskiej ekstraklasie.

Jedyną, która co najmniej połowę z tych lat kończyła na podium mistrzostw Polski.

I jedyną, która realnie wyznacza rytm, którym żyje jej miasto.

Miarą sukcesu nie są wcale medale, Puchary Polski czy Superpuchary wywalczone przez Anwil. Ani nawet półfinał Pucharu Saporty. Tak naprawdę ważniejsze są te tłumy przed sklepem kibica w trakcie meczów. Fakt, że klub musi w drzwiach postawić ochroniarza, by wszyscy chętni nie wkroczyli jednocześnie. Mogliby się stratować.

– A pan z meczu wraca, tak? – zapytała mnie sprzedawczyni w jednym ze sklepów w dniu meczu Anwil – Śląsk tuż przed 21, spoglądając na (nie wiedzieć czemu) wciąż zwisającą z szyi legitymację dziennikarską.

– Słyszałam, że przegrali – dodała po chwili, z wyczuwalnym rozczarowaniem w głosie.

Oni. Nie trzeba precyzować. We Włocławku każdy wie, kim są oni.

Koszykarze Anwilu.

Miliony z karnetów

Jeszcze jeden miara włocławskiego, koszykarskiego sukcesu: sprzedaż karnetów na cały sezon.

– Nasz absolutny rekord to 3100. Został ustanowiony przed sezonem, w którym w składzie był m.in. Tony Wroten. Przed trwającymi rozgrywkami sprzedaliśmy prawie 2600 sztuk – informuje Michał Fałkowski, media menedżer Anwilu.

Liczba wciąż robi wrażenie. Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę cenę. Najtańsze karnety tym razem kosztowały aż 750 zł. Droższe – od 1000 do 1500. Mimo tego sprzedawały się jak świeże bułeczki.

– Mamy świadomość w jakich czasach żyjemy, więc kibicom zaproponowaliśmy rozłożenie płatności za karnet na raty. Wiele osób z takiego rozwiązania skorzystało – tłumaczy prezes klubu Łukasz Pszczółkowski.

Przed spotkaniem ze Śląskiem odwiedziliśmy go w gabinecie.

Ostatnie sukcesy polskiej koszykówki – i te nieco mniejsze, w rozgrywkach 3×3, i te ogromne, dorosłej reprezentacji w EuroBaskecie – nie zmieniają faktu, że ma ona w naszym kraju sporo do nadrobienia. Koszykówką wciąż, może – choć też nie zawsze – za wyjątkiem Wrocławia, nie żyją wielkie miasta. Kibice większości drużyn PLK hal nie szturmują. Oglądalność meczów PLK w telewizji bywa na poziomie realizacji transmisji – momentami wręcz zawstydzająco słaba. 

Ale po najnowszych sukcesach, przynajmniej chwilowo, odżyła nadzieja, że w polskiej koszykówce – także tej spod znaku PLK – coś drgnie.

– Ściskamy za wzrost popularności koszykówki w całym kraju kciuki. Fajnie by było, gdyby także inne miasta zaczęły w większym stopniu żyć tym sportem. Ale czy zwycięstwo ze Słowenią, pokonanie Luki Doncicia, coś zmieniło, jeśli chodzi o sytuację naszego klubu? Nie sądzę. Pół żartem, pół serio Włocławek już chyba bardziej koszykówką interesować się nie może. Choć my oczywiście robimy wszystko co w naszej mocy, aby zasięgi naszego klubu rozrastały się w każdym kierunku – dodaje prezes Pszczółkowski. 

– Jeśli przyjąć, że w naszym mieście żyje niespełna 100 tysięcy ludzi i odjąć z tego grona osoby wiekowe oraz najmłodsze dzieci, to wynik posiadaczy karnetów jest zdumiewająco wysoki. Ale kibice Anwilu zdumiewają nas od lat – opowiada Fałkowski.

Gdyby faktycznie, szacunkowo, odjąć dzieci i osoby starsze ze 100-tysięcznego Włocławka, okazałoby się, że ok. 4 procent mieszkańców w „wieku produkcyjnym” posiada karnety Anwilu. Procenty nie wszystkim mówią wiele? Dla porównania: gdyby karnety na mecze Legii nabyło 4 proc. mieszkańców liczącej 1,75 mln osób Warszawy, dałoby to sprzedaż na poziomie 70 tysięcy sztuk.

Porównanie bez większego sensu? Niewiele wnoszące? Jasne. Ale dobrze ilustrujące poziom zainteresowania basketem we Włocławku.

Można też 2,6 tys. sprzedanych karnetów Anwilu dość łatwo przeliczyć na pieniądze. Jeśli przyjąć, że każdy z nich kosztował średnio tysiąc złotych – otrzymujemy kwotę 2,6 mln. Więcej niż minimalny budżet klubu przystępującego do gry w PLK.

Imponujące.

– Wychodzi na to, że jesteśmy największym sponsorem naszego klubu – mówią kibice Anwilu, lekko powątpiewając w rozmowach między sobą w szczodrość innych firm wspierających klub z Włocławka.

Jest takie słowo – profesorze – i kończy się na „biście”

Mecze Anwil – Śląsk już od początku lat 90. rozpalały emocje kibiców we Włocławku.

– Śląsk, przyjeżdżając do nas, przez wiele lat był trochę jak ten starszy brat, który wchodzi do pokoju młodszego i jakby ten młody się nie starał, to i tak ostatecznie spuszcza mu manto. Ale ileż przy tym było emocji. Ile nadziei, że kiedyś w końcu dorośniemy na tyle, by wziąć rewanż. To właśnie te one napędzały moich poprzedników, ówczesnych szefów klubu, by gonić wrocławskiego króliczka – wspomina obecny prezes klubu z Włocławka Łukasz Pszczółkowski.

Z czasem emocje podczas starć Anwilu ze Śląskiem nieco spowszedniały – jak i polskim kibicom cała koszykówka w pierwszej dekadzie XXI wieku. Później zaczęły zanikać. Wraz z – jakże trudnym do wyobrażenia jeszcze kilka lat wcześniej – totalnym upadkiem starszego brata z Wrocławia, którego często po prostu w najwyższej klasy rozgrywkowej nie było.

Prezes Anwilu, jak każdy we Włocławku, zaczynał swoją przygodę z koszykówką od bycia zagorzałym kibicem. 

– Pierwszych meczów ze Śląskiem w pierwszej połowie lat 90 nie oglądałem, bo byłem zbyt młody, a hala zbyt mała by pomieścić wszystkich chętnych. Wszystko zmieniło się na początku XXI wieku, gdy oddano do użytku nowy obiekt – wspomina Pszczółkowski. 

Budowa Hali Mistrzów kosztowała 22 mln zł. Kibice z innych stron kraju sobie z jej nazwy dworowali – Anwil był wówczas „jedynie” pięciokrotny wicemistrzem. Ale we Włocławku wiedzieli, że co się odwlecze, to nie uciecze. 

Upragnione złoto w końcu dorwali w 2003 roku. Tamten mecz, szósty finału Anwil – Prokom Trefl, jest bezspornie jednym z najbardziej pamiętnych, jakie rozegrano w ostatnich 30 latach w polskiej koszykówce. HIstoryczny moment dla Włocławka – to jedno. Ale najważniejsi byli ci kibice…

„Bo nasz Anwil najlepszy w Polsce jest, najlepszy w Polsce jest, najlepszy w Polsce jest” – ten okrzyk tysięcy oszalałych ze szczęścia fanów wiele postronnych osób, którzy znaleźli się wówczas w Hali Mistrzów, słyszy w uszach do tej pory. Ja też. Przed oczyma mam te obrazki. 

– Jedna spośród tych głów wychylających się na tym słynnym materiale wideo zza reportera, w amoku skaczących i śpiewających kibiców, należała do mnie – przyznaje Fałkowski. – Chodziłem wówczas jeszcze do liceum. To był czerwiec. Po opuszczeniu hali czekała nas długa noc świętowania, ale rano trzeba było wstać na lekcje. Nie bardzo pamiętam jak się dowlokłem do szkoły, ale wiem, że pierwsza była matematyka. Profesor spojrzał na mnie, bo wiedział, że jestem fanem koszykówki i zapytał: Michał, jak było? – Jest takie słowo, Sorze, i kończy się na „biście” – odpowiedziałem, zanim pomyślałem. Lekko zniesmaczony wyraz jego twarzy, ale i lekki uśmiech w kąciku ust – bo tylko tym mi odpowiedział – pamiętam do dziś.

– Właśnie w czasach, gdy zdobyliśmy pierwszy tytuł zaczynałem się udzielać w klubie. Jako wolontariusz. Studiowałem w Bydgoszczy i przez kilka lat podróżowałem do Włocławka na niemal każdy mecz, korzystając z uprzejmości korespondenta Przeglądu Sportowego, który zabierał mnie swoim samochodem na mecze do rodzinnego miasta, a później odwoził do Bydgoszczy. Nie było nawet czasu odwiedzić domu rodzinnego. Mama po wielokroć nawet nie wiedziała, że byłem we Włocławku – śmieje się obecny prezes Anwilu.

– Kiedyś obaj siedzieliśmy w jednym pokoju, ja byłem wsparciem dla Łukasza pełniącego rolę media managera. Od tamtego czasu sporo się zmieniło, ale niezależnie od tego, kto jaką funkcję pełni, cel zawsze pozostaje ten sam – aby Anwil rósł w siłę, a jego kibicom podczas jego meczów było jeszcze przyjemniej – mówi Fałkowski.

Tato, dlaczego nawet w Słupsku krzyczą „Anwil”?

Jeszcze jedna miara sukcesu Anwilu dopełni się podczas dzisiejszego szlagieru 4. kolejki PLK z Legią.

– Że osiągnąłeś ze swoim klubem sukces jesteś pewny w momencie, gdy większość jego kibiców mieszka poza miastem, w którym on występuje – powtarzał zawsze pewien ponoć utalentowany chemik, który do historii koszykówki przeszedł jako twórca potęgi Los Angeles Lakers – Jerry Buss.

Anwil jeszcze raczej do tego momentu nie doszedł, ale chemia między klubem a jego kibicami zatacza coraz szersze kręgi. Nie wiemy jak bardzo szerokie. Ale mamy pewność, że dotarła już do podwarszawskiego Pruszkowa.

Ród państwa Ceglińskich stał się już integralną częścią polskiej koszykówki. Dziadek, Marek, obecnie już po 70. wciąż jest aktywnym dziennikarzem – obecnie Polskiej Agencji Prasowej. Oczywiście, że był na ostatnim EuroBaskecie. Jego syn, Łukasz, nie mniejszy pasjonat koszykówki, jest obecnie redaktorem naczelnym sport.pl.

Obaj napisali kilka świetnych książek o baskecie.

Oczywiście, że wnuk Marka, Tymon (na zdjęciu powyżej, lat 7) – jest już kibicem koszykówki.

I oddanym fanem Anwilu.

– Bardzo wcześnie zaczął się do mnie dosiadać, gdy oglądałem mecze. Uważnie obserwował. Szybko polubił Michała Sokołowskiego, bo ten jest z Pruszkowa. Gdy „Sokół” grał we Anwilu, automatycznie stał się kibicem tego klubu. Potem była fascynacja Tonym Wrotenem, poznawał kolejnych graczy, m.in. Kyndalla Dykesa. Teraz mówi, że najbardziej lubi Kamila Łączyńskiego, Josha Bostica, Phila Greene’a i Luke’a Petraska. Jak oglądamy inne mecze, to zawsze komuś kibicuje. Lubi też Śląsk, bo był fanem Travisa Trice’a, a teraz jest Jeremiaha Martina, ale jak gra Anwil, to zawsze jest za nim. Są euforie. Łzy. No i obrazy na cały świat, jak Anwil przegra. Kiedyś po porażce naprawdę musiałem mu puścić słynną końcówkę meczu ze Stelmetem, żeby się uspokoił – wspomina Łukasz Cegliński.

– Myślę, że Tymonowi podoba się to, że na meczach we Włocławku zawsze są pełne trybuny i jest głośno. Ostatnio pytał mnie, dlaczego kibice w Gryfii krzyczą „Anwil!”. Oni oczywiście krzyczeli „Czarni!”, ale doping z Włocławka tam mu się zakodował, że każdy pojedynczy okrzyk kojarzy mu się z Anwilem – śmieje się.

Ilu tak oddanych fanów ma klub z Włocławka w całej Polsce? Nie wiemy. Ale wiemy, że sympatycy Anwilu potrafią się wzajemnie wspierać.

Swego czasu Tymon otrzymał tego typu przesyłkę.

Dzisiejszy mecz Legia – Anwil w hali Torwaru obejrzy zapewne kilka tysięcy osób. Wiele z nich zapomni o nim zapewne tuż po opuszczeniu ścian stołecznej hali. Ale Tymon Cegliński może te chwile zapamiętać na całe życie. Będzie to pierwszy mecz, który obejrzy w swoim życiu na żywo. Na dodatek: mecz jego Anwilu.

Początek walki już o 17.30.

2 komentarze

Łukasz Bińkowski 17 października, 2022 - 00:40 - 00:40

Dziękuję za naprawdę pięknie napisany materiał o Anwilu. Widać, że autor też jest zakręcony na punkcie basketu. Fajne połączenie Pana Konopczyńskiego z Tymonem… Zapraszamy częściej do Włocławka!

Odpowiedz
Lbj 17 października, 2022 - 23:44 - 23:44

piękny tekst. szkoda że największe bydło na mecze w Trójmieście przyjeżdżało z Włocławka. najebany, wulgarni, nie mający pojęcia o przepisach. żenujący poziom dopingu. tyle w temacie

Odpowiedz

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet