Strona główna » Rafał Juć: Parada, Vegas i mistrzostwo świata. Marzę o tym drugim – z Polską

Rafał Juć: Parada, Vegas i mistrzostwo świata. Marzę o tym drugim – z Polską

0 komentarz
Minionej nocy przez ulice Denver przeszło być może nawet milion osób świętujących pierwszy w historii miasta tytuł mistrza NBA zdobyty przez Nuggets. W imprezie uczestniczył też Rafał Juć, który przed laty miał udział w sprowadzeniu Nikoli Jokicia do Denver. Nam opowiedział o kulisach sukcesu, swojej roli i marzeniach na przyszłość. Także tych związanych z reprezentacją Polski.

BETCRIS PROPONUJE TRZY FREEBETY ZA TRZY KUPONY – SPRAWDŹ JUŻ TERAZ!

Michał Tomasik: Mistrzostwo NBA Denver Nuggets zdobyte pod wodzą Nikoli Jokicia wydaje się idealnym momentem do tego, by wrócić do jednego z bardziej klasycznych pytań, które można zadać sportowcom przy okazji odnoszonych sukcesów. Co było istotniejsze: talent – bo Jokić to koszykarz posiadający wiele absolutnie unikalnych cech – czy jednak praca?

Rafał Juć: Nie ma żadnych wątpliwości – to drugie. W NBA od lat sprawdza się jedna zasada, która mówi, że talent jest jedynie biletem wstępu do niej. Później, by osiągnąć sukces, trzeba wykonać ogromną pracę. Żeby zdobyć mistrzostwo – tytaniczną. No i jeszcze mieć trochę szczęścia, albo przynajmniej – omijać pecha. Przecież kontuzja najlepszego zawodnika może momentalnie przerwać mistrzowski sen każdego zespołu w lidze. Nuggets nie zdobyliby tytułu bez Nikoli Jokicia, to fakt. Ale i Nikola Jokić nie zdobyłby go bez pomocy Nuggets. Ten zespół już od kilku lat był budowany wokół niego. 

To dobre hasło, ładnie brzmi – ale co oznaczało w praktyce? 

Rozważając zatrudnienie każdego, ale to dosłownie każdego kolejnego zawodnika pierwszym pytaniem, na które odpowiadaliśmy sobie było to czy będzie on pasował do Jokicia. I nie mówię tutaj tylko o aspektach sportowych, choć one były oczywiście kluczowe. Bardzo istotne pozostawał jednak także rys charakterologiczny. Jokić nie jest typem człowieka, który dogada się z każdym. 

Podwójny MVP NBA i najlepszy gracz zakończonego finału ma trudny charakter?

Powiedziałbym raczej, że jest artystą i – jak chyba każdy szanujący się artysta – ma swoje zwyczaje, rytuały oraz zasady, których nie lubi naginać. W naszym biurze Denver Nuggets wisi motto. Proste, ale jednocześnie dobrze przypominające wszystkim zatrudnionym w klubie istotę ich pracy: naszym podstawowym zadaniem jest stworzyć koszykarzom jak najlepsze warunki do odniesienia sukcesu. Mój mentor, obecny generalny menedżer klubu Calvin Booth skraca je do stwierdzenia, że on – mający przecież tak naprawdę potężną władzę w klubie – jest tu tylko ministrantem. Mszę odprawiają koszykarze. 

Wracając do Jokicia, w którego sprowadzeniu do Denver niemal 10 lat temu maczałeś palce – po zdobyciu mistrzostwa przez Nuggets media obiegło twoje zdjęcie z legendarnymi w światku NBA braćmi Nikoli. Co tu dużo mówić – wyglądasz przy nich jak Asterix wciśnięty między dwóch Obieliksów. Długo świętowaliście po zakończeniu ostatniego meczu z Miami Heat?

Długo – do 4 nad ranem. Ale – co najlepiej świadczy o tym jak bardzo nasza drużyna i historia mistrzostwa Nuggets różniły się od tych, które w poprzednich latach świętowały Golden State Warriors czy Los Angeles Lakers – my świętowaliśmy sukces w swojej szatni. Oni – już chwilę po zakończeniu finału wsiadali do samolotu i lecieli do Vegas. My naprawdę długo nie chcieliśmy opuszczać klubowej szatni. W środku zmieściło się pewnie około 200 osób. Odnosiłem wrażenie, że każda z nich miała wielką nadzieję na to, by chwila, w której się znaleźliśmy będzie trwała wiecznie. Panowała atmosfera, której nie da się do końca opisać słowami. Nie chodziło tylko o mistrzowskie pierścienie i odpowiedź na pytanie kiedy je otrzymamy. Przecież wszyscy tak naprawdę wiedzą, że dopiero przy okazji rozpoczęcia kolejnego sezonu. Najważniejsze było, by wspólnie spędzić czas. I to właśnie w miejscu, w którym wszyscy czują się najlepiej. Fakt, bracia Jokić nieco mnie męczyli, musiałem na nich uważać. Za punkt honoru postawili sobie, że podrzucę w górę każdego obecnego w szatni. Ze mną szło im na tyle gładko, że pofrunąłem pod sufit kilka razy. 

Od jak dawna się znacie?

Tak naprawdę dobrze – od 2014 roku. Nikola został wówczas wybrany przez Denver Nuggets w drafcie, ale jeszcze cały kolejny sezon spędził w Serbii. Odwiedzałem go wówczas kilkanaście razy. Poznałem bardzo dobrze całą jego rodzinę, nie tylko braci. Co naturalne – przez kolejne lata te relacje jedynie się pogłębiały. 

Zostawiając największe gwiazdy na boku – kto był bardziej wzruszony w szatni: wasz debiutant Christian Braun, który zdobył już bodaj piąte kolejne mistrzostwo, bo wcześniej wygrywał regularnie rozgrywki szkoły średniej, a w poprzednim sezonie triumfował także w NCAA, czy jednak Jeff Green, który za pierścieniem gonił bezskutecznie przez 16 lat, przechodząc po drodze operację na otwartym sercu i grając w kolejnych zespołach z niemal wszystkimi najlepszymi koszykarzami NBA?

Zdecydowanie Green. Zobaczyć go ściskającego puchar mistrzowski – to było coś. On naprawdę przeszedł długą drogą. Ale w tej wypełnionej ludźmi szatni moją uwagę zwracało więcej osób. Chociażby Lisa Johnson – to kobieta, która obecnie jest jedną z najważniejszych osób jeśli chodzi o zarządzanie personalem w klubie. Pracę dla Nuggets rozpoczynała grubo ponad 40 lat temu w roli kasjerki. Niesamowita historia, dobrze oddająca drogę, którą w ostatnim czasie przeszedł nasz klub. 

Kilkanaście lat temu Nuggets, po tym jak opuścił ich Carmelo Anthony, byli na dnie – szczególnie, jeśli chodzi o niewielkie zainteresowanie, jakim cieszyli się w mieście. Po szalonych latach 80., gdy byli naprawdę popularni, pozostało jedynie wspomnienie.

To prawda, wówczas skończyła się era, w której klubem zarządzał George Karl. Nastała ta, podczas której karty zaczęli rozdawać Tim Connelly i Arturas Karnisovas. Wiele im zawdzięczam, to dzięki nim otrzymałem szansę pracy w Nuggets. Obecnie są generalnymi menedżerami w – odpowiednio – Minnesota Timberwolves i Chicago Bulls. To właśnie do nich wykonałem jedne z pierwszych telefonów po tym, gdy zdobyliśmy mistrzostwo. „Panowie, dzięki – choć was tu teraz nie ma, wiem, że bez was mnie by tu nie było” – musiałem im to powiedzieć. 

Obecny GM Nuggets Calvin Booth dokończył dzieła rozpoczętego przez Connelly’ego i Karnisovasa w wielkim stylu. Zakontraktowanie za naprawdę małe pieniądze Bruce’a Browna i pozyskanie niewielkim kosztem Kantaviousa Caldwella-Pope przed zakończonym sezonem to był istny majstersztyk. Czym obecny menedżer Nuggets różni się od poprzedników?

Przede wszystkim – doświadczeniem wyniesionym z czasów, gdy przez kilkanaście sezonów biegał po parkietach NBA w roli zawodnika. Calvin od zawsze, gdy tylko trafił do Nuggets powtarzał, że Jokić przypomina mu w dużej mierze Dirka Nowitzkiego, z którym spędził kilka lat w Dallas. Był przekonany, że można wokół niego zbudować mistrzowski zespół. Booth często widzi bardzo dokładnie rzeczy, których inni prawie nie zauważają. Mnóstwo rzeczy mogę się od niego nauczyć. 

Przez wiele lat o właścicielach Nuggets dość powszechnie w świecie NBA mówiono – dusigrosze! Faktem jest, że podatku od luksusu płacić nie zwykli. Co myślałeś, słysząc tego typu opinie? 

Wiedziałem, że są bardzo, ale to bardzo krzywdzące. Stan Kroenke, czy jego syn Josh – w przeszłości przecież koszykarz naprawdę dobrego zespołu uniwersyteckiego Missouri – uwielbiają rywalizację i zwycięstwa. Nie przekraczali przez lata limitu wydatków na zespół tylko z jednego powodu: nie wiedzieli szans na to, by zdobyć tytuł. Skoro mistrzostwo nie było w zasięgu, to nie szastali pieniędzmi – nic dziwnego. Gdy tylko przed tym sezonem doszliśmy do wniosku, że faktycznie możemy włączyć się do walki o pierścienie, dodatkowe pieniądze się znalazły. Natychmiast.

Poziom wydatków na pensje graczy nawet w sezonie mistrzowskim przekroczyliście jednak tylko o nieco ponad 10 mln dol, płacąc z tego tytułu 17 mln dol. podatku. Niewiele. Golden State Warriors, zdobywając tytuł rok wcześniej zapłacili tego podatku 10 razy więcej – 170 mln. O czym to świadczy?

O tym jak swoimi klubami sportowymi – a mają ich przecież naprawdę sporo – zarządza rodzina Kroenke. Najlepiej świadczą zresztą o nich wyniki z ostatnich kilkunastu miesięcy. Los Angeles Rams w NFL, Colorado Avalanche w NHL, a teraz Nuggets w NBA – to wszystko kluby należące do rodzony Kroenke, które w tym czasie sięgnęły po mistrzostwo. Jeśli chodzi o Nuggets, to mamy nadzieję, że widzimy dopiero początek prawdziwych sukcesów. Średnia wieku naszej drużyny wynosi zaledwie nieco ponad 27 lat. Niewiele było młodszych drużyn sięgających po mistrzostwo NBA w najnowszej historii. Nie spodziewam się, by w najbliższych latach pieniądze były dla nas jakąkolwiek przeszkodą w budowaniu kolejnych zespołów z mistrzowskimi aspiracjami.

Jakieś konkretna myśl przebiegła ci przez głowę, gdy po raz pierwszy wziąłeś puchar mistrzowski w ręce?

Dwie – pierwsza, że jest cholernie ciężki, i druga – że warto było wiele lat temu pożyczyć od rodziców pieniądze na bilet lotniczy do Portland, gdzie podczas dorocznego campu dla najzdolniejszych koszykarzy świata Nike Hoop Summit nawiązałem kontakty, które pozwoliły mi później podjąć pracę dla Nuggets.

Kiedy w trakcie finału z Miami Heat dołączyłeś do zespołu?

Dopiero przed ostatnim meczem finału, prosto z samolotu. Dzień wcześniej byłem jeszcze we Włoszech, obserwowałem zdolnych koszykarzy podczas jednego z campów. Gdy po drugim zwycięstwie w Miami objęliśmy w finale prowadzenie 3-1 zadzwonił do mnie Booth i kazał złapać pierwsze połączenie samolotowe z Denver. „Zbieraj jak najszybciej cztery litery i widzimy się jutro w Denver, mistrzostwo jest blisko, a ciebie nie może przy nim zabraknąć” – usłyszałem w słuchawce. Dlatego też, gdy dźwigałem ten puchar, wydawał mi się on szczególnie ciężki – świętując mistrzostwo kończyłem dobę, która miała dla mnie około 36 godzin.

Czujesz się zawodowo spełniony?

Czuję się szczęśliwy, że dołożyłem cegiełkę do tego ogromnego sukcesu. Czuję się zadowolony z pozycji, którą przez minionych 10 lat zbudowałem sobie w klubie – szefowie klubu uważnie słuchają moich sugestii. Odczuwam satysfakcję, że w jakimś stopniu dzięki mnie na parkiety NBA trafiło już kilkunastu graczy. Nie wszyscy grają już w Nuggets, ale z niektórymi – jak z Jusufem Nurkiciem z Portland Trail Blazers, czy występującym ostatnio w Phoenix Suns Torreyem Craigiem – wciąż utrzymuję kontakt. O żadnym spełnieniu zawodowym nie ma jednak mowy. Przecież ja dopiero za kilka dni skończę 31 lat!

Pewnie słyszysz to pytanie regularnie – gdzie widzisz się na 5-10 lat?

Fakt, co jakiś czas się pojawia. W tym momencie nie potrafię na nie odpowiedzieć jakiś efekciarskim stwierdzeniem typu „chcę zostać generalnym menedżerem klubu NBA”. Po pierwsze – przede mną jeszcze naprawdę mnóstwo nauki, po drugie – to nieprawdopodobnie wyczerpujące zajęcie, większość osób nie zdaje sobie sprawy z tego pod jaką presją pracują ludzie na tym stanowisku. Póki co właściwie marzę o tym, by za 5-10 lat być tu gdzie jestem teraz. Żeby w Nuggets panowała wciąż tak fantastyczna atmosfera sprzyjająca pracy. No i żebyśmy cały czas bili się o mistrzostwo.

No dobrze – a co z marzeniami związanymi z polską koszykówką? Nie jest żadną tajemnicą, że pomagasz szefom PZKosz. – ostatnio byłeś wraz z prezesem związku u Jeremy’ego Sochana w San Antonio. Amerykanie określają mistrzów NBA jako mistrzów świata. Marzy co się, aby wygrać jakiś tytuł z polską kadrą?

I to jak, najlepiej drugie mistrzostwo świata! Trzeba stawiać sobie najwyższe cele. Jestem koszykarskim patriotą, odczuwam spory niedosyt związany z polską reprezentacją. Przecież ona zaczęła odnosić sukcesy – podczas pamiętnych MŚ w Chinach – zaraz po tym, gdy ja akurat przestałem współpracować z Mike’em Taylorem. Wcześniej także od niego sporo się jednak nauczyłem.

Gdzie oglądałeś nasze „koszykarskie Wembley” we wrześniu ubiegłego roku – czyli ćwierćfinał EuroBasketu ze Słowenią w Berlinie, gdy Michał Sokołowski odbierał chęć do gry Luce Donciciowi?

Niestety, tylko w domu przed telewizorem. Miałem w planach wyprawę do stolicy Niemiec, ale zmogła mnie choroba. Wcześniej byłem jednak np. na meczu otwarcia EuroBasketu z Czechami w Pradze. W gronie 10 przyjaciół, z którymi przed laty grałem wspólnie w kosza w MKS Ochota Warszawa. Zupełnie prywatnie – specjalnie dużo wcześniej zaznaczyłem sobie ten dzień w grafiku jako wolny, by móc się poczuć jako prawdziwy kibic kadry: wypić piwo i pokrzyczeć z radości. Nawet specjalnie wybraliśmy sobie miejsca na praskiej hali tuż pod dachem. Polacy wygrali, a my świetnie się bawiliśmy. Zazwyczaj na koszykówkę siłą rzeczy musze spoglądać inaczej, bardziej analitycznie. Takie chwile oderwania od tej rutyny świetnie ładują akumulatory.

Czy Brandin Podziemski, o którym pisaliśmy niedawno – szykujący się do zbliżającego się draftu NBA – zagra w przyszłości w polskiej kadrze?

Miejmy nadzieję. Na pewno PZKosz. jest nim mocno zainteresowany. To bardzo utalentowany chłopak, może się przebić nawet w NBA. Jego rodzina przesłała już do Polski dokumenty niezbędne do uzyskania polskiego obywatelstwa – właściwie można powiedzieć, że drzewo genealogiczne aż do sześciu pokoleń wstecz. Nie wnikając zbytnio w szczegóły – mamy nadzieję, że niebawem sprawa nabierze formalnego biegu i pewnego dnia Brandin zagra obok Jeremy’ego Sochana w biało-czerwonych barwach.

Czy twoim zdaniem Jeremy wysatpi w sierpniowych eliminacjach do przyszłorocznych igrzysk olimpijskich w Paryżu?

Pewność mamy tylko co do tego, że on sam tego chce. Zobaczymy jednak jak zachowają się San Antonio Spurs, Może to być zależne również od tego jak Jeremy wypadnie w trakcie lipcowej Ligi Letniej NBA. Pojawią się na nich także przedstawiciele PZKosz., wówczas powinniśmy w kwestii ewentualnej gry Sochana w turnieju w Gliwicach wiedzieć więcej. Ja mam nadzieję, że się pojawi i także dzięki niemu podczas meczów Polaków kilkunastotysięczny obiekt może zostać wypełniony po brzegi.

Odnoszę wrażenie, że w Polsce świetny debiutancki sezon Sochana w San Antonio został jednak trochę niedoceniany. Jak ty go oceniasz – jako współpracownik PZKosz., ale i jednocześnie pracownik jednego z rywali klubu Jeremy’ego?

Sochan pokazał ogromny potencjał, jest bardzo mocno ceniony przez swój klub. Sam fakt, że Gregg Popovich mu tak zaufał już w pierwszym sezonie i gdy Jeremy nie miał skończonych nawet 20 lat oddał mu w wielu meczach piłkę w ręce mówi właściwie wszystko. On mi trochę przypomina, zachowując proporcje, Aarona Gordona, który okazał się brakującym elementem mistrzowskiego składu naszych Denver Nuggets. Sochan też może w przyszłości odgrywać kluczową rolę w zespole NBA z dużymi ambicjami.

Jak długo będziecie z Nuggets świętować mistrzostwo?

Tak naprawdę – dwa dni. Po czwartkowej paradzie na ulicach miasta czeka nas jeszcze tylko jednodniowa wyprawa do Vegas. Tam będziemy faktycznie mieli wolne i poświętujemy na całego. Ale już następnego dnia wracamy do pracy. Draft NBA za niespełna tydzień, chwilę później okres, w którym kluby będą podpisywały kontrakty z wolnymi agentami. Jesteśmy mistrzami NBA, ale wiemy, że w tej lidze kto się nie rozwija, prędzej czy później zaczyna się cofać. My mamy ambicję zbudowania w Denver dynastii. Tym razem koszykarskiej.

BETCRIS PROPONUJE TRZY FREEBETY ZA TRZY KUPONY – SPRAWDŹ JUŻ TERAZ!

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet