poniedziałek, 29 kwietnia 2024
Strona główna » Jak zostałem jednym z bohaterów meczu Los Angeles Lakers

Jak zostałem jednym z bohaterów meczu Los Angeles Lakers

0 komentarz
Oprawa meczu Lakers powala. Nie przyjedziesz – nie zobaczysz – nie zrozumiesz. To nie to samo co na League Passie. Przerwy w grze nagle robią się tak krótkie. Cały czas coś się dzieje. W głowie szaleństwo. Bawię się fantastycznie, kamera to wyłapuje. Nagle tanecznym krokiem wskakuję na ekran pod kopułą dawnej Staples Center. Pokazują mnie raz, drugi, trzeci. Naglę patrzę: hej, wygrałem!

Byłem, czułem, widziałem i przeżyłem – a na koniec postanowiłem opisać. Jakbyście byli ciekawi jak może wyglądać tydzień z życia polskiego kibica NBA, który po latach fascynacji tą ligą w końcu ogląda jej mecze na żywo – to może wyglądać właśnie tak.

Dzień nr 1: Szok, choć jeszcze nie wiemy

Już na lotnisku łatwo rozpoznać, kto jest kim. Dwóch ludzi o wzroście ponad 200 cm, czapeczki Lakers, a także koszulki Jeremy’ego Sochana i reprezentacji Polski zdradzają, że odnalazłem właściwe miejsce. Grupa zbiera się sprawnie.

Redaktor Michał na dzień dobry rozdaje pamiątkowe bluzy. Będą naszym znakiem rozpoznawczym przez cały tydzień. Chwilę później przeżywam pierwszy szok – pełen podziwu patrzę, jak dwójka na oko ośmioletnich dzieci bladym świtem przyszła pożegnać ojca, który leci spełniać swoje marzenia o tym, by za oceanem przyjrzeć się z bliska NBA. 

Mija chwila. Przechodzę przez bramkę wykrywającą metale. Patrzę na tę po mojej prawej – a tam ośmiolatki ładują się z ojcem. A także, jak się później okazało – z 18-letnim bratem! Lecą z nami w komplecie! Wow. 

Przesiadka w Monachium. Metodą „odlicz do czterech” Alicja wybiera składy. Rusza konkurs wiedzy o koszykówce, który – niczym te bluzy – będzie nam towarzyszył przez cały wyjazd. Nazywają go NBA Trivia. 

Powstają cztery ekipy. „Rodzinka LA” – wiadomo. „DoubleT” – na cześć dwóch Tomków w składzie. „Jeszcze Nie Wiemy” – bo nie wiedzieli jak się nazwać i tak już im zostało. No i my, „Plecaki”. To na cześć Mariusza, który z ekipą SuperBasketu jedzie na mecze NBA już po raz drugi. Ponoć na poprzednim wyjeździe brawurowo chciał złamać przepisy i wkroczyć na halę Denver Nuggets z plecakiem. 

Na lotnisku czas mija raz-dwa, ale nie w samolocie z Monachium do LA. 12 godzin siedzenia robi swoje. Później jednak błyskawiczny transport z lotniska, szybkie zakwaterowanie w hotelu i ruszamy na wieczorną szamę.

Jest późno, znajdujemy się w samym centrum LA, lecz mamy poniedziałek. Większość knajp pozamykana. Ruszamy do najbliższej otwartej. Lądujemy w ogromnej hali. W środku wiele bud z jedzeniem. Bardzo ciekawe miejsce, ale wracać do niego nie warto. 

Nawet, jeśli możecie je znaleźć w katalogach turystycznych w kategorii: kulinarna atrakcja miasta. 

Dzień nr 2: Zielony sweterek LeBrona Jamesa

Typowe amerykańskie śniadanie w hotelu – ogromne – i ruszamy na podbój Hollywood. 

LA zgodnie z obiegową opinią okazuje się miastem kontrastów. Bezdomni śpią nawet w centrum, czy na ulicach obok ładnej zabudowy. W stacjach metra nie unosi się zapach lawendy, a dziwni ludzie po dziwnych substancjach zachowują się dziwnie. 

My jednak jesteśmy dużą grupą, jest nas prawie 30 osób, więc czuję się pewnie. Spacer aleją gwiazd, pierwsze zdjęcie przy muralu Kobe Bryanta, betonowa płyta z jego odciskami buta i ręki. Wskakujemy do taksówek i już po chwili jesteśmy w Beverly Hills. 

Czuć przepych. Widać drogie sklepy i piękne fury. Wszystko jak na filmach.

Zbliża się wieczór, więc ekscytacja narasta. Wszyscy mamy nadzieję, że zobaczymy jego – LeBrona. Wchodzimy na halę i już po chwili go widzimy. Tylko, że w… zielonym sweterku. 

Podczas meczu krąży jak ten sęp dbający o własne gniazdo przy ławce rezerwowych Lakers. Ale i bez niego derby LA to sztos. Kawhi na naszych oczach robi drugie triple-double w karierze, Westbrook ciągnie mocno na kosz. Ba, trafia 100 proc. rzutów za trzy! Nie pudłuje nawet wtedy, gdy na nodze nie ma buta.

https://www.youtube.com/watch?v=CqCGcub3y-s

Paul George też robi swoje. Tak naprawdę jest jeszcze szybszy i bardziej wyżyłowany niż się wydaje w telewizji. 

Pojawia się jeszcze iskierka nadziei pod koniec na to, że Lakers nawiążą walką. Bez Króla podwórko w LA nie należy jednak do nich.

Dzień 3: Fale przykrywają głowy, nie zmywają uśmiechów

Wypasiony autokar podjeżdża rano pod hotel i Roberto zabiera nas na całodniowy objazd dookoła Los Angeles. Na pokładzie od początku iskrzy. W końcu fani Blazers i Lakers siadają obok siebie. Wymiana kąśliwych uwag, wypomnienie liczby pierścieni, ocena porównawcza pracy sędziów w finale Zachodu 2000. Słowna batalia w atmosferze śmiechu umila podróż.

Kilka piłek, koszulek, zdjęć i kamieni ułożonych w napis Kobe na wzgórzach przy zamieszkiwanym przez milionerów – Roberto przez chwilę pomylił drogę, więc przypadkiem obejrzeliśmy ich rezydencje – Calabasas. Odwiedzamy miejsce tragedii helikoptera z legendą NBA na pokładzie dwa dni przez czwartą rocznicą. 

Chwila zadumy.

Godzinę później jesteśmy już na Malibu Pier. Czas na drinka. Co ciekawe, nikt nie zamawia Malibu!  Stamtąd ruszamy na plażę El Matador. Kąpiel w styczniu w oceanie? Rodzinki LA nie trzeba namawiać. Fale co chwila przykrywają głowy ośmioletniej Sary i Szymona, jej brata bliźniaka. Są jak to w oceanie – potężne. Nie zmywają tylko jednego – uśmiechów z twarzy dzieciaków. 

Rodzinka LA! 

Wracając w kierunku miasta zatrzymujemy się pyszną szamę w Malibu Seafood Fresh Fish Market.

Uczta dla podniebienia! Na stoły wjeżdżają homary, ogromny kalmar, krewetki, rybki. Wszystko prosto z Pacyfiku.

Po chwili jesteśmy już w Santa Monica. Spacer wzdłuż brzegu oceanu do kultowego Venice Beach na boiska koszykarskie. Jest klimat. Szeroka niczym dwa boiska piłkarskie plaża, wyluzowani ludzie i charakterystyczny zapach używek, które w Kalifornii są od dawna legalne. Okazuje się, że godzinę przed nami na boisku w Venice był legendarny Profesor… 

Ale to jeszcze nie koniec wycieczki! Dodatkowa runda Trivii, gdy stoimy w wieczornych korkach na sześciopasmowej autostradzie. Rodzinka LA jest niczym Boston Celtics w tym sezonie zasadniczym obecnego sezonu – jedynie stopniowo powiększa przewagę. Bartek na wycieczkę udał się ze swoją siostrą Zuzią i dołączył do zespołu Maćka, ojca wspomnianych dzieciaków. Wcześniej przez wiele lat „tłukł” w NBA Live na komputerze. Okazuje się być chodzącą encyklopedią.  

Pytacie o obserwatorium Griffitha? Ten widok zapiera dech w piersiach. Na górę nad miastem docieramy po zmroku, a rozświetlone miasto ciągnie się po horyzont. Jest bardzo-bardzo dobrze. 

Dzień 4: Na boisku rządzi LeBron, na trybunach – ja!

Ostatni pełny dzień w LA, więc dobrze już zgrana grupa dzieli się na dwie – tak, by każdy był maksymalnie zadowolony. 

Jedna z nich rusza znów w kierunku Hollywood, by przeżyć Universal Studio. Ja z drugą wracam na zimowy spacer przy +20 do miejsc, gdzie CJ-em w GTA można było tańczyć. 

Głęboki wdech, pełen luz i znów jesteśmy na boisku w Venice Beach. 

Najpierw wewnętrzny sparing, a chwilę później meczyk z lokalsami. – Hello, I’m Przemek – mówię. W odpowiedzi słyszę: – Call me Black!

Polska górą! Wszyscy dostają od nas bęcki!

Redaktor Tomasz – spokój, decyzyjność, ułożona łapa, doświadczenie. 

Dominik – Litwin, walczak, gryzie parkiet. 

Bartek – podaje, rzuca, widać, że trenuje. 

Redaktor Michał – na boisku nieobecny, pobiegł wzdłuż oceanu, a tak chciałbym z nim zagrać. Fajnie gdyby z Łukaszem z KeepTheBeat w drużynie organizatorów wyprawy nie ograniczali się do rzutów wolnych, ta ekipa częściej powinna występować w ramach promocji koszykówki w Polsce!

Tata Rodzinki LA – też nieobecny na boisku, a by się przydał – kamieniarz, reprezentant Polski w siłowaniu na rękę!

Kajetan też nieobecny na boisku – kontuzja palucha jak u Shaqa. 

Dobrze że spotykamy innych Polaków, bo plecy odmawiają posłuszeństwa, a i oddech się kończy. W końcu dostaję zmianę. Ratuje mnie dwóch polskich ziomków poznanych dzień wcześniej pod obserwatorium Griffitha. Pojawiają się też na boisku – świat jest taki mały, pozdrawiam Was chłopaki!

Ruszam kupić pamiątki, bo czasu niewiele, a odległości spore. Kiedy wychodzę ze sklepu już wiem – nie zdążę o czasie na punkt zborny. Zaczynam biec. Całe szczęście spotykam Zackroya z rowerową rikszą. Inaczej bym nawalił. Jedziemy, jestem na czas – są emocje, jest klimat

Wieczorem kolejny mecz Lakers – tym razem z Bulls. Przeciwnik łatwy. Przed halą po odstaniu kilkunastu minut w kolejce zgarniam autograf AC Greena. N nawet dwa – na koszulce i czapce. 

Oprawa na meczu Lakers powala. Nie przyjedziesz – nie zobaczysz – nie zrozumiesz. To nie to samo co na League Passie. Przerwy w grze nagle robią się takie krótkie. Cały czas dookoła coś się dzieje. 

W sklepie z napojami nie przyjmują gotówki. Żeby wejść, otwierasz bramkę przykładając kartę. Bierzesz co chcesz, a gdy chcesz płacić – okazuje się że już to zrobiłeś. Teraz musisz tylko pootwierać kapsle i wyjść 🙂

Nareszcie jest! On. Ten na którego wszyscy czekają.

Powietrze robi się elektryczne, wszystkie spojrzenia zmierzają w jednym kierunku. Robocop z mojego rocznika wyjaśnia wszystkich. 

Panie i panowie: na parkiecie króluje LeBron James!

Caruso intensywnością i DeRozan wyrachowaniem próbują coś ugrać, ale nic z tego. W głowie szaleństwo. Bawię się fantastycznie, pełen odlot, kamera to wyłapuje. Wciąż jestem tylko sobą, ale nagle tanecznym krokiem wskakuję na duży ekran pod kopułą dawnej Staples Center. Pokazują mnie raz, drugi, trzeci. Na zmianę z konkurentami. Naglę patrzę: hej, wygrałem!

Zostałem najlepszym kibicem wieczoru w hali swoich Los Angeles Lakers!!! Stu dolarów nagrody od organizatorów nie zrealizuję – ostatecznie zostawiam sobie tę kartę na pamiątkę. Będę też pamiętał kibiców Lakers zaczepiających mnie w przerwie na korytarzu hali.

Dopiero połowa wyjazdu, a już wiem, że to wyjazd życia.

Dzień 5: Nieplanowany rekord Sochana 

Z szalonego LA ruszamy do słonecznego Teksasu. Spacer po klimatycznym Riverwalk i witamy się z meksykańską knajpą z pysznym jedzeniem. Tequila i Mariachi – duet wyborny! Ściany zdobią wielkie malowidła, sufity zostały obwieszone ozdobami, maryjne kapliczki to tu, to tam. 

Tex-mex w pełnej krasie!

Okazuje się, że jest lepiej niż ustawa – czytaj: plan wycieczki – przewiduje. Pojawia się możliwość zobaczenia nieplanowanego wcześniej meczu już pierwszego wieczora. Trzeba tylko nabyć w hali Spurs prawie 30 biletów. Tylko i aż. Pan w kasie, widząc naszą grupę, przeżywa szok. Długo nie ogarnia tematu. Gdy w końcu wydaje wejściówki – słyszy gromkie oklaski.

Bilety kupione za śmieszne 35 dolarów. Byłoby jeszcze taniej, gdybyśmy nie chcieli siedzieć w jednym sektorze. Miejsca na górym piętrze trybun, ale widoczność i przegląd parkietu okazują się w San Antonio genialne. Odpowiednie nachylenie trybun (płacisz za to tylko lekkim strachem, że jak się potkniesz to polecisz na sam dół; coś jak na Narodowym w Warszawie) daje doskonałą perspektywę. 

Nagle oglądamy chyba najlepszy mecz Sochana w karierze. 31 punktów i jego nowy rekord – 14 zbiórek! Rekord punktowy też by łyknął, gdyby w jednej z ostatnich akcji nie zawahał się i zamiast trójki z otwartej pozycji nie wybrał rzutu przez ręce.

Polscy kibice Blazers, Lakers i Spurs wspólnie i zgodnie fetują na trybunach. 

Dzień 6: Spurs niczym w transie, my też!

Mało śpimy, dużo zwiedzamy. San Antonio oferuje wiele do zobaczenia.

Najpierw Alamo – tamtejsze Westerplatte. Później Tower of Americas. Coś jak Pałac Kultury. Tylko spojrzysz w górę i wiesz gdzie jesteś. Na szczycie przeszklone 360 stopni spacerniaka daje ładny pogląd na miasto i stepy Teksasu. 

Chwilę później w ogromnej knajpie, najstarszym saloonie w Teksasie, ogromne, wypchane (ale plastikowe!) głowy dzikich zwierząt patrzą jak zjadam aligatora.

Wieczorem Spurs grają z Timberwolves. Wiemy, że nie będzie łatwo, w końcu – przyjeżdża lider Zachodu!  Na hali zjawiamy się wcześniej – już dwie godziny przed meczem, by zaznać „courtside experience”. Tym razem podczas rozgrzewki siedzimy tuż przy boisku. Wszystko widać, jak na dłoni.

W trakcie meczu na trybunach Manu Ginobili patrzy jak BatKojot łapie palczastoskrzydłatego. Wemby robi Shammgoda, a ANT Man wbija gwoździa.

Spurs cały czas jednak dziesięć w plecy. W końcu nadchodzi czwarta kwarta. To Sochan daje sygnał do ataku! Na Dream Shake’a nabiera Edwardsa, błyskawicznie zdobywa 6 kolejnych punktów. Cały czas kryje też najlepszego zawodnika rywali. Spurs są jak w transie. My też:

Ostatnia akcja to dobra zamiana na zasłonie i kolejny nieudany buzzer-beater KATa. Mamy to!!!

Moglibyśmy ruszyć na Riverwalk, ale wolimy świętować zwycięstwo w swoim gronie w hotelowym lobby. Duży Tomek przynosi dużą butlę. W Ameryce wszystko jest trochę większe. W Teksasie – największe. A ten sukces Spurs – ogromny!

Dzień 7: Piękne chwile pod autostradą i brzydki Kojot pod osłoną nocy

Po śniadaniu ruszamy na pobliskie boisko streetballa pod autostradą międzystanową. Świetna zabawa na dużej intensywności w obronie. Wszystko z głową, uważając na dzieci. 

Szkoda tylko Sergiusza, mega ziomka – dawniej zawodowego koszykarza – obecnie po kontuzji na emeryturze. Rzuty wciąż trafia, ale nie może nam pokazać, jak to się naprawdę robić powinno. 

Szymon zgarnia nagrodę w konkursie trójek z nieujednoliconych odległości. Organizatorzy dominują konkurs rzutów wolnych. Oczywiście, że wygrywają wynikiem 23. W mojej drużynie Plecaków Mariusz trafia 15 razy. Reszta drużyny pokazuje najbardziej okrągły z możliwych procentów skuteczności. 

Plecaki jak zwykle – ostatnie. 

Wieczorem w hotelu zabaw i konkursów część dalsza. Rodzinka LA potwierdza pełną dominacje w fazie playoff Trivii. W finale długo przegrywają, ale ostatecznie – biorą, co swoje!

Plecaki jak zwykle – ostatnie. Tradycja!

Ja jednak znów wygrywam konkurs indywidualny – tym razem to uczestnicy wyjazdu wybierają mnie na MVP. Miło, bo wygrywam też dodatkową pamiątkową bluzę. Jedną już miałem, ale pokonał ją drink z jeżyną…

Fakultatywna nocna wycieczka po pustych ulicach San Antonio do centrum miasta pozwala się nam dowiedzieć, kto jest najlepszym graczem w historii Miami Heat…

…a także – czym są body shoty w saloonie u Brzydkiego Kojota. Wbrew temu co niektórzy twierdzą – nie jest to materiał rozwodowy!

Dzień 8: To już jest koniec!

Wracamy. 

Podczas podróży staram się ogarnąć to wszystko, co się właśnie wydarzyło, ale nie potrafię do końca wyrazić, cóż to był za wyjazd i jak szybko minął. Choć zmęczenie uderza obuchem w potylicę, mam wrażenie, że można było… wycisnąć jeszcze więcej!

Nie musiałem mieć telefonu. Nie musiałem mieć Internetu. Nie musiałem mieć karty płatniczej, która w pewnych miejscach okazywała się jedynym środkiem płatniczym. Zostałem poprowadzony za rączkę przez organizatorów, niczym dziecko na swój ulubiony plac zabaw. Mogłem się skupić tylko na zabawie!

Teraz już tylko dwie przesiadki, doba podróży i wita nas lotnisko Chopina.

Niezapomniane wrażenia. Było grubo. Polecam każdemu!

PS. Duży Tomek – to on mnie namówił na ten wyjazd. Dzięki. Wielkie!


Pomoc redaktorska: Michał Tomasik

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet