Strona główna » Grał z gwiazdą NBA, mógł być w US Navy, a teraz z Dzikami straszy polską ligę

Grał z gwiazdą NBA, mógł być w US Navy, a teraz z Dzikami straszy polską ligę

0 komentarz
– Śledzenie wyników Trae Younga, PJ Washingtona czy innych chłopaków, z którymi koszykarsko dorastałem, dziś określanych mianem gwiazd NBA i podpisujących kontrakty o równowartości kilkuset milionów dolarów naprawdę mnie cieszy. Nie czuję zazdrości czy zawiści. Zaakceptowałem, że moja droga jest inna – mówi Matt Coleman, rozgrywający Dzików Warszawa, będących rewelacją obecnego sezonu Orlen Basket Ligi.

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Aleksandra Samborska: Czy przejście do beniaminka PLK można traktować jako progres w koszykarskiej karierze? Przecież jeśli po grze w Turcji i Grecji podpisuje kontrakt w słabszej lidze, zazwyczaj mierzysz przynajmniej w klub grający w rozgrywkach i europejskie puchary, prawda?

Matt Coleman: Prawda, ale ja potrzebowałem miejsca, w którym uda mi się zacząć przygodę z europejską koszykówką na nowo. Poprzedni sezon, w moim przypadku pierwszy w Europie, był pełen przeciwności losu i zmian organizacyjnych. Nie pozwolił mi złapać rytmu ani pewności siebie. Dziki wyszły z konkretną propozycją i dobrym rozeznaniem w temacie zakresu moich koszykarskich umiejętności. Jestem wdzięczny trenerowi i prezesowi za zaufanie, jakim mnie obdarzyli. W Warszawie mam uśmiech na twarzy, czuję radość z gry. 

Dziki są rewelacją sezonu i walczą o grę w play-off. Co jest kluczem do waszych sukcesów? Momentami można odnieść wrażenie, że trener Szablowski ma pomysł jak wykorzystać każdego z zawodników…

On jest niesamowity. Kocha i rozumie koszykówkę, a w swoją wizję wkomponowuje każdego z graczy. Jeśli jest szansa na łatwe punkty, zachęca nas do szybkich decyzji, choć tak naprawdę lubi, gdy zwalniamy tempo i ustawiamy przećwiczony atak pozycyjny. Lubię pracować z naszym coachem, bo pomaga mi łapać, tak ważny dla rozgrywających, boiskowy balans.  

Nasza ekipa rodzimych graczy to prawdziwi weterani. Nawet jeśli nie odgrywali kluczowych ról w wielkich klubach, mają olbrzymią wiedzę o tym, jak powinien funkcjonować zespół na boisku i poza nim. Grzegorz Grochowski jest świetnym kapitanem. Gdy wchodzi do sali treningowej, można wyłączyć oświetlenie – tyle ma światła w sobie. Mówię serio – on po prostu doładowuje mnie i innych chłopaków energią! Panda i Mati (Michał Aleksandrowicz i Mateusz Bartosz – przyp. red.) też mają ogromny wkład w nasze zwycięstwa, uwielbiam z nimi grać. Alan Czujkowski to z kolei jeden z moich najbliższych kumpli z drużyny, zostawia serce na boisku. Gra twardo, nie boi się kontaktu.   

Ci, którzy grali już w Dzikach wiedzą, jaka filozofia tu dominuje i jak ważna w realizacji założeń jest wytrwałość. Nasi Polacy to mają. My, obcokrajowcy, też już tym przeświadczeniem przesiąkliśmy.

Pierwsze skrzypce w ataku pośród dzikich Amerykanów odgrywa bez wątpienia Dominic Green, który do Polski trafił z mało koszykarskiej Austrii. Jest między wami wyczuwalny element rywalizacji? 

Okazało się, że z Dominikiem mamy wspólnego kumpla, z którym ja grałem w G-League, a z on ostatnio grał w Austrii. Można powiedzieć, że ten znajomy nas do siebie zbliżył. Tak samo jak gra drużyny, nasza relacja mocno ewoluowała przez ostatnie miesiące. Wszyscy czerpiemy przyjemność z tego, jak Dominic czuje grę i z jaką łatwością przychodzi mu pakowanie piłki do kosza. Posiadanie tak wszechstronnego skrzydłowego ułatwia zadanie każdemu rozgrywającemu. Kiedy Green jest w gazie – szukam po prostu sposobu, by dostarczyć mu piłkę. Jeśli nie jest – już moja w tym głowa, by pomóc mu odpalić. Inna sprawa, że grając obok kogoś, kto radzi sobie tak dobrze jak on, chcesz dorównać jego intensywności. To taka rywalizacja-motywacja, która pozwala na mierzenie się z własnymi słabościami. Działa! Trafiam, ale przede wszystkim rozdaję podania, które koledzy mogą zamienić na widowiskowe punkty, a to coś, co od dziecka nakręca mnie do gry w basket. Cieszę się, że w miniony piątek w Łańcucie też mogłem takim podaniem obsłużyć naszego lotnika.  

Mówisz, że nakręca Cię to od dziecka, czyli w planach zawsze był basket, a nie US Navy? Twoje rodzinne Norfolk słynie przecież z najważniejszej bazy Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych…

Ja nawet dostałem się do marynarki, mamy zresztą rodzinne tradycje wojskowe, bo w Navy byli obaj dziadkowie i przez to właśnie osiedli w Virginii. Już tata złapał jednak bakcyla koszykarskiego, a ja urodziłem się z piłką w ręku. Od czwartego roku życia gram w kosza. Mam szczęście, że dorastałem w pełnej rodzinie, z mamą i tatą, którzy wspierali nas i naszą pasję. Mój młodszy brat Chase jest już w sztabie asystenckim w koszykarskiej drużynie Uniwersytetu Virginia i wiąże swoją przyszłość z pracą trenerską. Też chcę być w przyszłości trenerem. Wierzę, że kiedyś będziemy pracować razem. Dorastając wiedziałem, że koszykówka będzie moim sposobem na życie. Do college’u szedłem z nastawieniem, że czeka mnie sportowe zawodowstwo, ale lokalne klimaty nadmorskie nigdy nie przestały być mi bliskie.  

Stąd pomysł na otworzenie restauracji w Virginia Beach?    

Pomogłem koledze i zainwestowałem w lokal serwujący dania z makaronami. Przed nami jeszcze huczne otwarcie, a Virginia słynie z owoców morza, dlatego nie zabraknie ich w naszym menu. Lubię dobrze zjeść, chętnie sprawdzam restauracyjne nowości. Nie tylko w nadmorskich kurortach w USA, także w Warszawie. 

Warszawa kusi ofertą restauracyjną. Masz swoje ulubione miejsce w tym mieście? 

Lubię meksykańską La Sirenę na Pięknej, wpadam tam średnio raz w tygodniu. Warszawa to miasto, które faktycznie oferuje dużo. Nie tylko kulinarnie. Chłonę jej wielkomiejskiego ducha, spaceruję, robię zdjęcia budynkom. Czuję, że znalazłem się we właściwym miejscu, czuję się tu komfortowo, bo lubię przebywać w miejscach, gdzie się dużo dzieje. Wiem kiedy przychodzi czas, by się odciąć i skupić wyłącznie na koszykówce, ale żeby głowa była świeża – trzeba ją dotleniać się na zewnątrz. Warszawski zgiełk mi w tym pomaga. 

Ale czy neony Warszawy naprawdę ci dziś wystarczają, czujesz się koszykarsko spełniony? Podczas Mistrzostw Ameryk FIBA U18 w 2016 sięgałeś po złoty medal dla USA, grając w jednej drużynie z Trae Youngiem czy PJ Washingtonem, którzy później zrobili mniejsze czy – jak Trae – po prostu wielkie kariery w NBA. A byliście przecież prospektami z jednej grupy… 

Każdy dzieciak grając w kosza marzy o tym, by być w NBA. Marzymy o tym dalej także my, dorośli faceci, grający w basket. Ale NBA to tylko i wyłącznie kwestia okazji. Niektórym ona się nadarza szybciej, innym później. Dalej pracuję i wierzę, że moja okazja jeszcze się pojawi. We właściwym czasie. W naszym świecie chodzi też o wiarę. O to, żeby ktoś uwierzył w ciebie i twój talent, ale także o to, żebyś sam tej wiary w siebie nigdy nie zatracił. Śledzenie wyników Trae, PJ, czy innych chłopaków, z którymi koszykarsko dorastałem, a którzy dziś określani są mianem gwiazd NBA i podpisują kontrakty o równowartości kilkuset milionów dolarów naprawdę mnie cieszy. Nie czuję zazdrości czy zawiści. Zaakceptowałem, że moja droga jest inna. 

Są przecież też goście, którzy decydują się na przyjazd do Europy prosto z NBA. Nie muszę szukać daleko. Jeden z moich najlepszych przyjaciół, Carsen Edwards grał w Boston Celtics, a potem świadomie wybrał Euroligę i dziś dalej odkrywa świat. Rywalizuje przeciwko Kembie Walkerowi w barwach Bayernu Monachium. Mike James? Przecież on też wrócił do Europy. 

W jednej z jej największych stolic w najbliższy weekend czeka nas starcie dwóch ekip, które w tym roku pretendują do miana największego objawienia Orlen Basket Ligi. Jakie nastroje panują wśród Dzików przed meczem z MKS Dąbrowa Górnicza? 

Chcemy wziąć rewanż, a doskonale pamiętam mecz przeciwko MKS w pierwszej rundzie, gdy w pierwszej kwarcie daliśmy sobie rzucić 40 punktów. Nie jesteśmy już tamtą drużyną, od tego czasu bardzo poprawiła się nasza gra zespołowa, coraz lepiej realizujemy przedmeczowe założenia. Widzimy, że twarde poświęcenie w obronie daje bardzo wymierne korzyści w starciach z ekipami, które w tabeli są nad nami. Tylko tyle i aż tyle. 

W przegranym niedawno meczu z Treflem kluczowy był mój niesportowy faul, co do którego wciąż mam wątpliwości, a który Trefl zamienił na 4 punkty. Ten fragment dodał rywalom wiatru w żagle, a mnie wyprowadził z równowagi. Z tamtej sytuacji i końcówki tamtego meczu na pewno wyciągnęliśmy jednak cenną lekcję. Do takich sytuacji nie chcemy więcej dopuszczać. Żeby postawić się tak ofensywnie utalentowanym przeciwnikom jak MKS trzeba szanować każde posiadanie.  

Gdzie sięgają wasze ambicje?

Gra się, żeby wygrywać. Na tapecie jest ósemka i walka w play-off. Nie ma na nas presji, ale skoro przekroczyliśmy już oczekiwania kibiców i ekspertów to czemu dalej nie mielibyśmy podnosić już sami sobie poprzeczki? Ważne, byśmy byli konsekwentni. Nie tylko w najbliższą sobotę, ale także we wszystkich następnych kolejkach. Jeśli tego dokonamy, nasza gra zadba o siebie sama. 

Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie 

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet