Strona główna » Koszykówka jest jak narkotyk. Będę się odurzał jeszcze mocniej!

Koszykówka jest jak narkotyk. Będę się odurzał jeszcze mocniej!

0 komentarz
„Najbardziej urzekł mnie widok czterech ojców, którzy wybrali się na mecze NBA z nastoletnimi synami, lecz pięknych wspomnień mam z wyprawy do Los Angeles i San Antonio zdecydowanie więcej” – pisze Leszek Spychała, relacjonując naszą marcową wycieczkę „All Time Greats 2024” na mecze NBA.

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Nie pamiętam już skąd się dowiedziałem o wyjazdach SuperBasket na mecze NBA. Może z zaprzyjaźnionej strony PROBASKET? Podobnie nie pamiętam już ile lat znam Michała i Tomka, którzy te wyprawy organizują. Wielokrotnie toczyliśmy zażarte boje na corocznych Mistrzostwach Polski Dziennikarzy  w Zakopanem. Dlaczego o tej imprezie wspominam? Nie bez powodu!

Przecież to właśnie tam stawiał swoje pierwsze kroki w większej koszykówce Rafał Juć, o którym będzie w tym tekście także mowa dalej. 

Michał i Tomek zabrali się w obecnym sezonie NBA za spełnianie marzeń polskich kibiców koszykówki o obejrzeniu w akcji najlepszych z najlepszych graczy w tej dyscyplinie. Tam, w halach NBA, na żywo. Z góry muszę zaznaczyć, że robią to fenomenalnie. A kto z nas, fanów basketu w amerykańskim wydaniu, nie marzył o zobaczeniu gwiazd w akcji? 

Wspomnienie o trójkącie Oklahoma City – Memphis – Nowy Orlean

Dla mnie nie była to akurat pierwsza przygoda z meczami NBA. Miałem już wcześniej szczęście oglądania nie tylko kilku topowych drużyn ligi, ale także jej najlepszych graczy. Na pierwszy mecz zdecydowałem się pojechać w 2015 roku. Początkowo miało to być starcie Lakers z Wizards, ale gdy tylko zobaczyłem, że tydzień później Clippers podejmują Cavs… Nie wahałem się ani chwili.  

Przecież do Cleveland wrócił wówczas po kilkuletnim pobycie w Miami LeBron James! Nowy skład, nowe nadzieje i… niestety też nowe kilkukrotnie wyższe ceny biletów. Ale kto nie chciałby zobaczyć „Bronka” w akcji? Byłem tak zszokowany faktem, że siedzę niemal pod samym dachem ówczesnej Staples Center, iż z samego tamtego meczu niewiele zapamiętałem. 

Dwa lata później byłem wraz z  pięcioma kolegami na kolejnych. Krążąc w trójkącie Oklahoma City – Memphis – Nowy Orlean obejrzeliśmy aż pięć spotkań NBA. Na rozkładzie mieliśmy ponownie opromieniony świeżo zdobytymi pierścieniami zespół Cavs i ich stałych w tamtych latach finałowych przeciwników, czyli Warriors. Już wtedy zaczęły się wielkie dyskusje wśród ekspertów amerykańskich telewizji, czy właściwe i etyczne jest dawanie wolnego gwiazdom. Dodajmy: zdrowym gwiazdom, które przyciągają kibiców do hal. Tuż przed „naszym” meczem Thunder z Cavs podano, że cała tzw. „Big Three” ma wolne. Ostatecznie wszyscy wybiegli na parkiet, ale problem pozostał w otwartej do dziś dyskusji na ten temat. 

Dzień nr 1: Mnogość twarzy i niespodzianka: czterej nastolatkowie!

Później siedem długich lat czekałem na okazję obejrzenia kolejnych meczów na żywo. Wreszcie podjąłem decyzję: jadę na wyjazd zorganizowany przez SuperBasket. Nasi organizatorzy byli na tyle elastyczni, że zaakceptowali mój i mojego kolegi Piotrka pomysł, byśmy dolecieli do Los Angeles sami, wyruszając w podróż z Berlina. Do stolicy Niemiec mamy z naszego Bolesławca bliżej, więc nie musimy się tułać przez niemal całą Polskę do Warszawy.

Jak się później okazało – nie tylko my dolecieliśmy indywidualnie. Na lotnisku w LA odbiera nas Michał i wysyła taksówką prosto do hotelu „DoubleTree by Hilton”. Sam czeka jeszcze na kolejnego „indywidualistę” – Kubę. Z pozostałymi członkami ekipy, którzy przylecieli do USA z Tomkiem, spotykamy się wieczorem w hotelowym lobby. Jesteśmy w końcu wszyscy. Witamy się, przedstawiamy się sobie. Ale kto byłby w stanie zapamiętać imiona tylu nowych kolegów naraz? 

Wszyscy, którzy lecieli razem z Tomkiem, mieli czas na poznanie się podczas długiego lotu. Kilku nowych znajomych byłem w stanie zidentyfikować, kojarząc ich z wpisów na działającej już wcześniej grupy „whatsappowej”. Pozostałych twarzy musiałem się dopiero uczyć. Co zresztą nie do końca mi się udało i za co kolegów z góry przepraszam!

Stoję w tym lobby hotelowym i patrzę na czterech nastoletnich chłopców, którzy przylecieli na największą przygodę w życiu… To właśnie ten widok była dla mnie największą niespodzianką. Piotrek, Tomek oraz dwóch Michałów, to do Was w tym momencie piszę: macie  wspaniałych ojców, którzy zaszczepiają w Was fantastyczną pasję! 

Wszyscy, niezależnie od tego kto o której przyleciał, szybko zaczynamy odczuwać zmianę czasu. Czas na pierwszą noc w Los Angeles…

Dzień nr 2: Marcin Gortat „przechodził obok”

Podstawiony pod hotel autokar zabiera nas do Beverly Hills. Rodeo Drive, ulica z najdroższymi na świecie sklepami, jeszcze pogrążona w sennej atmosferze. Cóż, bogacze nie muszą się spieszyć. Na tak wczesne nasze przybycie  ewidentnie nie byli przygotowani.

Ale nie czujemy się tym rozczarowani. Ruszamy dalej – do Malibu, na plażę El Matador.

Od początku naszej niemal całodniowej wycieczki Michał i Tomek przy pomocy Bartka wciągają nas w konkurs wiedzy o NBA. Zostajemy podzieleni na kilka zespołów, zgodnie z zajętymi w autokarze miejscami. Nasza piątka przyjmuje nazwę „Debeściaki”. 

Pada pierwsze pytanie. Ha, jakby stworzone pode mnie! „Kto jest autorem jedynego w historii występu w NBA zakończonego triple-double bez punktów?”

Momentalnie wracają piękne wspomnienia sprzed siedmiu lat. To właśnie w 2017 roku, w kończącym wspomnianą „przygodę w trójkącie” meczu w Memphis z Golden State Warriors Draymond Green zebrał 12 piłek z tablicy przy 10 asystach i przechwytach. Wielka szkoda, że nikt mu wówczas nie podpowiedział jakie statystyki wykręca i występ zakończył z zaledwie czterema punktami. Byłby zaledwie piątym zawodnikiem w historii z quadruple-double i pierwszym takim od roku 1990, gdy na przestrzeni kilku tygodni zrobili to David Robinson i dwukrotnie (!) Hakeem Olajuwon. A ja byłbym tego świadkiem. Do dziś żałuję! A propos: w tamtym meczu z Niedźwiadkami Dray sprzedał rywalom także 5 bloków! Jednego skromnego punkcika zatem zabrakło mu wówczas do innego rzadkiego statystycznego osiągnięcia – 5×5. Oznacza ono osiągnięcie we wszystkich pięciu linijkach co najmniej liczby 5. 

Draymond miał akurat dwa lata wcześniej na koncie takie osiągnięcie, a o jego wartości niech świadczy fakt, że później tylko dwóch graczy – Anthony Davis (2018) i Jusuf Nurkić (2019) – dopisało sobie je do CV. Trzeba naprawdę dużej wszechstronności, by dołączyć do grona kilkunastu graczy, którzy się tym wyczynem na trwałe zapisali w historii. Prym wśród nich wiedzie oczywiście fenomenalny Hakeem „The Dream”. Nawet „His Airness” MJ nie zdołał tego osiągnąć. Ale czy jemu cokolwiek innego było potrzebne, by być tym największym? 

Wracamy do konkursu, który – rzecz jasna! – Debeściaki  zaczynają od prowadzenia. Później było trochę gorzej, ale cały dzień spędziliśmy w czołówce. Zabawa sprawia, że podróż mija szybko. Zatrzymujemy się przy niezwykle malowniczej plaży El Matador. Znajduje się kilku chętnych do kąpieli w Pacyfiku. Reszta wprawy ogranicza się do kąpieli w promieniach słonecznych.

Niespodzianka? Ogromna, ponad 210 cm wzrostu! W Malibu niespodziewanie spotykamy Marcina Gortata. To jedno z tych przedziwnych zrządzeń losu, gdy ludzie – nie umawiając się ze sobą – nagle znajdują się w jednym czasie i miejscu, choć jest ono położone na drugim końcu świata. Marcin o wspólne zdjęcie długo nie dał się prosić.

„Siema chłopaki, fajnie że tu jesteście” – usłyszeliśmy.

Przybił piątkę z każdym z nas. Marcina zna każdy chyba w Polsce, on też zna wielu ludzi. Nie sposób jednak, by mógł kojarzyć wszystkie twarze, które przemknęły mu przed oczami w jego fantastycznym koszykarskim życiu. Tylko tym mogę wytłumaczyć fakt, że nie rozpoznał naszego kolegi Piotra, który jak oficer Wojska Polskiego dwukrotnie mierzył się z nim na parkiecie w Atlas Arena w Łodzi podczas organizowanych przez Marcina meczów Drużyna Marcina Gortata kontra reprezentacja Wojska Polskiego. Piotrek, przez skromność godną wysokiej rangi oficera, oczywiście mu o tym nie wspomniał. Obaj to klasa sama w sobie!

Marcin nie wybierał się na żaden z meczów w LA, na które my mieliśmy bilety. Później wysłał do nas zapytanie, czy jeszcze jesteśmy w LA, bo moglibyśmy z nim pograć w kosza na Venice Beach. Jaka szkoda, że większość naszej wyprawy była już wówczas w samolocie do San Antonio i się nie udało!

Jedziemy na pierwszy mecz w Crypto.com Arena, gdzie zmierzą się Lakers z Milwaukee. Przed dawną Staples Center umieszczono kilka pomników dawnych sław Lakers. Jest też wiszący na obręczy w fazie podciągnięcia się po wsadzie Shaquille O’Neal, jest charakterystyczna sylwetka Jerry Westa w pozie utrwalonej w logo NBA, a także kozłujący piłkę  Earvin „Magic” Johnson. Nie mogło zabraknąć również kolejnej legendy „Jeziorowców”, rzucającego prawym hakiem słynnego Kareema Abdula Jabbara. Wszystkie te postacie od lat przyciągają amatorów wspólnych zdjęć z ich pomnikami. Czy kogoś w tej kolekcji brakowało?

Zastanawiający był fakt, że stanowiący siłę napędową zespołu z Shaqiem Kobe Bryant długo nie mógł się doczekać podobnego uhonorowania. Czy dopiero jego tragiczna śmierć w styczniu 2020 roku sprawiła, że stał się godny pomnika? Dziwne. I to dopiero cztery lata później. Spędzone w Lakers 20 lat i zdobycie dla klubu pięciu tytułów naprawdę było mniej warte od 8 lat i trzech pierścieni O’Neala? Jak dla mnie – to wielka skaza na wizerunku klubu. Obecnie pozostałe pomniki w zasadzie nie przyciągają większej uwagi kibiców. Oblegany jest tylko Kobe.

By sobie zrobić zdjęcie z nim trzeba odstać swoje w długiej kolejce. 

Pojedynek LeBrona z Gianisem zapowiadał się fascynująco, ale… na zapowiedziach się skończyło. Akurat w tym meczu LBJ odpoczywał. Paradował jedynie na parkiecie w dresie podczas przerw. Mimo tej rozczarowującej absencji i tak byliśmy świadkami fantastycznego widowiska. Absolutnie fenomenalny tego dnia D’Angelo Russel 6 sekund przed końcem wyprowadził Lakers na jednopunktowe prowadzenie. Dzieła dopełnił Spencer Dinwiddie, widowiskowo blokując rzut Damiana Lillarda. Widownia oszalała. My też daliśmy się ponieść emocjom.

Dzień nr 3: 60 mld dolarów, Kawhi i morze świateł

Kolejny mecz we współdzielonej z Lakersami hali – tym razem grają Clippers. Odkąd ich właścicielem został ekscentryczny miliarder Steve Ballmer drużyna systematycznie wzmacnia się i marzenia o mistrzostwie NBA stają się coraz bardziej naturalne. Czy realne? Tego nie wiadomo, bo o tytułach nie decydują często zgromadzone w zespole gwiazdy, lecz „team spirit”. No i weterani z bagażem doświadczenia. Tego ostatniego nie da się kupić, trzeba je zdobyć. Czy spełnią się kiedyś sny o potędze Ballmera? Tego nikt nie wie, choć trzeba przyznać, że skład Clippers daje im w tym sezonie nadzieje.

Podczas meczu w linii prostej siedzę od Ballmera nie więcej niż 20 metrów. To człowiek o majątku szacowanym na około 120 miliardów dolarów. Gdyby nasz majątek połączyć, a następnie podzielić – miałbym 60 mld. Mało śmieszne? Średnia jest średnią, a Amerykanie uwielbiają statystyki, kto mi zabroni siedząc na trybunach Crypto.com iść tym tropem? 

Przed halą nie ma pomnika żadnego z graczy Clippers. Czy ktoś w ogóle zwrócił na to uwagę? Choć trykot „Postrzygaczy Owiec” przywdziewali gracze nietuzinkowi, nie zasłużyli sobie na to. Może znajdą się przed nową halą, którą stawiają, by odróżnić się od lokalnych rywali? Jej otwarcie i inauguracja mają nastąpić wraz z początkiem nowego sezonu. Szykuje się niezła impreza. Tymczasem jeszcze w starej lokalizacji Clippers nie bez kłopotów pokonują dawnych mistrzów, Chicago Bulls.

Wygrywają 112:102, choć po trzech kwartach przegrywali dwoma oczkami. Nie było takich emocji jak dzień wcześniej, ale z hali wychodzimy zadowoleni. Ja na plus dodatkowo zaliczam sobie fakt, że obejrzałem wreszcie w akcji Kawhi Leonarda. W 2017 roku, gdy Memphis podejmowało Spurs, pauzował z powodu naciągnięcia mięśnia. Co mi zabrano wówczas, oddano teraz.

Wieczór spędzamy podziwiając rozległą panoramę Miasta Aniołów ze wzgórza pod Griffith Observatory. Fascynujące, niekończące się morze świateł!

Ostatnim punktem dnia, lecz wartym wzmianki, jest krótka wizyta na Hollywood Blvd. Blisko połowa ulicy, znanej jako Aleja Gwiazd, jest akurat zamknięta, odgrodzona. Powód? Banalnie prosty – następnego dnia rozdawano tak pożądane przez wszystkich aktorów i producentów filmowych Oskary.

Przez szpary w ogrodzeniu udaje się dostrzec fragmenty słynnego Czerwonego Dywanu, po którym za chwilę będą stąpać stare i nowe gwiazdy Hollywood. Blichtr, przepych, patos. A także wyćwiczone miny i pozy przed ścianką. To wszystko będzie lada moment królować w Dolby Theatre, w którym niemal wszyscy nagrodzeni – ocierając nierzadko udawane łzy wzruszenia – jak mantrę będą powtarzać podziękowania wszystkim, którzy przyczynili się do ich sukcesu.

Mnie to niespecjalnie rusza, ale to nieodłączny atrybut American Dream. 

Dzień nr 4: Pewny swego LeBron i dominujący Davis

Niedziela poświęcona jest na transfer do San Antonio, na kolejne dwa mecze, w których mamy zobaczyć i naszego Jeremiasza Sochana i fenomenalnego Victora Wembanyamę. Udaje się tam zdecydowana większość ekipy.

Ale my z Piotrem jeszcze w Polsce postanawiamy, że pójdziemy na całość i zostaniemy w LA jeszcze jeden dzień dłużej, by wziąć udział w czymś niecodziennym. Niezbyt często zdarza się bowiem obejrzeć w jednym dniu dwa mecze NBA, a w akcji cztery drużyny. Wszystko w tej samej hali. Najpierw w południe osłabieni brakiem Paula George’a i Kawhiego Clippers ulegli ekipie Milwaukee  117:124, a wieczorem Lakers uporali się z osłabionymi z kolei liderami Konferencji, Minnesotą Timberwolves 120:109. W tym meczy wystąpił już nieobecny dwa dni wcześniej na parkiecie LeBron. Poprowadził drużynę do zwycięstwa. Absolutnym dominatorem pod tablicami był Anthony Davis, który mecz zakończył niecodziennym double-double, rzucając 27 punktów i zbierając z tablic 25 piłek! Czy panowanie w powietrzu Davisa byłoby tak oczywiste, gdyby zagrał odpoczywający w tym meczu Rudy Gobert? Ambitny i nieco krzywdzony przez sędziów Anthony Edwards nie był w stanie w pojedynkę bez wsparcia wieżowców (brakowało także kontuzjowanego Karla Anthony-Townsa) pokonać wyrównanej i solidnej drużyny Lakers.

Dwa mecze w jednej hali to niezłe wyzwanie dla organizatorów. Wymieniany jest nie tylko parkiet z logo obu klubów, ale także wszelkie atrybuty z drużynami związane. Warto nadmienić, że w tej hali grywają również hokeiści Los Angeles Kings, więc konwersja parkietu w lodowisko – i odwrotnie – to norma. Tym większy szacunek dla sprawności ekip technicznych!

Podczas gdy my zaliczamy kolejne dwa mecze, pozostała część naszej ekipy już w San Antonio kontynuuje konkurs wiedzy o NBA. Trivia-time! Nasza nieobecność ma znaczący wpływ na wyniki testów. A przynajmniej tak to sobie tłumaczymy! Debeściaki nieco osuwają się w klasyfikacji generalnej i później, w ostatnim etapie konkursu, mimo naszej obecności, nie są w stanie odrobić strat, by zwyciężyć w tej skądinąd świetnej zabawie.

Dzień nr 5: Wembaynama zaproszony na plakat

Dołączamy do kolegów w poniedziałek i prosto z hotelu jedziemy na mecz Spurs z Warriors. Ogromnie żałujemy, że z powodu kontuzji nie obejrzymy Stephena Curry’ego. Kim jest i jak jego gra odmieniła całą NBA nie ma sensu pisać. To on i Klay Thompson zrewolucjonizowali ofensywę. Ich radosna gra, wspomagana niedocenami często partnerami, wzbudzała przez lata zachwyt. Prowadzeni przez Steva Kerra Wojownicy stanowili maszynę do wygrywania, która w najlepszym sezonie zasadniczym poprawiła wydawać by się mogło nieosiągalne 72 zwycięstwa Chicago Bulls. Te 73 wygrane mecze – to było coś! Miałem przyjemność oglądania Stephena w akcji siedem lat wcześniej w Memphis. W 2016 roku zasilił ich jeden z najlepszych graczy w historii, zachwycający do dziś Kevin Durant, którego jednak od dobrych kilku lat wśród Wojowników już nie ma już. Obecnie gra dla Suns.

Odszedł po zdobyciu dwóch tytułów mistrzowskich, okraszonych statuetkami MVP finałów, bo nie czuł się doceniany przez kolegów. Kevin, naprawdę? Naprawdę? Ci dwaj skromni chłopcy – Klay i Steph – oddając ci znaczną część z własnej puli rzutów cię krzywdzili? Oni po porażce z Toronto Raptors w finale 2019 roku się podnieśli, zdobywając na przekór losowi kolejny tytuł trzy lata później. Ty bez nich już nie doszedłeś już nigdy tak daleko.

Wracamy do rzeczywistości i czekającego nas meczu ze Spurs. Dwa dni wcześniej oba zespoły spotkały się w San Francisco i niespodziewanie dla wszystkich Ostrogi pokonały gospodarzy. Czy uda im się powtórzyć sukces przed własną widownią? Nie! To Warriors wygrywają 112:102. Nasz Jeremi zalicza solidny, choć nie zachwycający występ – linijka statystyczna to 9-7-7. Nie doczekaliśmy się spotkania z nim po meczu, bo nadgorliwi porządkowi szybko wypraszają nas z hali. Szkoda, bo po cichu liczyliśmy, że przyprowadzi ze sobą Brandina Podziemskiego, którego gorąco namawia do wspólnych występów w reprezentacji Polski.

Zainteresowanie występami Podziemskiego w naszej kadrze jest tak duże, że właśnie na tym meczu w San Antonio zjawia się prezes Polskiej Ligi Koszykówki i jednocześnie dyrektor sportowy kadry Łukasz Koszarek, któremu towarzyszy skaut Denver Nuggets, wspomniany już wcześniej przeze mnie Rafał Juć. Podobno wszystko jest dogrywane i Brandin ma dla nas grać, choć dopiero od lata 2025.

Czy tak się stanie? Zobaczymy za nieco ponad rok. Kończąc wątek meczu Spurs – Warriors dodam tylko, że akcją meczu był wsad Trayce Jacksona-Davisa, który „zrobił sobie plakat” z samym Wembanyamę. Cóż to była za akcja!

Dzień nr 6: Sochan w roli lidera Spurs

Nasz ostatni nasz dzień meczowy – derby Teksasu z odwiecznym rywalem Spurs, czyli Houston Rockets. Rakiety kilka spotkań wcześniej rozpoczęły pogoń za ostatnią, dającą szansę gry w playoff dziesiątą lokatą. Ich zwycięstwo 103:101 rozczarowało nie tylko miejscowych kibiców. My również mieliśmy nadzieję na choćby jedno zwycięstwo drużyny Popovicha, by zobaczyć jak z wygranej cieszy się Jeremi. Wielka szkoda, że Polak, tego dnia najlepszy strzelec Ostróg, nie doczekał się odpowiedniego wsparcia punktowego Wembanyamy. Tak to bywa z młodymi koszykarzami.

Czas na stabilizację formy nadejdzie niebawem. Może tej młodej drużynie potrzeba jako katalizatora, kogoś z dużym większym doświadczeniem? Kogoś, kto kierując na parkiecie młodymi  talentami o nieprzeciętnych umiejętnościach będzie w stanie wykrzesać energię i uwolnić ich ogromny potencjał? Kto jak nie Gregg Popovich może tego dokonać i dobrać im odpowiedniego partnera?

Dzień nr 7: Czy Alamo to amerykańskie Westerplatte?

Ale zostawmy już emocje meczowe za sobą. Przed nami środa, ostatni dzień naszego pobytu w San Antonio. Czas na odpoczynek, ostatnie zakup. A także zwiedzenie miasta i jego atrakcji.

San Antonio w pierwszej kolejności kojarzy się z historyczną, heroiczną walką garstki żołnierzy w Alamo o niepodległość Teksasu. Żołnierzy dowodzonych przez płk Travisa, wspomaganych przez najemników, wśród których byli słynni traperzy Sam Bowie i Davy Crockett.  Stanęli do walki z kilkutysięczną armią meksykańskiego generała Santa Ana. Bitwa ta, choć przegrana przez Teksańczyków (wszyscy obrońcy zginęli) stała się symbolem walki o niepodległość. Różne źródła podają, że wśród obrońców znaleźli się polscy uciekinierzy ścigani po upadku Powstania Listopadowego, ale gdy prześledziłem tablicę pamiątkową znajdującą się w Alamo, polskich nazwisk na niej nie było.

Co niekoniecznie musi oznaczać, że tam nie walczyli. Przyrównanie tamtej bitwy do naszego Westerplatte nie wydaje się adekwatne. Mnie bardziej pasuje określenie „Teksaskie Termopile”, bo walka w Alamo ma więcej cech wspólnych z bitwą w wąwozie Termopile, gdzie 300 Spartan walczyło do ostatniej kropli krwi przeciwko Persom. Amerykanie są specjalistami w tworzeniu blaskomiotnych legend i mistrzami w uwypuklaniu sukcesów. Jak było naprawdę pod Alamo? Powiedzmy, że… niech im będzie.

Do zobaczenia w lipcu w Walencji!

Co najbardziej zapamiętam z marcowego wyjazdu? Przede wszystkim, że jeśli się chce, to marzenia nie tylko można, ale i trzeba spełniać. Jeśli ktokolwiek pomyślał o wyjeździe na mecz NBA na żywo, to już teraz wie, że to możliwe.

Warto wiedzieć, że z nimi jest tak, że to taka trochę nieuleczalna choroba. Na mecz NBA nie da się polecieć tylko raz, gdy człowiek kocha koszykówkę i się w niej rozsmakuje. To wciąga jak „chodzenie po bagnach”. Działa jak narkotyk. Czy kto z Was po powrocie – piszę te słowa głównie do swoich niemal 30 współtowarzyszy podróży – myślał już o tym, kiedy uda mu się wybrać tam ponownie? Szczerze wątpię, byście chcieli zakończyć swoją przygodę z NBA na jednorazowym epizodzie. Kto twierdzi inaczej, niech ciśnie we mnie banknotem.

Studolarowym! 

Wiedza moich kolegów z tej wyprawy o historii NBA, o graczach występujących w niej obecnie okazała się ogromna. Czasem strach było odezwać się i wtrącać w dyskusje, by nie dostać czapy. Niczym Lillard od Dinwiddiego! Godne podziwu było też uczestnictwo pokoleniowe, ojców z synami. Ono mnie po prostu urzekło. Dobrze było też wiedzieć, że wśród nas byli ludzie z niemal każdej strony Polski.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nasza whatsappowa grupa, utworzona przed wyjazdem, żyje nadal! Od wspólnej przygody minęło już kilka tygodni, a my wciąż dzielimy się swoimi spostrzeżeniami. Nie tylko o bieżących wydarzeniach w NBA, ale też o tym co słychać w PLK, czy nawet w tej piłce kopanej. Czy możemy pozwolić na to, by z czasem te fantastyczne uzależnienia po prostu się skończyły? Nie ma mowy!

Niebawem zobaczymy się na planowanym przez Michała i Tomka spotkaniu w Warszawie. Mamy nadzieję wspólnie obejrzeć choć jeden mecz finału NBA. Przy okazji poznamy ludzi podobnych do nas z innych wypraw organizowanych przez SuperBasket. Już nie mogę się doczekać!

Pewnie znów zostanie zorganizowana jakaś Trivia i „nasza” drużyna – napędzana przez widoczną poniżej piątkę zwycięzców konkursu z marca – zostanie przetestowana w starciu z innymi.

Skoro już padły imiona organizatorów, chciałbym im gorąco podziękować za niezwykle profesjonalne podejście do nas. Za elastyczność, przychylność i cierpliwość do całej grupy pełnej indywidualistów. To wcale nie jest takie łatwe, coś o tym wiem! Dziękując za wszystko co było, z nadzieją czekam na to, co będzie.

Mam zamiar odurzać się koszykówką jeszcze mocniej.

Najbliższa okazja? Już w lipcu w Walencji!

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet