Strona główna » Gift-and-go Michałowicza: Monte Carlo marzeń 1992

Gift-and-go Michałowicza: Monte Carlo marzeń 1992

0 komentarz
Ta historia zaczęła się w lutym 1991 roku, gdy stało się jasne, że pierwszy raz w dziejach USA na igrzyskach olimpijskich będą reprezentowały gwiazdy NBA. Zobaczenie na żywo Dream Teamu stało się marzeniem milionów. Moim także.

Jest wczesna wiosna 1992 roku. Pracuję w dziale sportowym dziennika Obserwator Codzienny, a na pół etatu także w katowickim Sporcie. Do współpracy zaprosił mnie Jacek Janik, który w tej sportowej gazecie powołuje do życia ilustrowany dodatek koszykarski. Pisuje też krwiste felietony o baskecie pod pseudonimem Tomasz Szok.

W poszukiwaniu atrakcyjnych tematów wybieramy się na marcowy finał Pucharu Europy do francuskiego Nantes. Na porywające do ostatniej sekundy starcie Realu Madryt z PAOK Saloniki. Miesiąc później jesteśmy na Finale Czterech Euroligi w Stambule, gdzie ostatnim rzutem triumfuje Partizan Belgrad. Niespodziewanie właśnie w tej tureckiej metropolii liczni wysłannicy NBA, z najbliższym wtedy doradcą komisarza Davida Sterna czyli Joshem Rosenfeldem, rozwiązują nasz dziennikarski węzeł gordyjski.

– Nie macie szans, by zdobyć akredytacje na turniej olimpijski koszykarzy? To przyjedźcie przynajmniej w lipcu na ostatni etap przygotowań Drużyny Marzeń. Będziemy na obozie treningowy w Monaco, tuż przed igrzyskami w Barcelonie – zachęcają.

To był dla nas pomysł… jak marzenie. Istny strzał w dziesiątkę!

Druga połowie lipca 1992. Ruszamy z Nowego Bytomia. Przed nami ponad 1600 kilometrów. Biały Peugeot 309 Jacka, mimo że nie model GTI, rwie się w rodzinne strony. Nocleg w zabytkowej Norymberdze w Górnej Frankonii. Potem przez Alpy do Genui i ostatnie 160 km Autostradą Słońca nad samym wybrzeżem Morza Liguryjskiego. Zapierające dech widoki. Wysokie góry. Co miejscowość to bardziej sławna. I jaka różnica wysokości. Zjazd serpentynami do samego Monte Carlo, też iście karkołomny.

Wreszcie docieramy do bazy Dream Teamu, wykwintnego Loews Hotel. W jego podziemiach przebiega część trasy wyścigów Formuły 1. Po sąsiedzku najsłynniejsze z kasyn, a rzut beretem niesamowita marina. Za jednym ze skalistych wzgórz centrum – z bijącym blaskiem pałacem książęcej rodziny Grimaldich na szczycie – efektowny stadion lekkoatletyczno-piłkarski Ludwika II. Jesteśmy zaskoczeni, że pod jego trybunami znajduje się kilka sal treningowych i pełnowymiarowa hala z kilkoma tysiącami miejsc.

A między koszami oni. Tych 12 piszących zupełnie nowy rozdział w historii basketu. Wydają się być na koszykarskich wakacjach. Pełny luz, ubiory nonszalanckie. Trenują jakby od niechcenia. Raczej bawią się piłkami. Urządzają sobie rzutowe konkursiki. Śmiechy i nieustanne pogaduchy. Zupełnie nie przeszkadza to “Księciu Pesymizmu” Chuckowi Daly’emu i jego asystentom. W końcu sześć meczów kwalifikacji do IO’92 w Portland wygrali średnio 51 punktami.

Dają show, ale są też zespołem co się zowie. Dlatego nawet pojęcie ciszy nocnej wobec nich nie istnieje! Może tylko Magic nie jest aż tak rozpromieniony. Przecież miało go tu wcale nie być, po straconym omal całym sezonie w NBA przez HIV. Najczęściej próbuje go zmusić do firmowego śmiechu Michael Jordan. Z powodzeniem. Trzymają się z nimi też Charles Barkley, Karl Malone i Clyde Drexler oraz chwilami Scottie Pippen.

Inna podgrupa to koledzy ze złotej kadry olimpijskiej, w pełni akademickiej 1984. Chris Mullin i Patrick Ewing oraz najpoważniejszy z całego towarzystwa David Robinson. Trochę oddzielnie duet kontuzjowanych. Głównie leżący Larry Bird i przeważnie truchtający John Stockton. A Christian Laettner, ten jedyny, który dopiero zostanie profi i jest tu zamiast Shaqa, jakby w swoim kosmosie.

Treningi Dream Teamu, zwłaszcza przedpołudniowe, są niemal w całości dostępne dla dziennikarzy. Nie tylko ostatnie 15 minut, jak to zwykle w NBA. Jej PR-owcy pod barwami USA Basketball, bardzo pomocni. Pojęcia mixed zone nikt jeszcze nie zna. Inna sprawa, że nie ma też tłumu dziennikarzy.

Najwięcej oczywiście tych francuskich. Wśród nich współpracujący z lokalną telewizją Amerykanin Tony Parker, gwiazda lig koszykarskich w Belgii i Francji. Znamy się całkiem nieźle od jesieni 1991 i paryskiego turnieju McDonalda.

21 lipca hala w księstwie Monaco wypełnia się eleganckim towarzystwem do ostatniego miejsca podczas sparingowego starcia Francja – USA. Tony Parker przedstawia mi swego syna. Drobny, szczuplutki, nie wygląda nawet na swoje 10 lat.

Tata nie mówi o nim junior, ale TP. Tak, to ten sam Tony Parker, późniejszy 4-krotny mistrz NBA z San Antonio Spurs.

Razem jesteśmy pod wrażeniem jak pozornie nonszalanccy Amerykanie w pewnym momencie “odpływają” gospodarzom – jakby od niechcenia, ale też seriami widowiskowych akcji ataku wynikających ze świetnej obrony – na 30 punktów.

Chwilę potem, kręcimy się po parkiecie wśród gwiazd basketu Europy – Richard Dacoury, Jim Bilba, Stephane Ostrowski, Hugues Occansey, bracia Gadou – które robią sobie zdjęcia ze swymi pogromcami i zbierają od nich autografy.

Amerykanie przyjmują to naturalnie. Nie przejawiają cienia bycia koszykarskimi celebrytami. Z Jackiem spotykamy ich kilkukrotnie na ulicach Monaco.

Mullina w eleganckim sklepie z biżuterią księżnej Grace Kelly.

Drexlera w spożywczym z bagietką w ręku.

Ewinga w porcie między zacumowanymi jachtami.

Często nawet kilku z nich jednocześnie kręci się po lobby hotelu. Nie ma żadnego tej miary szaleństwa, jakie będzie towarzyszyć Drużynie Marzeń już podczas igrzysk w Barcelonie.

Ochrona hotelu Loews nie reaguje nawet wtedy, gdy trochę przypadkowo – rozmawiając z środkowym kadry Francji Stephane Ostrowskim – wsiadamy z nim do windy i docieramy na nasłoneczniony dach z otwartym basenem i mini plażą. Na leżaczkach wypoczywają tam właśnie Karl Malone z młodą małżonką.

Już przygotowani do opuszczenia Monte Carlo, znajdujemy się też nieco przypadkowo na trybunach hali Louisa II w ostatnim dniu przedolimpijskiego obozu Dream Teamu. Legendarni gracze NBA dzielą się na dwa zespoły. Jednemu przewodzi MJ, wspierany przez Pipa, Karla, Pata i Larry’ego. Drugim dowodzi Magic, w otoczeniu Sir Charlesa, Admirała, Mully’ego i jedynego rookie. Ta gra treningowa jest inna niż wszystkie wcześniejsze. Naprawdę twarda, bardzo ambicjonalna, wręcz ostra, choć uśmiechom nie ma końca. Dopiero po paru latach dowiemy się, że to był najlepszy tego typu mecz kosza w karierach tak wielu jej uczestników.

Tych, którzy także w drodze po olimpijskie złoto’ 92 gromili rywali średnio ponad 44 punktami, a sięgnęli też po cały worek mistrzostw NBA i tytułów MVP.

My w drodze powrotnej długo jesteśmy pod wrażeniem tego, co przeżyliśmy w Monte Carlo, przez kilka gorących, lipcowych dni. Porządkujemy zebrane materiały. Adjustujemy przeprowadzone rozmowy z kilkoma z “drużyny jak marzenie”. Segregujemy setki zrobionych fotografii. Wszystko to będzie się ukazywać przez kilka kolejnych miesięcy w “Sporcie”.

Ale przecież głównym celem tej szalonej wyprawy do Księstwa Monaco było napisanie niedużej, ostatecznie 70-stronnicowej, bogato ilustrowanej książki o tym “jedynym takim i prawdziwym” Dream Teamie. Ukaże się w październiku 1992 w 20-tysięcznym nakładzie.

W przedmowie do niej można przeczytać takie słowa: Po przeczytaniu tej książki jedni zakrzykną “NBA is fantastic”. Drudzy włączą telewizory, by obserwować kolejny mecz NBA. A jeszcze inni wezmą po prostu koszykarską piłkę do ręki i pójdą porzucać do najbliższego kosza na ulicznym boisku. I mamy nadzieję, że właśnie ci ostatni sprawią największą radość autorom pierwszej w naszym kraju książkowej publikacji o najwspanialszej koszykarskiej lidze świata.

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet