poniedziałek, 29 kwietnia 2024
Strona główna » „Ten Śląsk miał być jak bolid, a nie ciągnik rolniczy”
PLK

„Ten Śląsk miał być jak bolid, a nie ciągnik rolniczy”

0 komentarz
Dziennikarz i publicysta, współautor podcastu „Dwie Lewe Ręce”, a od ponad ćwierćwiecza – wierny kibic koszykarskiego Śląska. Ocena zasadności zwolnienia Jacka Winnickiego przez wrocławski klub to tylko jeden z elementów rozmowy z Jakubem Dymkiem. Blaski i cienie North Carolina? Poziom zarobków LeBrona Jamesa? Wywiad polecamy nie tylko kibicom Śląska.

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Aleksandra Samborska: Mańkut to z zasady dla obrońców niewygodny przeciwnik. Czy Jakub Dymek jest leworęczny?

Jakub Dymek: Jak na ironię, nie! Co więcej, lewą rękę mam tak słabą, że do dziś – jeśli obrońca chciałby wypchnąć mnie na tę stronę boiska – mógłbym się nieźle w dwutakcie skompromitować. (śmiech)

Czyli twoja koszykarska pasja ma też odzwierciedlenie na parkiecie?

Dokładnie tak jest. W koszykówkę gram od małego, trudny zdrowotnie z wielu powodów czas covidowy wymusił na mnie przerwę od treningów, ale ambicje pozostają niezmienne – chciałbym jeszcze zapakować w hali ekstraklasowej. 

Do 16-, 17-go roku życia grałem w MKS-ie Wrocław, szczytem moich marzeń było wtedy dostać szansę na otwartym treningu Śląska w ramach naboru do grup młodzieżowych. Tam wyławiano wyróżniające się w naszym mieście talenty, które zapraszano na regularne treningi juniorskie ze Śląskiem Wrocław. Konkurencja radziła sobie niesamowicie, więc nie było dla mnie miejsca, a że mój MKS przenosił się akurat z Wrocławia do jednej z podwrocławskich miejscowości, to stanąłem na rozdrożu. To był okres liceum i czas przygotowań do matury. Wymusił decyzję, w którą stronę iść. Rodzice pewnie odetchnęli z ulgą, bo tak jak kochałem i kocham koszykówkę, tak zostanie z nią kosztem szkoły byłoby w moim przypadku po prostu niemądre – ten związek nie miał pewnej przyszłości. 

Jednak trwasz przy niej jako zaangażowany kibic do dziś – jak wspominasz swoje zielono-biało-czerwone dzieciństwo? Które chwile przy Śląsku pamiętasz najdokładniej?

Nie będę oryginalny – pamiętam rzut Krzykały oglądany w telewizji ze starszym kuzynem Przemkiem w Kamieńcu Wrocławskim. Przemek – czemu nie można się dziwić – rozczarowany wyszedł już z pokoju na ostatnią akcję czwartej kwarty. Ściągnął go tam z powrotem mój wielki krzyk i łoskot skakania po ścianach i fotelach. Pewnie pomyślał, że coś się zapaliło albo spadło mi na głowę. Gdy wbiegł z powrotem do pokoju, zobaczył że na ekranie też świętują, a komentatorzy również krzyczą z emocji i niedowierzania. No i sam się przyłączył. Pamiętam te emocje do dziś. 

Pamiętam też latające nade mną i rodzicami rolki kasowe w roli serpentyn wyrzucane spod masywnych betonowych łuków projektu Maxa Berga w przepięknej, monumentalnej Hali Stulecia, do której za kilka dni wrócimy. To były wygrane finały z Anwilem, koniki miały wtedy używanie, sprzedając miejsca stojące. O bilety naprawdę nie było łatwo. 

Wprawdzie jako dziennikarz nigdy nie zdarzyło mi się robić wywiadu  z Grzegorzem Schetyną, ale jako dzieciak zaczepiałem prezesa na parkingu samochodowym pod halą Orbita. Podbiegałem, krzycząc „Panie Prezesie, Panie Prezesie” i oczekiwałem informacji z pierwszej ręki o nowych nabytkach z ciekawych miejsc, które Śląsk miał wtedy w swojej skautingowej orbicie. Pamiętam dzielenie się niezadowoleniem po kontrowersyjnym transferze i wizerunkowej porażce w związku z zakontraktowaniem wielkiego Nowozelandczyka Seana Marksa, który znacznie lepiej niż jako podkoszowy we Wrocławiu radzi sobie dziś jako manager Brooklyn Nets. 

Dużą złość wywołało odwołanie „osiemnastki”, bo przecież możliwość wspólnego świętowania osiemnastego mistrzostwa Polski była motywem przewodnim wielkich plakatów zapraszających na serię finałową Śląska z Prokomem. To ona zakończyła koszykarską dominację Wrocławia i rozpoczęła piękne pasmo w Sopocie. I tu krzywe naszych emocji związanych z historią naszych klubów się przecinają. (śmiech)  

Która z wielkich legend Śląska była wtedy twoim największym idolem?

Adam Wójcik. Byłem tak zżyty z moją repliką koszulki „Oławy” z pluszowymi literami logo firmy Zepter, że wujek zaczął wołać na mnie „Wójcik”. Przynosiłem ją na lekcje WF-u i zaciekle walczyłem z nauczycielem, żeby pozwalał mi w niej ćwiczyć. Adam był bohaterem całej generacji, jego polot i czucie koszykówki wszystkim nam dawało nadzieję na debiut Polaka w NBA. We Wrocławiu podziwialiśmy i jego pokorę poza boiskiem i  zadziorność na parkiecie, której efektem były skończone alley-oopy i inne, niesamowite loty pod słynną kopułą. Dynamiczna gra tyłem, uciekanie na obwód, Adam Wójcik miał wszystko i był koszykarskim idolem w każdym calu.  

Gdy nasza wspólna legenda wieszała buty na kołku, byłeś już studentem, który humanistyczne horyzonty poszerzał w alma mater Michaela Jordana. Skąd w twoim naukowym portfolio ta uczelnia? 

Chciałbym powiedzieć, że był to wybór podyktowany koszykówką i chęcią podążania szlakiem legendy, ale powód był znacznie bardziej prozaiczny – Uniwersytet Wrocławski realizował partnerskie wymiany z Uniwersytetem Północnej Karoliny, a ja miałem wielkie szczęście dostać się do tego programu.

To, że miejsce jest naznaczone basketem można było wyczytać z rozmów między zajęciami, koszykówka nie skończyła się tam przecież wraz z Jordanem. Rywalizacja między społecznością UNC i studentami prywatnych uczelni z tego stanu, które, tak jak koszykarskie Duke, zbudowane zostały na dawnych majątkach, jest odczuwalna nie tylko przy okazji sportowych zmagań. Wielka hala i wielka pompa wokół meczów, która ustępowała tylko najważniejszym świętom i uczelnianym uroczystościom, uświadomiły mnie, jak poważnie traktowana jest akademicka koszykówka.  

Aktualnie trwa „marcowe szaleństwo” March Madness, North Carolina w Charlotte awansowała do fazy „Sweet 16”, ale 12 lat temu nie miałem możliwości śledzenia tego z bliska. Ograniczały mnie określone fundusze i ramy czasowe. Nauka była ważniejsza, a wymagania na moim stypendium surowe. Chłopaków na stypendiach koszykarskich nie spotykało się na co dzień na campusie. Ja zaś zapisywałem się na koszykarskie rozgrywki między wydziałami i akademikami, ale to była forma rekreacji i odpoczynku od książek. Na jakiekolwiek zetknięcie się z reprezentantami NCAA nie było szans. 

Jeśli nie kolejne wyraziste chwile z tak ważną tam koszykówką, to co dały ci Stany?

Ukształtowały moje lewicowe poglądy. W USA zetknąłem się z rzeczywistością, której w Polsce nie pokazują media i popkultura, bo nasz obraz USA jest bardzo wyidealizowany. Po przyjeździe zobaczyłem bardzo duże nierówności, problemy moich rówieśników wynikające z braku ubezpieczenia zdrowotnego, młodych ludzi tak spracowanych zmianami w sieciówkach, że gdy docierali na zajęcia w fartuchach ze Starbucksa – bo nie mieli czasu na przebranie – to język plątał im się ze zmęczenia. Na to nakładały się kwestie podziałów rasowych, które w Północnej Karolinie wciąż są bardzo żywe. Mimo tego, że Barack Obama był wtedy prezydentem nie dało się ukryć, że rasizm wciąż jest codziennością. Co więcej, zanim jeszcze zaczęły się zajęcia w semestrze zimowym, już po terenie uczelni biegał ktoś z bronią, a nam kazano się chować. Z polskiej perspektywy to wydarzenie było tak absurdalne, że nie byłem nawet w stanie się przestraszyć, bo nie wierzyłem, że coś podobnego dzieje się na serio.   

Z Północnej Karoliny wróciłem bogatszy o doświadczenia polityczne i społeczne. Pamiętam, że moją uwagę zwracało wtedy również burzenie całych ulic w sąsiedztwie campusu czy wykupywanie kolejnych terenów zielonych, by postawić tam jeszcze jedną halę treningową lub siłownię, co na naszej uczelni budziło realny konflikt. Te inwestycje sportowe mogą wydawać się z daleka bardzo atrakcyjne, ale kosztują studentów wyższe czesne, a okolicznych mieszkańców wzrost w cenach i popycie na nieruchomości. To był głośny temat podczas mojego pobytu na campusie UNC – zaniedbywanie wielu podstawowych funkcji uczelnianych kosztem promowania sportowych gwiazd i szału budowania kolejnych obiektów.   

W Stanach co rusz wraca, nakręcana również przez legendarną koszykarkę WNBA i reprezentacji USA Sue Bird, dyskusja o nierównościach płac w sporcie. Czy w zawodowym sporcie jest w ogóle na to miejsce? To jak zaklinanie gospodarki…

Moim zdaniem to jest temat, który należy zaczynać od podstaw piramidy, a nie jej wierzchołka. Nawet gdyby równość płac w każdym sporcie zawodowym była ideałem, do którego chce się dążyć – a jest to według mnie otwarte pytanie, bo być może nie jest to wcale nadrzędny cel – to i tak nie będzie jej tak długo, jak długo sport jest w pełni skomercjalizowany. 

Przykład tenisa i fenomen naszej Igi Świątek jest dobrym dowodem na to, że tej nierówności może być mniej lub więcej. Bo gdybyśmy się dobrze zastanowili, to znaleźlibyśmy dyscypliny, w których sport w wykonaniu kobiet ogląda się zdecydowanie lepiej niż jego męski odpowiednik. I pieniądze to odzwierciedlają. Dlaczego? Bo firmy, które płacą za kontrakty reklamowe albo które kupują prawa, interesują się bardziej zawodową koszykówką w wykonaniu mężczyzn według czystej, rynkowej logiki – dla nich to element biznesu jak wszystko inne. Co należy zmieniać? Powinniśmy wrócić do patrzenia na sport jako na coś więcej niż przestrzeń do wypełnienia reklamami. Sport służy wyrównywaniu szans dla wszystkich, a nie tylko nabijaniu kasy wielkim federacjom oraz ligom. To ważna dziedzina życia, która tworzy między ludźmi więzy, buduje społeczności i angażuje całe rodziny, szkoły, osiedla i miasta w coś dobrego. Dla młodych ludzi to ważny etap edukacji i integracji społecznej, który wpaja im dobre wartości i lekcje na przyszłość. Dla dorosłych szansa na podtrzymanie bliskich relacji, działanie dla i wspieranie swojej lokalnej wspólnoty. Inwestując w sport i infrastrukturę musimy pamiętać, że to co najważniejsze dzieje się na dole i tak wydawać publiczne środki, żeby sport dla kolejnych pokoleń pełnił taką funkcję, jak kiedyś dla mnie… A  treningi i duże rozgrywki były atrakcyjne dla wszystkich – dziewczyn, chłopaków, obcokrajowców, osób z niepełnosprawnościami… 

Taką rolę spełnia w twoim życiu koszykówka?

Tak. Dzięki niej na różnych etapach życia poznałem ludzi z różnych środowisk, nauczyłem się zasad rywalizacji i hierarchii, fair play i dyscypliny. Nawet moje znajomości i przyjaźnie z czasów dzieciństwa pomógł w ostatnich latach odnowić właśnie basket. Widzę więc rozwiązanie dla problemu nierówności płacowych nie na samej górze. Nie ma chyba sensu walczyć dziś o to, żeby te milionowe kontrakty zrównać, a raczej – żeby przywrócić społeczną, egalitarną funkcję sportu tam, gdzie jest ona najbardziej potrzebna. Lepiej już te olbrzymie wynagrodzenia uczciwie i proporcjonalnie opodatkować, a środki wydać w miejscach, gdzie sport może zrobić najwięcej dobrego. Czy dzisiejsze dzieciaki mają sportowe doświadczenia takie, jakie mieliśmy my? W erze smart technologii, po covidzie, przy dalszej prywatyzacji kolejnych przestrzeni życia i zamykania się w domach… To pytanie wydaje mi się dziś znacznie ważniejsze. W tych gminach, gdzie są środki na to, żeby sport realnie angażował – dzieci mają więcej ruchu, a podziały społeczne są mniejsze, za to integracja skuteczniejsza. Na formę, kondycję i wspólnotowość naszych młodych mieszkańców ma to znacznie większy wpływ niż kontrakt LeBrona Jamesa czy środki sponsorskie na wielkie kluby uzyskane z reklam piwa, hazardu i kryptowalut. 

Czyli nie widzisz problemu w sponsoringu drużyn przez gminy, które za te pieniądze mogłyby np. budować komunalne mieszkania?

Wspieranie bogatych klubów przez samorządy i władze miejskie potrafi w Polsce przerodzić się w patologię. Ale skoro godzimy się na to, że wielkie przedsiębiorstwa państwowe są sponsorami polskiego sportu, to czy miałoby sens zabronić samorządom wspierania profesjonalnego sportu i partnerstwa ze swoimi klubami w każdej postaci? Są przecież kluby, które naprawdę robią dużo dla miast pod względem wizerunkowym i turystycznym i zakazywanie jakiegokolwiek wsparcia finansowego dla tych klubów byłoby moim zdaniem absurdalne. 

Oczywiście jednak, dla gmin podstawowymi zadaniami powinno być wspieranie wychowywania w sporcie i adekwatne wynagradzanie ludzi, którzy pracują w sporcie młodzieżowym i amatorskim. Pamiętajmy, że dziś w polskich samorządach często płaci się bardzo słabo w sektorach edukacji, kultury, pomocy społecznej i sportu właśnie – a to kluczowe, ze względu na przyszłość kolejnych pokoleń, dziedziny. To jest ogromny wstyd, że niektóre polskie miasta chcą budować kolejne ogromne obiekty i organizować największe imprezy sportowe za miejskie pieniądze, a nie mają na edukację, sport i rozbudowę infrastruktury rekreacyjnej czy kulturalnej na tym najbardziej podstawowym poziomie. Powstają wielkie stadiony, a małe kluby sportowe czy kina bankrutują – to też pamiętam z moich sportowych czasów. 

Nie kryjesz się z wiarą w dobry wynik Śląska po tym sezonie, ale w czym upatrujesz głównych powodów aktualnego miejsca Śląska w tabeli?

Wydaje mi się, że przed tym, rekordowo naznaczonym kontuzjami, sezonem naprawdę zbudowano drużynę z dużym potencjałem. Drużynę nie jak potężny, rolniczy ciągnik albo czołg, tylko jak dynamiczny samochód sportowy, bolid. Szybko okazało się jednak, że to auto, jak każda precyzyjnie skonstruowana maszyna, raz uszkodzone ma spore problemy. W jednym meczu padła elektronika, w drugim amortyzacja, a w trzecim układ sterowania i nie będzie potrafiło jechać z całą siłą rozpędu. Są drużyny, które całe – nawet mało finezyjne – ciągnie do przodu jeden silnik, zakontraktowany z zagranicy strzelec. W Śląsku tak nie jest.  

Jawun Evans do tej pory się z kontuzji nie wykaraskał, ostatecznie pożegnał się z klubem. Frankie Ferrari po raz kolejny w swojej karierze zawinął się z klubu i zwiał. Zarząd na pewno kalkulował ryzyko, ale myślę, że mało który hazardzista przewidział to, jak odnawiać się będą kontuzje Łukasza Kolendy, za którego powrót do zdrowia trzymam kciuki i bardzo dobrze mu życzę. Potem odszedł, dobrze moim zdaniem rokujący dla drużyny, Kendale McCollum. Koszmarna rotacja na pozycji rozgrywającego! Byłem w grudniu w Hali Orbita na meczu z Treflem, kiedy główne role odgrywali Mateusz Zębski, Michał Sitnik i Olek Wiśniewski, bo cała podstawowa piątka siedziała na ławce jako gracze kontuzjowani. Z wielką sympatią i szacunkiem do pracy tych chłopaków, ale to nie oni mieli stanowić o naszej sile w starciu z Sopotem.   

Dopiero ostatnie tygodnie pokazują, na co stać Śląsk. To jak potrafią uzupełniać się Marek Klassen i Hassani Gravett albo jaka genialna synergia pojawia się między obwodem a strefą podkoszową, co widać w akcjach na Mileticia, a co wyraziście klarowało się jeszcze, gdy Kulvietis był zdrowy świadczy o tym, że w Śląsku w tym sezonie potrafią grać w basket. Gravett agresją i rozumieniem meczu wziął na siebie końcówkę meczu ze Słupskiem, a Klassen jest niesamowity. 

Pamiętam z dzieciństwa, z czasów trenera Urlepa, że był dyrygent i była obrona, dopiero później dochodził atak. Zawsze zaczynało się od jedynki. Teraz mamy mózg z doskonałymi, koszykarskimi instynktami, widać, że jako charyzmatyczny i medialny lider robi też w klubie fajną pracę poza boiskiem. 

Radością napawa pewnie też gra młodszego krajana?

Tak, jestem ogromnym fanem Kuby Nizioła i nie ukrywam, z niepokojem śledziłem doniesienia o jego poszukiwaniu klubu zagranicznego. Oczywiście, rozumiem i szanuję jego sportowe ambicje, ale jako kibic i wrocławianin chciałbym mieć reprezentanta Polski w naszym klubie jak najdłużej. Kuba bardzo imponuje mi swoją dynamiką w ofensywie, potężnym startem pod kosz i tym, że jest zagrożeniem dla obrońcy niezależnie od miejsca na boisku. Przyjemność, jaką on sam ma z gry, podwójnie cieszy kibicowskie oko. 

To oko musiało krwawić po sobotnim meczu Śląska ze Spójnią…

Ostatnia porażka w Stargardzie, złe podejście do tego meczu, rozstanie z trenerem Winnickim – wszystko to pokazuje, że obok ostatnich zwycięstw, gdzieś w drużynie był problem z atmosferą, z morale po tylu kontuzjach, związany także z dużą rotacją zawodników i bardzo męczącym sezonem, który przecież jeszcze trochę potrwa. Ale jeśli ktoś z naszego zespołu czyta te słowa, to chciałbym żeby wiedzieli, że my kibice jesteśmy z nimi, a jedna gorsza seria czy nawet gorszy sezon nie są w stanie zniszczyć legendy. Tak długo, jak klub stoi na zdrowych podstawach i sam w siebie wierzy. Śląsk to nie jest drużyna, która nie potrafi się podnieść, czego dowodzi te ponad 75 lat historii. 

Czy widzowie oraz słuchacze kanału Dwie Lewe Ręce i czytelnicy publicystyki Jakuba Dymka spotkają się z autorem na trybunach Hali Stulecia podczas środowego szlagieru Śląska z Anwilem?

Oczywiście! We wtorek jadę z Warszawy do Wrocławia na Świętą Wojnę z Anwilem, która cieszy mnie podwójnie. Raz, bo to mecz z Anwilem, więc pewna jest świetna atmosfera i podwyższony poziom adrenaliny u każdej jednej osoby w hali. Dwa, że wygrana będzie kluczowa w kontekście play-offów, w których mam nadzieję, że również się w naszej historycznej hali zobaczymy. Ta rywalizacja wrocławsko-włocławska jest w nas, kibicach, tak głęboko zakorzeniona, że nawet teraz, wracając do wieczornych gierek w Warszawie, gdy w hali spotykam równych mi wiekiem i starszych od siebie, doskonale pamiętających potyczki naszych klubów, kolegów – amatorów z Włocławka to przez swoje wrocławskie pochodzenie nie mam co liczyć na taryfę ulgową. Odczuwam to na własnej skórze. W środę na pewno odczują to koszykarze Anwilu Włocławek i WKS Śląska Wrocław.    

Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie 

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet