Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
Już pierwsze minuty sobotniego meczu były sygnałem, że Anwil tego dnia jest bardzo skoncentrowany na defensywie i Dzikom będzie ciężko w ataku. Warszawiacy przez wiele minuty na liczniku mieli tylko 2 punkty, przez co rywale już na samym stracie zbudowali przewagę. Do tego doszło trochę szczęścia – Kamil Łączyński trafił za 3, choć tak naprawdę chciał podawać nad kosz do Luke’a Petraska.
Ta „trójka” kapitana Anwilu była jedynym trafieniem zza łuku gości w pierwszej kwarcie. Potem jednak worek z trójkami się rozwiązał – trafiali liderzy, Victor Sanders, Jakub Garbacz czy Luke Petrasek. Ten pierwszy wrócił do gry, z jakiej go pamiętamy z pierwszej części sezonu. Kto wie, czy nie bez znaczenia było rozdzielnie (w dużych fragmentach) jego minut z Tomasem Kyzlinkiem. Czech jednak swoje także rzucił – skończył mecz z 17 oczkami, a Sanders z 18-oma.
Tomas Kyzlink wchodząc z ławki wskakiwał w rolę rozgrywającego i choć kilka razy rywale zabierali mu piłkę z kozła, tak takie przetasowanie rotacji wypadło korzystnie. Co ciekawe Amir Bell został w tym rozwiązaniu bardziej przesunięty w stronę pozycji numer 2 – widać, że trener Przemysław Frasunkiewicz szuka pomysłu w ataku na swojego najlepszego obwodowego rozgrywającego.
Dziki z kolei w ataku pozycyjnym kompletnie nie mogły pokazać swojej gry. Anwil bronił świetnie (mimo absencji Kalifa Younga) i kto wie, czy gdyby nie straty na własnej połowie, to czy warszawiacy wyszliby z 60 zdobytych punktów. Brakowało otwartych pozycji dla Dominica Greena, brakowało także wsparcia punktowego od Polaków – w sumie gracze miejscowi Dzików zdobyli tylko 6 oczek, z czego 2 Wojciech Nojszewski, już w tak zwanym „garbage time”.
Anwil po serii nieudanych spotkań przypomniał więc o sobie i swojej obronie, która przez długie tygodnie sezonu była najlepsza w lidze. Włocławianie pokonali Dziki aż 95:67.
Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>