To już trzeci kolejny sezon Euroligi, w którym pogłębiam miłość do najlepszej koszykówki na Starym Kontynencie, regularnie podróżując na mecze „europejskiej NBA” . Ta miłości już kiedyś osiągnęła w pewnym momencie płomień przypominający solidne ognisko. Duża była w tym zasługa polskich drużyn, które – raz, lepiej raz gorzej – reprezentowały nas w elicie. Teraz klubowo znajdujemy się na peryferiach Europy, ale cóż…
Euroliga jest zbyt piękna, by nie poświęcać jej czasu przed TV. I nie tylko. W poprzednim tygodniu, już uzbrojony w akredytację dziennikarza „SuperBasketu” oraz towarzystwo operatora kamery w stosownej kamizelce telewizyjnej (pozdrowienia dla Kacpra Aftyki) ruszyłem na podbój Barcelony.
Żadnego niebezpieczeństwa, choćby cienia!
Szlak europejskiej koszykówki zaprowadził mnie już w przeszłości w wiele ciekawych miejsc, ale dopiero teraz po raz pierwszy trafiłem do stolicy Katalonii. Od razu – po raz pierwszy, by oglądać i relacjonować wydarzenia z poziomu parkietu. Zanim jednak o meczu i wszystkim co dookoła niego, muszę przyznać, że Barcelona już jako miasto pozytywnie zaskakuje.
Nikt mnie z niczego nie okradł! Mały sukces? Jasne, ale zawsze jakiś, bo słyszałem od znajomych mnóstwo historii o opróżnionych portfelach, niebezpiecznym metrze, czy „krojonych” na lotnisku plecakach etc. Z ręką na sercu, nawet przez pół sekundy – w Barcelonie nie poczułem żadnego niebezpieczeństwa.
Samo miasto jest wyjątkowo urokliwe, z dużą ilością zieleni.

Tej palonej także. Zapach marihuany unosi się na każdej przecznicy.
Piękna, miejska plaża też zachwyca. Jednym słowem – żyć nie umierać!
Peron 9 i 3/4 z Harry’ego Pottera
Po szybkim obiedzie w postaci kalmarów i patatas bravas, ruszamy do głównego miejsca wyjazdu. Właśnie, już na start warto podkreślić kilka organizacyjnych aspektów. Przy meczach Euroligi pracuje morze ludzi – od zawodników i sztabu trenerskiego rozpoczynając, przez ochronę oraz obsługę TV oraz mediów, na moperach i stewardach kończąc.
Wcześniej widziałem koszykówkę na prawdopodobnie każdym możliwym poziomie w Europie, lecz takiej ilości osób „obrabiających” jeden mecz jak w Barcelonie – jeszcze nigdy.
Na start trafiamy do dość specyficznego punktu odbioru akredytacji, który jest oddalony od hali o jakieś 300-400 metrów, choć należy już do terenu FC Barcelona.
Po odebraniu akredytacji – swoją drogą, dość prowizorycznie wyglądających (miękka kartka na sznurku) jak na tak wysoki poziom rozgrywek – udajemy się w kierunku Palau Blaugrana. Mimo, że już dawno jest po zmroku, trasie do hali towarzyszy widok niekończącej się budowy obiektu piłkarskiego, a więc Camp Nou.
Po minięciu stadionu zaczynają się dla nas małe problemy natury organizacyjno-komunikacyjnej. Niby mieliśmy rozpiskę graficzną, gdzie znajdują się poszczególne wejścia, lecz to dla mediów okazuje się być niczym mityczny peron 9 i 3/4 z Harry’ego Pottera.
Wyznając zasadę „jeśli widzi się otwarte drzwi, to warto do niech po prostu zajrzeć” jakoś się ostatecznie do wnętrza Palau Blaugrana przedostajemy. Miła Pani z obsługi – najpewniej z działu VIP – otworzyła nam pierwsze lepsze drzwi i tak po prostu, nagle, już: parkiet tej słynnej hali mieliśmy u stóp. Dosłownie.

Można na nim poczuć magię tego wybudowanego w 1971 roku i mieszczącego 7.5 tys. widzów obiektu. Ogromną historię i bogatą tradycją klubu czuć na każdym kroku.
Nagle: Ettore Messina potrafi się uśmiechać!
My sami też czuliśmy trochę niepewności. Wynikała z braku doświadczenia jak w takim miejscu zabrać się do pracy dziennikarza. Ale cóż – jak już uczyć się pływać, to przecież tylko na głębokiej wodzie!
Po szybkim rozeznaniu terenu śmiało wkraczamy na boisko i przechodzimy do krótkiego nagrania przed meczem, które mogliście ujrzeć na naszych social mediach. Chwilę po nim przechwytuje nas rzecznik prasowy Barcy – Robert Jimenez. Niebywale serdeczny facet! Tłumaczy nam jeszcze raz wszystko odnośnie wymogów oraz możliwości pracy akredytowanego dziennikarza. Sam fakt, że chwilę wcześniej mogliśmy tak po prostu wkroczyć na środek parkietu z kamerą to zasługa Michała Tomasika, który przekonał Roberta, że warto wpuścić na ten mecz dwóch ananasów z Polski.

Dalsze chwile to już delektowanie się przedmeczowymi rytuałami poszczególnych zawodników i przyglądanie się z bliska – z bardzo bliska! – ich rozgrzewce. Tu LeDay skacze na skakance. Tam Mirotić ucina pogawędki z kolejno napotkanymi pracownikami swojego byłego klubu. Kevin Punter uznał, że tego dnia nie warto się zbyt długo rozgrzewać – na parkiecie pojawił się dopiero 45 min przed startem meczu.
Pierwszy raz w życiu miałem też okazję zobaczyć uśmiechniętego trenera Ettore Messine. Czuję do tego trenera / dyrektora sportowego / przyszłego prezesa klubu z Mediolanu trochę antypatii za to, jak Olimpia wyglądała w ostatnich latach. Na początku tego sezonu trzeba mu jednak oddać, że okres ostatnich 10 meczów to w jej wykonaniu majstersztyk. Piękno koszykówki zamknięte w najprostszych formach przekazu.
Wciąż jednak uważam, że hegemonia Messiny w tym włoskim klubie jest zbyt wielka.
Barcelona wszystko kontroluje?
Mam wrażenie, że praca mediów przy parkiecie w trakcie meczu Euroligi to… straszna rąbanka. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, najlepiej przez całe spotkanie. Jeszcze lepiej byłoby się rozdwoić i być po obu stronach parkietu jednocześnie. Tak jak pisałem wyżej o niezliczonej rzeszy ludzi pracujących przy takim meczu, tak odnoszę wrażenie, że każda z tych osób wnosi w widowisko coś specjalnego, ma swoją rolę do odegrania.
OK, przejdźmy już do samego meczu, bo ileż można pisać o kwestiach organizacyjnych i rozgrzewce? Barcelona świętuje 125-lecia istnienia. Można się o tym przekonać na każdym kroku, poczuć tę historię, wręcz ją „liznąć”. A że momentami odnoszę wrażenie, że w Palau Blaugrana większym uznaniem od koszykarzy darzy się unihokeistów i piłkarzy ręcznych? Może przesadzam? Różnice w ekspozycji zdjęć są minimalne.
Przed prezentacją składów spiker oficjalnie przywitał Nikolę Miroticia, a fani zgromadzeni w Palau Blaugrana dali wyraz gigantycznego szacunku dla swojego byłego gracza. Sama prezentacja zawodników bardzo przyjemna. Przyciemnione światła, lekka nimi gra, głośno odpaleni ACDC z Thunderstruckiem i…można przechodzić do koszykówki.
Pierwsze minuty wyjątkowo toporne po obu stronach parkietu zapowiadały bardziej mecz dla koneserów, niźli jazdę bez trzymanki od kosza do kosza. Barca nieco szybciej poprawiła skuteczność, rozmontowując defensywę mediolańczyków. Dzięki temu po pierwszej kwarcie objęła prowadzenie 24:16.
W pierwszych 10 minutach mogliśmy zaobserwować ciąg gości na kosz i próby wymuszania przewinień na kontakcie. Tak naprawdę, gdyby nie ta taktyka, być może Lombardczycy skończyliby premierową odsłonę z 7 punktami na koncie. Katalończycy natomiast szukali szybkich środków do stworzenia sobie przewagi pod koszem. To wystarczyło żeby zbudować wstępną przewagę.
Druga kwarta niewiele zmieniła. Barcelona wydawała się być drużyną, która ma wszystko pod kontrolą i z dużym spokojem będzie powiększała przewagę, albo przynajmniej utrzymywała zaliczkę z pierwszej części. Dopiero ostatnie dwie minuty drugiej kwarty były zapowiedzią tego, co mamy ujrzeć po przerwie.

To wówczas Zach LeDay zaczął odpinać wrotki i grać mecz niemal idealny.
Koniec końców, po 20 minutach – było już tylko 43:40 dla Barcelony.
Do przerwy zawodził nasz główny cel tego wyjazdu – Kevin Punter. Były gracz Rosy Radom trafił tylko jedną trójkę i to było na tyle z jego wkładu w grę drużyny. Barcelonę za uszy ciągnął Justin Anderson, zdobywca 10 punktów.
Przerwa między Q2 a Q3 na tego typu meczach mija ekspresowo, mimo że to standardowe 15 minut. Połowa Q3 to nadal granie pod dyktando Barcy, ku uciesze publiczności. Po celnej trójce Nuneza gospodarze wyszli na dziewięciopunktowe prowadzenie…
Wtedy nagle zawiał wiatr zmian.
Barcelona niczego nie kontroluje
W pewnym momencie trzeciej kwarty można było zacząć zbierać szczękę z parkietu. Punter po stronie Barcy oraz LeDay i Shields po stronie EA Milano poszli na wymianę ciosów. Kosz za kosz, trójka za trójkę. Istny ogień!!!
Szkoda tylko, że chwilę po tym, ogień rozniecał się już tylko w jednej siatce na hali. Od stanu 60:56 dla Barcy, goście zaliczył run 20:0 (!).
Hala na chwilę zamilkła, później już tylko jakby cicho jęczała, gdy LeDay zamieniał kolejne wjazdy pod kosz na faule i celne wolne (w całym meczu 9/9), lub po prostu skutecznie „palił” kolejne trójki. Najładniejsza akcja meczu? Przechwyt Shieldsa, szybkie przejście do kontry, założenie „siatki” między nogami Nuneza i asysta do Dimitrijevicia, który zamienił to podanie na celną trójkę.
To był nokaut!
Mimo starań ze strony Puntera, Barca do tego meczu już nie wróciła. Obwód nie miał pomysłu jak wykorzystywać wysokich, a sami podkoszowi kiedy dostawali piłkę, nie kreowali przewag. Tempo gry mocno spadło. Goście zabiegali gospodarzy i za to trzeba im bić pokłony.
Czwarta kwarta to była formalność. Zach LeDay kontra reszta świata. Szczególnie cieszy mnie fakt, że trafił mi się mecz, w którym główne rolę odgrywają byli gracze Partizana. Po meczu LeDay zadedykował zwycięstwo i swój wielki występ (33 punkty) swojemu zmarłemu tacie, który odszedł niemal równo rok wcześniej po meczu Barcy z Partizanem.
Radomski instynkt na europejskich salonach
Po syrenie końcowej kibice jeszcze raz intonują przyśpiewki na cześć Miroticia, a ten różnymi symbolami przekazuje docenienie i odwzajemnienie miłości. Przybija piątki i… to by było na tyle.
Walczyliśmy o choćby krótką rozmowę z Punterem, ale nie udało nam się jej zorganizować.
– Nie tym razem – psioczył kierownik drużyny Barcelony.
Koniec końców KP zasługuje jednak na osobny akapit w tej relacji i celowo umieszczam go bliżej końca niż początku. Można by nakręcić film o jego pasji, oddaniu i ciężkiej pracy, którą włożył, żeby przejść drogę na sam szczyt europejskiego basketu (marketingowo wszak na równi z Barcą w europejskiej koszykówce jest tylko Real). To niemal wzorowo poprowadzona kariera zawodnika, którego wielu, na wstępnych etapach kariery obwiniało o samolubność w i brak gotowości do współpracy z zespołem.
Z roku na rok, swoimi cechami przywódczymi Punter przerodził to w instynkt boiskowego killera. Na głębokie wody wyruszył po przyspieszonym kursie pływania w Radomiu pod okiem Wojciecha Kamińskiego. Ten odważny, ofensywny styl gry prezentowany jest przez Amerykanina godnie już od lat na salonach europejskiego basketu, a sam KP – w mojej opinii – jeszcze swojego sufitu możliwości nie osiągnął.
Widząc go uśmiechniętego w hali przed i po meczu, sam cieszyłem się jak małolat. Nie tylko ze wspólnego zdjęcia.

Dzięki takim wyjazdom miłość do europejskiego basketu znów przybiera rozmiary płomienia z solidnego ogniska. Mam nadzieję, że w przyszłości jeszcze niejeden raz zaproszę Was na podobną podróż do innego miejsca Europy, które oddycha koszykówką.
A póki co gorąco zapraszam także do obejrzenia vloga z tej wyprawy!
PS. Jeszcze raz serdeczne podziękowania dla Michała Tomasika, Roberta Jimeneza i Kacpra Aftyki. Bez ich pomocy ten wyjazd by się nie udał.
1 komentarz
Wielu dziennikarzy na czela z Michałowiczem opowiada że robienie zdjęć czy zbierania autografów przez dziennikarza od zawodników to delikatnie mówiąc malo profesjonalne i wielu traciło akredytację TAK więc pani PTAK