Ostatni mecz Bayernu Monachium w Berlinie oglądałem w finale playoff Bundesligi 2024, gdy zdecydowanie mocniejsi Bawarczycy wygrali serię 3:1. W trakcie rozgrywek 2024/2025 Alba gra tak słabo, że zdążyła mnie już okraść ze wszystkich złudzeń pod tytułem “jeszcze będzie pięknie”. Nie radzi sobie nie tylko w Eurolidze (3-20), ale zajmuje także dopiero 12. miejsce w Bundeslidze z bilansem 7-8. Stołeczni przegrali u siebie między innymi z Rostock Seawolves Przemysława Frasunkiewicza (85:96), a na wyjeździe z MBC Syntainics, byłym klubem Jakuba Garbacza i Wojciecha Kamińskiego czy Ludwigsburgiem, z którym walczył niedawno Anwil (65:74).
W Eurolidze Albatrosy prezentują się stabilnie od dłuższego czasu – trzy wygrane to dwukrotnie mniej niż ma przedostatni w tabeli Maccabi Tel Aviv. Czas stolicy Niemiec na mapie najlepszych koszykarskich klubów Starego Kontynentu powinien się kończyć.
Oczywiście część winy za wstydliwe rezultaty to efekt kontuzji. Obecnie pauzują Bean i Hermannsson, a w całym składzie trudniej wskazać zawodników, którzy nie mieli problemów ze zdrowiem, niż tych, którzy choć raz zmuszeni byli pauzować. ALBA nie ma też killera – gracza, który zdołałby pociągnąć zespół w trudnych momentach za uszy z powrotem do bram piekieł.
Przewidywany do tej roli przed sezonem Sterling Brown rzuca już punkty dla Partizana – w tym aż czterokrotnie powyżej 20 oczek. Po 119 meczach Albatrosy pożegnały także centra Khalifę Koumadjego, który wpierw poszarpał kontrolera antydopingowego, a następnie został oskarżony przez byłą partnerkę o przemoc domową.
Co szczególne, w całym tym rozgardiaszu Alba zdołała wygrać na początku stycznie 88:81 ligowy mecz z… Bayernem Monachium. Sukces zachęcił miejscowych fanów, by ponownie kupić bilety na niemiecki szlagier, tym razem w euroligowej odsłonie. Ponad 12 tysięcy widzów na meczu drużyny z tak ogromnymi problemami sportowymi to naprawdę coś.
Tragiczny peron 3/4
Jako mieszkaniec Berlina od lat sam czuję się Albatrosem – w całym tego słowa znaczeniu. Gdy Niels Giffey, rodowity berlińczyk, były gracz Alby, a dziś – o zgrozo! – zawodnik Bayernu, dostaje soczystą czapę, wierzę, że jeden ubahn więcej przyjedzie bez spóźnienia. Że gdy Vladimir Lucić myli się, dyskutując z sędziami – o jedna osoba mniej pomyli der z dasem na kursie językowym A1. Gdy Wetzell trafia tyłem do kosza – zmniejsza się kolejka do Mustafa’s Gemuse Kebab. Gdy Procida blokuje się o obręcz w kontrze – na Kreuzbergu barman pyta czy klient chce kawę z normalnym mlekiem.
Gdy Malte Delow przełamuje niemoc strzelecką i doprowadza celną trójką do remisu 55:55, zapala się kolejna lampa w Görlitzer Park. W kolejnej akcji ex Berliner da Silva odpowiada celnym 2+1 – pojawia się nowy remont na wieczyście rozkopanym Sonnenalle. Wetzell trafia trzecią trójkę i wyprowadza Albę na prowadzenie 66:65 – wiem, że znajdę bez problemu miejsce parkingowe w strefie po godz. 18!
No nie, jednak nie znajdę. Berlin nie jest już biedny, ale sexy. Biedny jest na parkiecie. Po trzech równych kwartach Andreas Obst (21 punktów, 6/7 zza łuku) na spółkę z Carsenem Edwardsem (34 punkty, 6 zbiórek, 5 asyst) roztrzaskali morale Alby, wygrywając tę odsłonę meczu 29:16
Jak powiedział na konferencji prasowej Gordon Herbert, Edwards miał narzekać przed rozpoczęciem meczu na zmęczenie. Ciekawe ile punktów zdobyłby wypoczęty.
Lepiej już było
Chodzenie na mecze Euroligi w Berlinie mija się z celem. Jako fan miejscowych możesz stracić całkowicie koszykarski smak przez dostarczaną w wielkich dawkach gorycz porażki. Będąc sympatykiem dobrego basketu lub drużyn przeciwnych – OK, możesz mecze oglądać, ale nie pooglądasz piękna koszykówki i nie doświadczysz tego co w sporcie najciekawsze – emocji.
Marzy mi się w Berlinie postać pokroju dawnego Maodo Lo czy Luka Sikmy, ludzi którzy grali dla Berlina z pasji i wyboru, a poza tym prezentowali odpowiedni koszykarski poziom, by rywalizować z najlepszymi w Europie.
Nie chcę natomiast już z kolei słuchać na pomeczowych konferencjach o walce i pokazywaniu charakteru przez Jonasa Mattissecka. Już wystarczy.