poniedziałek, 2 grudnia 2024
Strona główna » Tomasik: Opowieść wigilijna – czy Jordan naprawdę był lepszy od LeBrona?

Tomasik: Opowieść wigilijna – czy Jordan naprawdę był lepszy od LeBrona?

6 komentarzy
Zanim zasiądziesz do wigilijnego stołu i pierwszego dnia świąt zaczniesz odliczać godziny do pierwszego, wieczornego meczu NBA (już o 18!), usiądź wygodnie w fotelu i rusz w koszykarską wyprawę marzeń. A nawet kilka.

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Wyobraź sobie, że w 2001 roku samotnie ruszasz po raz pierwszy zobaczyć w akcji na żywo Michaela Jordana.

Że stajesz z nim oko w oko, a do kraju wracasz z pierwszym w polskiej prasie tekstem o niejakim LeBronie Jamesie (żadna twoja wielka twoja zasługa, czysty przypadek – wracając do Polski na lotnisku kupujesz TO wydanie „Sports Illustrated”, które informuje, że pewien fenomenalny nastolatek z Ohio już teraz, przystępując do draftu, zostałby wybrany w… Top14″.

Wyobraź sobie, że w styczniu 2024 roku – już nie tylko w roli dziennikarza, ale także przewodnika – wybierasz się obejrzeć w akcji na żywo LeBrona. Tym razem wraz z grupą 25 innych zwariowanych na punkcie NBA, polskich fanów basketu.

Czujesz to? Święta to czas na spełnianie marzeń!

Listopad 2023. San Antonio

Wygląda niepozornie. Coś jak nieco przerośnięta buda z kebabem, która przez lata rzucała się w oczy kierowcom tkwiącym w korku na wysokości dworca autobusowego w Garwolinie.

Gdy mijasz ją, idąc w pierwszą stronę – na mecz Spurs kontra Timberwolves – nie zwracasz na nią szczególnej uwagi. Ot, odnotowujesz istnienie. Co najwyżej, mijając ją, mimowolnie zadajesz sobie pytanie: „kto na tym pustkowiu – zdominowanym przez przejazd kolejowy pasie ziemi wciśniętym między biedne przedmieścia San Antonio a parkingi dawnej AT&T Center – przychodziłby do takiego baru się stołować?”. 

Kilka godzin później Victor Wembanyama każe czekać na siebie dziennikarzom długie trzy kwadranse. Spurs właśnie przegrali z Timberwolves. Czekasz z nimi i ty. Właściwie, nie wiedzieć czemu – przecież nie jesteś fanem konferencji prasowych. Gdy na amerykańskiej ziemi zaczyna się jej część prowadzona po francusku – dla rezydujących już na stałe w Teksasie wysłanników „L’Equipe” i „LeParisien” – wychodzisz. Bez żalu. 

„Zamawiać ubera czy wracać do centrum spacerem, sprawdzając jak ta cała owiane różnymi legendami Arena District – dzielnica, uchodząca za jedną z podlejszych w San Antonio – sprawuje się nocą?”. 

Nic nie smakuje równie dobrze, jak chwila włóczenia się bez większego celu!

Jest już po 23, gdy znów przecinasz linię torów. Tym zmierzasz w przeciwnym kierunku. Patrzysz, jest i ona! Stoi, niewzruszona – „buda z Garwolina”. W środku dostrzegasz światło. 

„Hm, a może by tak na jedno małe?”. 

Gdy w takich chwilach, chwytając za klamkę, przekonując się, że drzwi są zamknięte – żal jest naturalną reakcją organizmu. Potęguje się, gdy chwilę później zaglądasz do środka. Patrzysz przez okno, a na ścianie całkiem spory telewizo. Na nim – mecz! I to jaki: Los Angeles Lakers – Phoenix Suns. LeBron kontra KD!

Stoisz tak przez chwilę, Mrużysz oczy, wytężasz wzrok. 

Kto prowadzi? 

Która to kwarta? 

„Czy, jeśli jednak wezwę taksówkę, zdążę na końcówkę do centrum?”.

Potok myśl ucina dźwięk otwierających się drzwi. Z baru wychodzi on. Szef! Nie masz szansy zdążyć zachwycić się jego olśniewającym – złote zęby robią robotę! – uśmiechem, bo momentalnie w stan ogólnego zachwytu wprawia cię jego pytanie: wanna watch inside?

Chwilę później jesteś już w środku, siedzisz na kanapie, w ręku trzymasz nieszczególnie pieczołowicie schłodzonego Buda, ale towarzystwo lepiej niż zacne – czterech mocno zakręconych na punkcie NBA pracowników zamkniętego już oficjalnie baru, który pachnie Spurs.

Dyskusje o domniemanej wyższości Duranta nad George’em Gervinem, którego podobizna zdobi jednej ze ścian? Już tylko one zwiastują, że nie rozmawiasz z przypadkowymi kibicami kosza. Wymiana opinii o tym, czy Jeremy Sochan może okazać się dla Spurs i Victora Wembanyamy tym, kim dla Stephena Curry’ego był przez lata Draymond Green? (oczywiście, że Devin Vassell był w tym scenariuszu Klayem Thompsonem, ej, to był dopiero początek sezonu, dosłownie chwilę wcześniej Spurs ograli w wyjazdowym back-to-backu Phoenix Suns, jeszcze wydawało się, że mogą i chcą wygrywać!)?

Jesteś w dobrym miejscu i w odpowiednim towarzystwie – powtarzasz sobie.

Sielanka kończy się nagle. Wystarczy, że dyskusja schodzi na temat – wciąż zakładanej przeze ciebie – wyższości Jordana nad LeBronem.

– Stary, bredzisz! Obudź się, trzecia dekada XXI wieku jest już prawie w połowie! Jordan ma zajebistą legendę, ale on ogrywał Barkleyów tego świata, którzy przed meczami, po nich, a czasami i w ich przerwie po prostu żłopali piwo. LeBron od ponad 20 lat ogrywa coraz mocniej wyżyłowanych do granic możliwości atletów. Gość ma prawie 40 lat i wciąż to coś w sobie. Zobaczysz, jeszcze coś dorzuci do kolekcji. Zobaczysz, jak się będziesz upierał przy tym Jordanie, nie podam ci drugiego piwa! – słyszysz groźbę.

Grudzień 2001. Indianapolis

Jordan jest w wieku LeBrona Jamesa z jesieni 2023 roku, a ty ruszasz do USA. W lekko niecodziennych okolicznościach. Na mecz, który przejdzie do historii.

Jest niedziela, 16 grudnia. Smutna jak kibice New York Knicks w XXI wieku, szara jak stroje San Antonio Spurs i zimna jak większość grudniowych niedziel w Warszawie.

Żyjesz z dziennikarstwa, bo to jeszcze czasy, gdy tylko i wyłącznie za pomocą pióra możesz się utrzymać. Na całkiem przyzwoitym poziomie. Piszesz w „Życiu Warszawy”. Niedziela to najbardziej pracowity dzień tygodnia. Idziesz do pracy przed południem, a dyżur kończysz między 22.23 a 23.22. Po wysłaniu ostatniej strony do drukarni możesz: 

– pójść z towarzysz(k)ami niedoli na jedno lub trzy głębsze, celem odreagowania 

– spojrzeć na starszych kolegów i zapytać się w duchu: no dobra, kochasz tę robotę i koszykówkę, ale czy naprawdę za 30-40 lat jak oni, zbliżając się do emerytury, chcesz w ten sposób spędzać każdą niedzielę? 

– w efekcie znużenia i psychicznego zmęczenia zapaść w stupor 

Jordan chwilę wcześniej wraca ze sportowej emerytury. Jako współwłaściciel Washington Wizards niemal sam ze sobą podpisuje kontrakt. Sam wybiera sobie trenera (Doug Collins) i gracza z 1 nr draftu (Kwame Brown). 

Nigdy nie jesteś wielkim fanem Jordana. Gdy koledzy z podwórka (pozdrowienia dla Michała Ignerskiego!) w pierwszej połowie lat 90. najczęściej noszą koszulki z numerem 23, ty ściskasz kciuki za tego, który nosił 22.

Ludzi najbardziej docenia się wtedy, gdy ich już brakuje. Po 1998 roku i drugiej emeryturze Jordana doceniasz go w okamgnieniu. Bezkrólewie, które po sobie pozostawił, irytuje. Porównania kolejnych Stackhouse’ów i Carterów do MJ śmieszą. Finały 2000 i 2001 nudzą. 

Gdy jesienią 2001 roku MJ po raz kolejny wraca do gry, już wiesz – musisz go zobaczyć w akcji. Na żywo!

– Jeśli nie skorzystasz z oferty konkurencji i zostaniesz w naszej redakcji, oprócz podwyżki zagwarantujemy ci miesięczny wyjazd do USA na mecze NBA. W dowolnym terminie – słyszysz od naczelnego „Życia Warszawy” kilka miesięcy wcześniej. 

O deklaracji przypominasz sobie 16 grudnia przed północą, gdy podyżurowe otępienie zaczyna ustępować. Masz 24 lata. Człowiek w takim wieku na święta nie zwraca szczególnej uwagi. O ile spędza je „normalnie” – nudząc się z rodziną przy świątecznym stole. Dla ciebie święta 2001 nie zapowiadają się jednak jak zwykle. Twoi rodzice kilka miesięcy wcześniej na dłużej przenoszą się do Chicago.

Gdy dopada cię brak perspektywy nudnych świąt, nagle wszystko zaczęło się układać w całość. „Rodzice, święta, Jordan, Chicago. Jordan, Chicago, święta, rodzice… OK, lecę!”. 

Jakżeby inaczej – w poniedziałek rano okazuje się, że twój paszport jakiś czas temu stracił ważność. 

– Jestem zwolenniczką teorii, że nie ma tak, iż się nie da, ale w tym wypadku może się jednak nie dać. Dostępne bilety możemy mieć tylko na piątek rano, idą święta, późniejsze loty wykupione. By zdążyć wyrobić wizę, musielibyśmy mieć paszport najpóźniej w środę rano – słyszysz w redakcji ŻW. 

Nic to, że jesteś zameldowany w Lublinie i tylko tam możesz wyrobić paszport. Nie ma, że się nie da. List polecający ze stolicy, koniak z Armenii i wszystko się da! 

– O, jaki pachnący, świeży paszport. Leci pan zobaczyć w akcji Jordana? Zazdroszczę – śmieje się w środę konsul, akceptując wniosek wizowy. 

– Indianapolis i Jordan? Zazdroszczę. Pamiętam ten duet znakomicie – opowiada ci dwa dni później na pokładzie samolotu lecącego z Warszawy do Chicago John Taylor (RIP!), wracający na święta do rodzinnego miasta jeden z liderów bijącej się wówczas o medal PLK Polonii Warszawa. – Byłem zawodnikiem Butler chwilę przed tym, gdy Jordan wracał do NBA po raz pierwszy. W swoim pierwszym meczu zagrał wówczas przeciwko Pacers. Indianapolis przeżyło nieprawdopodobne oblężenie mediów. To było istne szaleństwo, chyba najbardziej spektakularna i wyczekiwana impreza sportowa, którą obserwowałem z bliska – zapewnia. 

Zaiste, wydarzeniami z 19 marca 1995 roku w Indianapolis żył cały świat. Nawet tym, że Jordan na rozgrzewkę wyszedł ponad trzy godziny przed meczem.

Wybierając się na mecz Pacers – Wizards 27 grudnia 2001 roku wiesz, że tym razem będzie mniej spektakularnie. Że to będzie tylko jeden z 82 meczów sezonu zasadniczego. Że Wizards to nie Bulls. Że Jordan nie jest już najlepszym koszykarzem świata. 

Ale jednak! Kilka spotkań z Wojciechem Fortuną, który mieszka w Chicago nieopodal rodziców i którego firma maluje mieszkania, a on sam z niesamowitą pasją opowiada wieczorami o zbliżającej się rywalizacji Adama Małysza ze Svenem Hannawaldem podczas igrzyskach w Salt Lake City (rozpalała wówczas wyobraźnię pewnie ponad połowy dorosłych Polaków) zapamiętujesz na długo. 

Święta spędzone z rodzicami w Chicago – na zawsze.

Okoliczności meczu Pacers z Bulls podobnie. 

Z rozgrzewki pamiętasz niewiele. Obserwujesz ją „tunelowo”. Jordana widzisz i właściwie tyle. Jego charakterystyczne ruchy, zazwyczaj określane kocimi, dla ciebie od zawsze są… jordanowskimi. Trafia rzut za rzutem. „Ależ mu siedzi – poniżej 30 dziś nie zejdzie” – myślisz sobie. 

Jest początek XXI wieku, więc przepisy NBA – zanim pewna pandemia wywróci cały świat niemal dwie dekady później do góry nogami – pozwalają dziennikarzom wkraczać do szatni obu drużyn także przed meczem. W tej zajmowanej przez Wizards bez problemu odnajdujesz szafkę z plakietką „Jordan”. Kompletnie pustą. Przyglądasz się jej chwilę. Zbliżasz bezwiednie nos, jakbyś chciał tego Jordana z niej… wywąchać.

Siedzący obok Tyronn Lue ewidentnie zauważa twoje zachowanie godne początkującego psychofana.

– Przecież gdyby on tak normalnie razem z nami przesiadywał przed meczem czy też po nim w szatni, nie dalibyście mu nawet swobodnie oddychać – mówi sam z siebie, śmiejąc się z ciebie obecny trener Los Angeles Clippers, odpowiadając na twoje niewypowiedziane pytanie. 

Z meczu pamiętasz niewiele więcej niż z rozgrzewki. Znów lądujesz w jakimś tunelu i patrzysz jedynie Jordana. Gdy ten trafia pierwszą trójkę, przed oczyma stają ci te chwile:

Później w tunelu robi się jednak tylko ciemniej. Jeszcze trafiony rzut z półdystansu, jeszcze punkt z wolnego w trzeciej kwarcie.

I to tyle.

Koniec. 

6 punktów. Słownie: sześć!

W wieku 38 lat Jordan okazuje się być istotą ludzką. Na twoich oczach, którym nie do końca wierzysz. Po serii 866 kolejnych występów z dwucyfrowym dorobkiem mecz kończy z sześcioma. W USA jest to pierwsza, druga i trzecia najważniejsza sportowa wiadomość dnia.

Ty jesteś zdruzgotany. „To się dopiero nazywa mieć pecha – pojechać pierwszy raz w życiu na mecz Jordana i zobaczyć najgorszy w jego karierze”. 

Lekko oszołomiony wracasz do szatni Wizards. Odziany w sam ręcznik Lue wychodzi spod prysznica. Chwilę wcześniej rzucił 23 punkty – najwięcej w drużynie. Ale nikt z dziennikarzy nawet nie rzuca na niego okiem. Wszyscy tłoczą się przy specjalnie przygotowanym podium. Biorą na plecy stojących z tyłu kolegów po fachu. Zgodnie ze znaną koszykarską zasadą „po pierwsze – zastawiamy!”.

„Widzę przed sobą co najmniej 40 dziennikarzy, kilkanaście wysięgników na mikrofony i zero szans, by przedrzeć się do przodu” – oceniasz racjonalnie sytuację. 

– Zawsze to tak wygląda? – zagajasz Lue, niech chłopak ma coś od mediów, a przecież nie będziesz pytał o te 23 punkty, skoro mecz nie miał kompletnie żadnej historii.

– Tak. 

Patrzysz bezradnie ten obrazek, stojąc w kącie szatni. Masz wrażenie, że za twoimi plecami znajduje się jedynie jedna z pustych szafek zawodników. Wtem nagle ktoś klepie czy z tyłu w ramię i z hasłem „excuse me” na ustach zaczyna się przebijać do przodu.

Jordan. Michael Jordan. 

Domniemana szafka okazuje się być drzwiami, a MJ w towarzystwie wcale nie tak zwalistego ochroniarza mija cię i prze do przodu. Szczyt bezczelności? Jazda w korku za przeciskającą się karetką. „Raz w życiu można” – myślisz sobie i po kilku sekundach szokującą łatwego przeciskania się przez rozstępujący się przed Jordanem tłum znajdujesz się tuż pod przygotowanym dla niego podium. 

Stajesz z nim twarzą w twarz. Z kilku(nastu – przecież na zegarek nie patrzysz) minut, które spędzasz, przypatrując się z bliska pokonanemu i starzejącemu się na twoich oczach Jordanowi oraz jego kolczykowi zapamiętujesz tylko jedno pytanie. Swoje. 

Możecie się śmiać, śmiało! Ale po chwili zastanówcie się, czy jesteście tacy pewni, że wymyślilibyście lepsze!

– Michael, are you tired? – rzucasz w pewnym momencie. 

– O, dzięki za troskę – uśmiecha się w pierwszym odruchu, ale po chwili patrzy na ciebie już groźnym wzrokiem wciąż mającego w sobie wiele sił witalnych dziadka, którego wnuk z nadmierną troską pyta o samopoczucie. – Spokojnie, mam jeszcze trochę paliwa w baku – zapewnia.

Ten druzgocący koniec twoich świąt okazuje się być dopiero początkiem większej, choć zapewne nieco zapomnianej historii. Zanim w pierwszy dzień świat Bożego Narodzenia 2023 na parkiet wybiegną Giannisy, Lillardy, Tatumy, Doncicie i, jakżeby inaczej, LeBrony obecnej NBA, polecam się zapoznać – naprawdę warto! 

Po rzuceniu sześciu w dwóch kolejnych meczach Jordan zdobywa 51 i 45 punktów. Łącznie 96, Średnio – 48. O osiem razy więcej niż w „twoim” meczu. Ta historia o wielkości (siły woli) Jordana mówi niewiele mniej niż jego sześć wcześniejszych tytułów mistrzowskich zdobytych z Bulls razem wziętych. 

Niejednokrotnie sięgasz po nią jako „argument nie do zbicia” w dyskusjach o wyższości Jordana nad LeBronem, której przecież wciąż jesteś pewien. Prawda? Jesteś! Całymi latami!

Styczeń 2024. Los Angeles

Tylko że LeBron wciąż gra. I wygrywa! Można się śmiać z In-Season Tournament, ale faktom nie da się zaprzeczyć – zgodnie z przewidywaniami mojego rozmówcy z San Antonio z listopada już w grudniu – faktycznie „dorzucił do kolekcji”. Wikipedia odnotowała!

Prawdziwej debaty „MJ czy :LBJ” wciąż rozpocząć tak naprawdę nie można. Nadejdzie do tego lepszy moment. Pewnie kilka lat po dniu, w którym James powie sakramentalne „King out”. Przecież wiadomo, że inaczej tego nie zakończy!

No dobra, może jeszcze ewentualnie trochę talku wyrzucić w powietrze.

Tymczasem ty u progu 2024 roku szykujesz się, by w styczniu w towarzystwie 25 innych zwariowanych na punkcie NBA rodaków spojrzeć na starzejącego się LeBrona Jamesa. Także przez pryzmat wspomnień o Jordanie z grudnia 2001. Czas to wszystko porównać!

Może styczniowe mecze Lakers z Clippers i Bulls w dawnej Staples Center spowodują, że zmienisz zdanie w debacie „LeBron vs Jordan”? Może kilka dni później, goszcząc wraz z uczestnikami Wild West NBA Tour 2024 w San Antonio, wrócisz do baru rodem z Garwolina obok torów przy dawnej AT&T Center i przyznasz rację swojemu listopadowemu interlokutorowi?

NBA lubi zaskakiwać.

Gdy po tamtej, listopadowej kłótni w sprawie najważniejszego koszykarskiego pytania wszech czasów opuszczasz bar, obiecujesz jego szefowi, że jeszcze do niego wrócisz wraz z grupką rodaków Sochana. Słowa dotrzymujesz już dwa dni później przed meczem Spurs – Heat. Wraz z grupką polskich kibiców wcinasz równie niepozorne wyglądające, co genialne smakujące kanapki. Magia BBQ!

Jesteś zadowolony. Nie tylko z kanapek. Także z tego, że dzięki instynktowi włóczenia się bez wielkiego celu masz wrażenie, że odkryłeś miejsce, w którym wcześniej stopa polskiego kibica koszykówki nie stała.

Godzinę później wkraczasz do hali Spurs. Przed meczem z Heat rozmawiasz z mamą Jeremiego, Anetą Sochan.

– Trafiliście na to boisko do streetballa obok Market Square, które wam polecaliśmy? – pyta.

– Tak, rozegraliśmy tam wczoraj świetny sparing. A dziś przed meczem odwiedziliśmy jeszcze fajny bar w okolicy hali.

– O, ciekawe? Który? Gdzie?

– Niedaleko, tuż za torami kolejowymi, jadąc do centrum. Po prawej.

– Aaa, Ballhogs BBQ Bar! Musicie tam kiedyś spróbować kanapek. Genialne!

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

6 komentarzy

Tom 24 grudnia, 2023 - 09:11 - 09:11

LBJ to tylko koszykarz, Jordan to ikona, Jordan to koszykówka, Jordan zrobił z NBA to czym jest dzisiaj i dzięki Jordanowi byle gamoń zarabia kilkadziesiąt mln dolarów. Porównanie lbj do Jordana nie ma sensu, nie ten rozmiar kapelusza. MJ zawsze GOAT

Odpowiedz
Andrzej 24 grudnia, 2023 - 15:30 - 15:30

Z całym szacunkiem dla MJ, ale to akurat zrobił David Stern. MJ był w tym tylko i aż jego głównym i najsprawniejszym narzędziem, choć tak naprawdę zaczęło się od rywalizacji Magic-Bird.

Odpowiedz
Kuba 25 grudnia, 2023 - 09:22 - 09:22

Andrzej
za to Silver na siłę, całą karierę LeBrona, próbuje zrobić nowego Jordana i to bez skutku. A mimo to to nie LeBron jest twarzą ligi, mimo to LeBron nie potrafi zdominować swoich czasów choć w połowie tak jak swoje czasy zdominował Jordan.

Odpowiedz
Adrian 24 grudnia, 2023 - 11:09 - 11:09

Poczytałbym więcej!

Odpowiedz
Johny 24 grudnia, 2023 - 17:50 - 17:50

Kariera MJ była bardziej spektakularna napewno tak sądzę . Problemy osobiste jak śmierć ojca i rezygnacja z koszykówki Jakiś na 2 lata i powrót koszykówki który nie był taki łatwy ..Bo MJ musiał na nowo stanąć na nogi forma na najwyższym poziomie po nie zbyt udanym początku . LeBron nie miał takich przejść i nie wiem jaka to byłaby gra po takich 2 letnich powrotach ? MJ miał ich dwa w swojej karierze . Sądze że LeBron to wielki gracz i żywa legenda która aktualnie jeszcze gra w koszykówkę . Niestety śledząc NBA to właśnie zagrania MJ w ostatnich sekundach meczów utkwiły mi pamięci bardziej czy to Play Offs czy Finały NBA . Po za tym MJ i drużyna Chicago Bulls była inna jakaś wtedy . Kiedy brakowało zwycięstw to czekali cierpliwie bo nie było kasy ani pomysłów aby tworzyć dla MJ zespół gwiazd transferami ściągając inne gwiazdy z pomysłem na mistrza NBA . LeBron miał inną jazdę . Zaraz dorzucanie gwiazdy w jego zespolach po zwycięstwa .A Chicago Bulls było kolektywem ciężkiej cierpliwej pracy na tym co mają od lat raczej

Odpowiedz
wojczyn 26 grudnia, 2023 - 21:52 - 21:52

Super tekst Brawo i to jest to a nie opowiesci dziwnej trescy BRAWO

Odpowiedz

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet