Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
Aleksandra Samborska: Myślami jesteście pewnie już przy niedzielnym starciu z Kingiem w Szczecinie, ale wróćmy jeszcze na chwilę do wtorkowego meczu ze Śląskiem. Szybki, pewny i skuteczny atak często jest efektem świetnej gry w obronie. Co pozwoliło wyłączyć wam z gry Klassena i Gravetta?
Loren Jackson: Wiedzieliśmy, że indywidualne popisy tych dwóch graczy są podstawą dobrej gry Śląska, więc skupialiśmy się na ograniczeniu ich poczynań przez całe spotkanie. Trenerzy uczulali nas, by od pierwszych minut agresywnie bronić napędzanego przez nich pick’n’rolla. Staraliśmy się też utrudnić im podania w tempo.
Czyli nieprawdą jest, że facet twojego wzrostu, mierzący tylko ok. 170 cm, nie może mieć wielkiego wpływu na grę całej drużyny?
Jeśli następuje switch, to raczej podczas przygotowań rywala do meczu z moją ekipą (śmiech). Po tej zmianie nagle trzeba przygotować rozgrywających na grę post up, ale to dla mnie już nic zaskakującego. Przez całą moją karierę drużyny przeciwne próbują w ten sposób wykorzystać fakt, że jestem mniejszy. Ja od dziecka uczyłem się jak tę niedoskonałość przekuwać w zaletę.
Do rozwiązań taktycznych rywali po drugiej stronie boiska polegających na podwajaniu mnie też jestem przyzwyczajony. Moją rolą jako rozgrywającego jest to, by korzystając z agresywnej obrony rywali przeciwko mnie zapewniać więcej miejsca do gry kolegom z zespołu. Pozycje w koszykówce coraz bardziej się zacierają, smallball w newralgicznych momentach meczów ma coraz więcej zwolenników. Podstawą w tym sporcie pozostaje jednak odpowiednie prowadzenie akcji. Wydaje mi się, że wraca moda na rozgrywających z prawdziwego zdarzenia. Takich, którzy chętnie i umiejętnie ustawiają akcje swojej drużyny. Wzrost nie jest tu kluczowy. Podział na pozycje w koszykówce staje się mniej istotny, a dzięki indywidualnym umiejętnościom coraz więcej niskich gości dostaje szansę na duże, zawodowe granie. Ta tendencja działa na moją korzyść.
Dzieci w amerykańskich szkołach do wyboru mają wiele dyscyplin, dla chłopca twojej postury na pewno znalazłoby się miejsce w drużynach innych niż koszykarska, ale pewnie w rodzinnym Chicago na koszykówkę byłeś nieco skazany. Jej wybór był twój czy taty?
Zdecydowanie mój, choć z tatą zaczęliśmy treningi, gdy miałem… 2 lata. Całe dzieciństwo kręciło się wokół koszykówki. Przez lata byliśmy domem zastępczym dla dzieci z Afryki, które mój tata trenował. Nikt mnie do niczego nie zmuszał, ale koszykówka była wszystkim, co znałem. Sportowy wybór był czymś oczywistym.
Tata był uznanym trenerem w południowej części Chicago. Prowadził drużyny licealne, m.in. Julian High School z Seanem Dockery’em w składzie (w latach 90 był uważany za jednego z najlepszych rozgrywających w szkołach średnich w kraju, trafił do Duke – przyp. red.). Później otworzył swoją własną akademię Boys To Men Academy.
W takim razie po co przeprowadzaliście się na Florydę?
Kiedy byłem w ósmej klasie, tata otrzymał propozycję pracy jako dyrektor ds. sportowych w Akademii IMG (renomowana szkoła z internatem, która przygotowuje do studiów, wychowała wielu późniejszych graczy NBA – przyp. red.). Wyjechaliśmy na południe całą rodziną, a ja w IMG rozpocząłem szkołę średnią. Uczęszczałem do niej dwa lata. Następnie tata otworzył własną szkołę – Victory Rock Prep. Został jej trenerem i prowadzi ją do dziś.
Czyli dwa ostatnie lata liceum spędziłeś już w jego zespole?
Tak. Po raz pierwszy grałem w drużynie, której trenerem był mój tata. Czy była taryfa ulgowa? Absolutnie nie! Tata cisnął mnie bardziej od kolegów, co rozwiewało ewentualne wątpliwości w kwestii otrzymywanych minut. Z perspektywy czasu, jako rodzina, biorąc pod uwagę reputację i niebezpieczeństwa Southside w Chicago – wyjazd na Florydę był dobrym pomysłem. To tam do dziś jest nasz rodzinny dom z salą koszykarską, w której dbam o formę w każde wakacje.
Zanim zadomowiłeś się w europejskich rozgrywkach, skończyłeś studia w mieście, w którego DNA, niczym w Chicago, wpisana jest koszykówka…
Po niesatysfakcjonującym pierwszym roku gry w NCAA w Kalifornii przeniosłem się na Uniwersytet Akron w stanie Ohio, do drużyny Zips prowadzonej od lat przez trenera Johna Groce’a. To znany w branży i poważany wśród zawodników z kręgów NBA szkoleniowiec, u którego rozwinąłem umiejętności. Akron to oczywiście miejsce urodzenia LeBrona Jamesa. Na ulicach są dziesiątki jego billboardów czy murali. Mieszkańcy są wyznawcami kultu Króla. Dla nich nie ma innej legendy. Jako studenci wyrabialiśmy godziny na rzecz społeczności lokalnej w otwartej przez LeBrona szkole w robotniczej dzielnicy. Pobyt w Akron był bardzo bogaty w cenne lekcje. Nie tylko te koszykarskie.
Akron to miejsce LeBrona, a Warszawa w dużej mierze jest miastem Legii. Zdążyłeś już poczuć jak ważna dla naszej stolicy jest jej sportowa duma?
Oj tak, to jest coś niesamowitego! Szczególnie, gdy śpiew kibiców podczas meczów trwa tak długo. W ubiegły weekend byłem na meczu piłkarzy z Jagiellonią. To było świetne doświadczenie, które powinien przeżyć każdy obcokrajowiec mieszkający w Warszawie. Żona też była zachwycona. Nawet nasza córeczka entuzjastycznie starała się nadążać za wszystkim, co działo się na trybunach i na murawie.
Fakt, że jesteśmy częścią takiej marki, że na Bemowie, w wersji halowej, mamy takie wsparcie nas dodatkowo nakręca. Nawet jeśli z perspektywy amerykańskiej piłka nożna to coś zupełnie odległego, obrazki kibiców wypełniających trybuny, zakochanych w sporcie powodują, że barwy i nazwa klubu na przodzie koszulki stają się ważniejsze od własnego nazwiska, które nosi się z tyłu. To mobilizuje do wytężonej pracy, bo widzimy, ile Legia znaczy dla Warszawy.
Drużynę zasiliłeś po koszykarskich przystankach we Francji i na Bałkanach i krótkim epizodzie we Włoszech. Do Warszawy sprowadził cię jeszcze poprzedni trener Legii Wojciech Kamiński. Czym cię przekonał?
Jeśli jesteś mojego wzrostu i dzwoni do ciebie doświadczony trener, który wie, jaki pożytek można z ciebie zrobić, nie zastanawiasz się zbyt długo. Dobra gra bierze się z pewności siebie, a ona jest zasilana wiarą twojego trenera w to, co możesz dać drużynie. Sezon zacząłem we Francji, ale w pierwszych miesiącach jako drużyna prezentowaliśmy się słabo, więc zarząd obrał inny kierunek. Wyjechałem na południe Włoch do Brindisi, gdzie zupełnie nie mogłem się odnaleźć. Właśnie wtedy zadzwonił do mnie trener Kamiński. Przedstawił mi wizję spójną z moją. Nigdy wcześniej nie byłem w Polsce, ale wiedziałem, że Warszawa to jedno z największych miast w Europie. Zawsze chciałem zagrać w dużym mieście. Nad Wisłą czuję się doskonale. Podobno to naturalne, przecież pochodzę z Chicago (śmiech).
Dla ojca, męża i osoby, która interesuje się światem, Warszawa jest doskonała. Jest tu mnóstwo przyjaznych dzieciom atrakcji, są restauracje, nowoczesne muzea. Korzystamy z żoną i dziećmi ze wszystkiego! Czas spędzamy w czwórkę, bo poza trzyletnią córką mam jeszcze rocznego synka. Wykorzystujemy wspólne chwile na maksa, ponieważ żona wkrótce wróci z dziećmi do USA. Nasza bardzo aktywna córeczka rodzinnym zwyczajem ćwiczyć będzie letnie sporty. Mam porównanie do mniejszych miast, znam to z autopsji i z rozmów z występującymi w Europie Amerykanami. Ciężko jest utrzymywać rytm, jeśli poza pracą nie masz żadnych zajęć poza domem. Sam doświadczyłem epizodów depresyjnych, więc wiem, jak ważny jest ten psychiczny balans i świadomość, że poza koszykówką konieczne jest oddawanie się innym aktywnościom. Mój debiutancki sezon we Francji to była tylko i wyłącznie koszykówka. Dziś już wiem, że aby być jej głodnym, trzeba czasem od niej uciec.
Zmiana trenera tuż po twoim przyjeździe nie wprowadziła lekkiego zamętu?
Nie, bo przecież trener Marek Popiołek kontynuuje to, co rozpoczął trener Wojciech Kamiński. To typ trenera, który potrafi słuchać graczy. Z tego co wiem, w Europie nie jest to wcale sprawą tak powszechną. Bardzo cenię w nim to, że nasz pomeczowy feedback implementuje w przygotowania do kolejnych meczów. Opracowuje ciekawe zagrywki, w które wkomponowuje nasze przewagi. Dodaje nam odwagi. Miesiące spędzone w Legii Marka Popiołka już procentują, a przed nami jeszcze najważniejsza część sezonu.
Układ tabeli w kontekście zbliżającej się fazy playoff poznamy prawdopodobnie dopiero po ostatniej kolejce rundy zasadniczej. Spodziewałeś się, że polska liga będzie tak ciekawa?
Orlen Basket Liga jest podobna do bałkańskiej ABA, w której występowałem w drużynie z Podgoricy. Bardzo ciekawa, wymagająca taktycznie i mocna fizycznie. W Polsce rywalizowałem już z wieloma dobrymi zawodnikami. Niektórzy z nich zaraz dostaną szansę, by podpisać kontrakty z jeszcze lepszymi drużynami walczącymi w europejskich pucharach. Po indywidualnych występach liderów polskich drużyn widać, że pracują tu mądrzy trenerzy, którzy nie ograniczają swoich graczy. Radość sprawia nie tylko granie w meczach, ale i oglądanie ich! Liga wydaje się profesjonalna. Na wyjazdach widzimy, że ośrodki rywali są przygotowane podobnie jak u nas, gdzie o wszystko dba Legia.
Mistrzami Orlen Basket Ligi są Wilki ze Szczecina. Zmierzycie się w nimi na wyjeździe już w niedzielę. Jak przebiegają przygotowania do tego starcia?
Z Kingiem jeszcze nie grałem, widziałem ich w akcji tylko w Sosnowcu podczas turnieju o Puchar Polski. Muszę przyznać, że to naprawdę dobra, mądrze zbudowana drużyna. A kiedy rywal prezentuje dużą jakość, ty też wchodzisz na swoje wyżyny. Jestem bardzo ciekawy, jak ułożą się pierwsze posiadania w niedzielnym meczu. Nasi rywale mają dobrego trenera, są bardzo atletyczni, a punkty seriami potrafi zdobywać połowa ich składu. Wiem też, że ich grą dyryguje Andy Mazurczak – chłopak z Chicago, z którym nie miałem okazji się jeszcze poznać. Chętnie wymienię z nim po meczu kilka uwag o naszych wspólnych, rodzinnych stronach. Wcześniej jednak sprawy ważniejsze. Mamy do wygrania kolejny ważny mecz.
Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie
Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>