Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
Błażej Pańczyk: Czy gdybyś znów jako 18-latek mógł podjąć decyzję o wyjeździe do USA, byłaby ona taka sama?
Szymon Wójcik: Tak, choć pewnie zrobiłbym większy „research”, wybierając uczelnię. Wyjeżdżając, nie wiedziałem jak wygląda gra w NCAA, czego się po niej spodziewać. Szczerze mówiąc – bycie studentem amerykańskiego uniwersytetu to duża przyjemność. Poznałem wielu ludzi z różnych krajów. Rozwinąłem język angielski, zaaklimatyzowałem się, poznałem amerykańską kulturę. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, co bym zrobił, gdybym decyzję podejmował jeszcze raz. Na pewno jednak gdybym wiedział, że jadę do miejsca, gdzie będzie mi poświęcona uwaga, gdzie będę się koszykarsko rozwijał – bez wahania jako 18-latek ponownie ruszyłbym do USA.
A jak było w twoim przypadku? Jak z coraz odleglejszej perspektywy oceniasz amerykański okres swojej kariery?
Różnie, bo bylem w USA cztery lata, ale każdy rok był inny. Pierwszy sezon spędziłem na Missouri State University (D1), drugi w Northwest Florida State college (junior college), a dwa kolejne w University of Maryland Baltimore county UMBC (D1). To były cztery trudne lata, na każdym z uniwersytetów czułem się inaczej i – przede wszystkim – miałem kompletnie inny sztab trenerski. Musiałem mocno walczyć o rolę w zespole i zaufanie trenerów.
Mój pierwszy sezon zakończył się szybko, gdyż doznałem kontuzji przemieszczenia kości w stopie. Wyłączyła mnie z gry na 12 miesięcy. Ze względów prywatnych postanowiłem razem z bratem zmienić uczelnię, by nie być „red shirtem” i nie siedzieć rok. Postanowiliśmy przenieść się do junior college’u. Graliśmy rok na niższym poziomie koszykarskim, w którym ciężko było się odnaleźć. To nie było organizacyjnie to, czego oczekiwaliśmy. Brat postanowił wrócić do Polski, a ja zostałem. Trafiłem do UMBC. Mój trzeci sezon okazał się „covidowy” – znów nowy zespół, kolejny sztab trenerski. Niestety, trenerzy nie byli skłonni na mnie postawić. Można powiedzieć, że ten sezon przesiedziałem na ławce.
Nie rozważałeś wówczas powrotu?
Myślałem nad nim i to dość poważnie. Miałem już dość. Myślałem sobie „za mną trzy lata gry, a nie czuję, bym pod względem koszykarskim stawał się lepszy”. Ale trenerzy z mojego pierwszego sezonu w UWBC odeszli. Dostali ofertę pracy na innym uniwersytecie i zabrali ze sobą kilku zawodników. Pomyślałem sobie „teraz ostatni, czwarty rok – zostanę, ukończę studia, będzie nowy trener, dam z siebie wszystko i będę grać”.
Tak było?
Nie od początku. Sezon seniorski nie rozpoczął się jak przewidywałem. Nowi trenerzy pojawili się na uczelni ze swoimi rekrutami na mojej pozycji,. Był też w zespole starszy ode mnie o dwa lata, bardziej doświadczony zawodnik. Zostałem trzecim w rotacji graczem wysokim. A graliśmy smallball. Właściwie nie było mowy o tym, bym występował na “czwórce”. Wzrost dla naszych trenerów nie odgrywał większej roli. Grałem czasem 5 minut, czasem 10. Nie było to coś, na co pracowałem przez te wszystkie lata.
Ale przyszły kontuzje innych i dostałem szansę, by się pokazać podczas fazy playoff. Pojawiło się w końcu to uczucie, którego szukałem w NCAA przez cztery lata – zaufanie i szansa częstszej gry w ważniejszej roli. Doszliśmy do finałów konferencji. Przegraliśmy z Vermont, ale te ostatnie mecze wspominam najlepiej.
Szymon Wójcik
Czułem się istotną częścią zespołu. Na ostatnim roku miałem średnią 13 minut na mecz i ponad 7 punktów. Dla porównania – jako freshman na MSU na boisku spędzałem średnio 15 minut w 14 meczach, które zdążyłem rozegrać przed kontuzją. Cieszę się że po ostatnim roku dostałem się do najlepszej piątki konferencji i otrzymałem nagrodę dla zawodnika, który zrobił największy postęp. Po sezonie trenerzy proponowali mi większą rolę w kolejnym sezonie, obiecywali większe minuty i zaufanie. Mógłbym być liderem drużynym, ale odmówiłem. Zdecydowałem się wówczas czekać na oferty z Europy.
Początkowo wydawało się, że trafisz do holenderskiego zespołu ZZ Leiden. Dlaczego ostatecznie do tego nie doszło?
Tak było, dołączyłem do tej drużyny. Byłem już jej częścią, kontrakt został podpisany. Okazało się jednak, że nowo przychodzący trener chciał zawodnika na pozycje 5, a ja nie jestem typową 5. Mogę tylko grywać na tej pozycji, jeżeli jest taka nieco awaryjna potrzeba podczas meczu. Zespół Leiden zdecydowanie szukał czegoś innego. Po okresie przygotowawczym rozwiązaliśmy więc kontrakt i przygodę z zawodowym basketem rozpocząłem w Zastalu.
Jak oceniasz dwój debiutancki sezon?
Był bardzo dobry. Cieszę się, że w debiutanckim sezonie byłem w stanie od razu pokazać co potrafię robić na boisku. Jedyne czego mi zabrakło to gry w playoff. Uwielbiałem ten zespół i kibiców w Zielonej Górze. Świetnie się ze wszystkimi dogadywałem. Ten sezon to była czysta przyjemność. Dzięki temu jak grałem, po jego zakończeniu dostałem oferty z wielu zespołów. Zdecydowałem się na Czarnych. Czuję, że w Słupsku będę mógł rozwijać proces budowy zawodowej kariery, który rozpocząłem w Zastalu.
Od awansu do playoff zabrakło wam z Zastalem tylko jednego zwycięstwa. Jak duży niedosyt czułeś?
Ogromny! Kocham koszykówkę, a występując w playoff zawsze masz szansę walki o medal. Zrobię wszystko, by ten sezon w Słupsku zakończyć z drużyną w czołowej ósemce i walczyć o medale.
Skoro miałeś na stole kilka ofert z klubów – dlaczego wybrałeś akurat na Czarnych?
Decydująca była rola, szansa bycia jednym z liderów zespołu, większa odpowiedzialność na boisku, jednym słowem – możliwość rozwoju. Mamy w zespole kilku bardzo doświadczonych zawodników. Dużo się od nich uczę. Słucham uważnie i szlifuje umiejętności. Tego właśnie szukałem. No i jeszcze jedno: wiem, że w Słupsku są najgłośniejsi kibice, jedni z najlepszych kibiców w kraju!
Jak dużą rolę przy transferze odegrał trener Mantas Cesnauskis?
Ogromną. Gdyby nie rozmowy z trenerem to nie wiem, czy podpisałbym kontrakt z klubem ze Słupska. Podobało mi się, że zadzwonił do mnie i powiedział wprost, w jakiej roli mnie widzi, czego oczekuje i jak zamierza wykorzystywać na boisku.
Jesteś jedynym nominalnym silnym skrzydłowym w drużynie. Czujesz z tego powodu dodatkową presję?
Nie, żadnej. Wiem że to może być dla mnie przełomowy sezon w karierze. Od lat chciałem znaleźć się w takim miejscu – gdy będę mógł być pewny miejsca w zespole i tego, że otrzymam szansę pokazania, na co naprawdę mnie stać.
Dotychczas w sparingach pokazujesz się z dobrej strony. Zdobyłeś choćby 17 punktów w meczu z Arką, 12 punktów z Żakiem. Jesteś zadowolony, czy oczekujesz od siebie jeszcze więcej?
Jest OK, ale ja najczęściej i tak czuję niedosyt, że mogę dać z siebie jeszcze więcej, zrobić lepszą robotę. To jest jednak dopiero okres przedsezonowy. Stopniowo poznaję grę każdego z kolegów z drużyny, oswajam się z halą i myślę co mogę poprawić, by na następnym treningu czy meczu wypaść jeszcze lepiej.
Jaki cel stawiasz przed sobą w nadchodzącym sezonie?
Najważniejszym jest rozwój. Chcę czuć pod koniec sezonu, że jestem lepszym koszykarzem niż byłem na jego początku. No i skosztować playoffów. W skrócie – cieszyć się z koszykówki i walczyć z z Czarnymi o medal. Przecież po to uprawiamy sport.
Rozgrywającym swojej drużyny jest Mike Caffey. Złapaliście ze sobą już nić porozumienia?
Tak. Mike jest już doświadczonym na poziomie europejskim graczem. Dogadujemy się, wie jak rozwiązywać akcje. Potrafi rzucić, minąć, podać i skończyć akcje nad zawodnikami wyższymi od siebie. Nasze zgranie stopniowo się poprawia. Zresztą nie tylko z nim. Z całym zespołem zaczynamy czuć się coraz bardziej komfortowo.
Kreowany na lidera Czarnych MaCio Teague pokazuje się z bardzo dobrej strony podczas sparingów. A jakim graczem jest podczas treningów?
Jest świetny, zawsze i wszędzie. Sam ciężko pracuje, ale i daje wskazówki kolegom z zespołu. Widać, że MaCio chce się wciąż uczyć i robić postępy. Podoba mi się jego zaangażowanie, determinacja. Widać, że jest głodny zwycięstw.
Miałeś okazję być na zgrupowaniach reprezentacji Polski. Jakie to uczucie trenować z takimi zawodnikami jak Mateusz Ponitka czy Olek Balcerowski?
Wyjątkowo przyjemne! Gdy byłem w Stanach często myślałem, jak bardzo odstaję od graczy, którzy grają w reprezentacji. Rozmyślałem o tym, jak dobrze by było kiedyś dostać szansę, pojawić się na zgrupowaniu i sprawdzić w ich towarzystwie. Teraz wiem jak to jest, już tego spróbowałem. Dzięki temu mam świadomość jak mocno polscy zawodnicy na najwyższym poziomie pracują. Uczę się od nich. Nie tylko od Mateusza czy od Olka – od wszystkich. Bardzo się cieszę, że mogę być z nimi na zgrupowaniach.
Czujesz lekki żal do trenera Igora Milicicia, że zrezygnował z ciebie tuż przed turniejem I fazy eliminacji olimpijskich w Gliwicach?
Nie, nigdy nie mam żalu do trenerów. Cieszę się że jestem powoływany do reprezentacji. To daje mi jeszcze większą motywację do pracy.
Nie uważasz, że mógłbyś dać drużynie narodowej w Gliwicach nieco więcej niż chociażby Geoffrey Groselle? Kadra zagrała pięć meczów w tym turnieju, a naturalizowany Amerykanin zdobył w nich zaledwie 7 punktów.
Ale Geoffrey grał tylko w czterech meczach – przeciwko Estonii nie wyszedł na parkiet. Poza tym, miał też średnią zaledwie 6 minut na mecz. Czy ja mógłbym pomóc bardziej? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jesteśmy zawodnikami grającymi na innych pozycjach, z innym stylem gry.
Wciąż jesteś często porównywany do swojego brata Jana?
Tak, w końcu jesteśmy braćmi – na dodatek bliźniakami. On ma jednak swój styl gry, a ja swój. Ludzie mogą mówić co chcą, ale ja od brata też się wiele nauczyłem. Gdyby nie on, nie wiem, czy odnalazłbym się w PLK. W tej lidze gra się bardziej fizycznie i szybciej niż w NCAA. Przynajmniej w tych konferencjach, w których ja grałem.
Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>