Jako SuperBasket od ubiegłego roku organizujemy wyprawy dla polskich kibiców na mecze koszykówki, głównie NBA. Kibicowaliśmy w ich gronie także naszej reprezentacji podczas lipcowego turnieju kwalifikacji olimpijskich w Walencji. Poniżej relacja Tomasza Tutaka, na co dzień dyrektora zespołu szkół ogólnokształcących nr 2 w Lęborku , miłośnika ultramaratonów górskich – jednego z uczestników wyjazdu, w trakcie którego w dniach 1-10 listopada 2024 roku odwiedziliśmy San Antonio i Los Angeles.

Decyzja – gdy działy się rzeczy nadnaturalne
Wyjazd na Wschodnie Wybrzeże USA miałem już dopięty – niemal na ostatni guzik. Planowałem samotną wprawę, więc nastawiłem się na optymalizację kosztów. Tani hotel, podróże pociągami, loty łączone…
Wobec rosnącej ekscytacji pierwszą podróżą do Stanów Zjednoczonych, takie szczegóły i tak nie miały znaczenia.
W każdy poniedziałek słucham wieczorem podcastu na kanale keepthebeat. 14 października miałem urodziny, ale rutyny nie zmieniłem. Nagle, na koniec audycji usłyszałem „wyjazd polskich kibiców z SuperBasket do San Antonio i Los Angeles rusza już 1 listopada”.
Pomyślałem, że to byłoby fajne, ale pewnie nierealne. Za szybko, za drogo. Po chwili słyszę jednak o promocji dla słuchaczy kanału, a że chwilę wcześniej dostałem informację o niespodziewanej nagrodzie w pracy… A co mi tam – raz się żyje. Zepnę budżet, jadę!
Dookoła, jak to zwykle w chwilach niezwykłych, zaczęły się dziać rzeczy nadnaturalne. Nagle odwiedził mnie kolega, którego ostatnio widziałem w czasach studiów. Razem graliśmy w basket na uczelni. Po nocach podziwialiśmy Kempa i Jordana! Stał się świadkiem jak podpisuję umowę na wyjazd i jako pierwsza spośród osób, które wiedziały o mojej koszykarskiej pasji i tym co mnie czeka powiedział serdeczne “stary, spełniaj marzenia, wszystko filmuj, już zazdroszczę i się cieszę”.
Oczywiście, wówczas portale zarzucały mnie reklamami koszykarskimi i turystycznymi. Wiem, że to akurat nie nadnaturalne – to tylko tracking cookies.
Ale śniło mi się, że piszę* w samolocie artykuł do magazynu koszykarskiego. Relację z własnego wyjazdu do USA na mecze NBA. Słowo honoru!
Przygotowania – „normalnych” biletów już nie ma
Sprawdziłem status swojego ESTA (pozwolenie na wjazd do USA), zrobiłem listę niezbędnych rzeczy do zabrania i spraw do sfinalizowania przed urlopem. Zamęczałem organizatorów – Michała i Tomka – pytaniami o szczegóły. Przede wszystkim jednak zrobiłem listę miejsc, które chcę zobaczyć poza programem: muszę dostać się na mecz NHL, zobaczyć Pasadenę, Skid Row i kilka innych, mniej oczywistych miejsc.
Nagle: bach! Dociera do mnie, że będę w Stanach w election day. Moja kolejna wielka pasja, czyli polityka, też dostanie swój łup.
Pierwsze różnice między Europą a USA? Dotarły do mnie już na etapie przygotowań. W Stanach nie ma już biletów, jakie my znamy. Nie ma nawet pdf w telefonie.
Aplikacje – i co z tego, że Sochan i Wemby są z Europy?
Aby wejść na mecz, musisz mieć aplikację. Bilet jest dynamiczny, nie da się go wydrukować ani zrzucić screena. Żeby jednak nie było tak prosto – Spurs nie oferują swojej aplikacji w Europie na smartfony z jabłkiem. Że Wembanyama i Sochan są z Europy? So what?
LA Clippers wybudowali halę z kosmosu, więc aplikacja Clippers nie obsługuje biletów. Trzeba mieć aplikację… hali Intuit Dome. Na szczęście organizatorzy powiedzieli nam jak wszystko przygotować. Wiedziałem, że będą różnice, zanim jeszcze z Polski ruszyłem.
Pożegnałem się ze wszystkimi, ostatnia filiżanka ukochanej kawy i powtarzające się “przywieź chociaż kamyczek spod Frost Bank lub Crypto.com”.
Warszawa, lotnisko – oho, jestem najstarszy
1 listopada, wczesny ranek. Spotykamy się na Okęciu. Groza – zdaję sobie sprawę, że jestem najstarszy z całego towarzystwa, choć przecież dopiero chwilę po 50. Poza mną – niemal sami bardzo młodzi miłośnicy koszykówki. Szybko się jednak poznajemy, atmosfera jest w porządku.
Moja vintage wiedza o NBA łamie barierę wieku.
Paryż, Atlanta – lądujemy w koszykarskim niebie
Lot z Polski bez przygód, całą drogę przeżywamy to, co przed nami. W Paryżu tworzymy już prawdziwy team. Na lotnisku organizujemy mały turniej na konsolach. Niestety w piłkę nożną, bo NBA 2K25 dostępna jedynie w wersji demonstracyjnej.
9 godzin lotu do Atlanty mija naprawdę szybko. Znudzony oficer graniczny zadaje pytanie i cel przyjazdu. „Turystyka i NBA”. Od razu patrzy na lotnisko docelowe. Podnosi na mnie wzrok – „jedziesz zobaczyć Wemby’ego?”. „Nie – Jeremy’ego Sochana” – odpowiadam z nieukrywaną dumą.
Kiwa z uznaniem głową: “świetny obrońca, dobrze zagrał z Utah”.
Potem już nie będzie mnie dziwić, że absolutnie KAŻDY w USA zna się na sporcie.
W Atlancie uderza nas ogrom portu lotniczego. 9 terminali, każdy wielkości Okęcia, między którymi jeździ lotniskowe… metro. Trudno się do tej skali przyzwyczaić.
Na wszystkich monitorach wyświetlane są trwające mecze NBA. Nie możemy się pozbierać do jakiego koszykarskiego nieba trafiliśmy.
San Antonio – równie ciepło, co bezpiecznie
Ostatni etap podróży? W samolocie z Atlanty do San Antonio obejrzałem dwa mecze NBA. Nigdy lot nie był tak przyjemny. Lądujemy wieczorem. 6 godzin różnicy, ale następnego dnia dojdzie jeszcze jedna, bo Amerykanie przechodzą na czas zimowy tydzień później niż Europa. Meldujemy się w hotelu i od razu ruszamy do miasta na rekonesans.
Uderza mnie gorące powietrze i poczucie spokoju na ulicach. San Antonio jest bardzo bezpieczne i przyjazne.

Wieczorem w hotelu dochodzi do mnie, że następnego dnia idę na mecz NBA. Organizm czuje, że to powinno być pojutrze, ale oderwanie zegarka od organizmu już do końca wyjazdu nie wróci.
Spurs vs Timberwolves – gdy Sochan mówi „cześć”
Od rana zwiedzamy San Antonio. Piękne, spokojne, niewielkie jak na amerykańskie warunki miasto. Alamo, Riverwalk, meksykańskie kwartały. Atmosfera świetna, coraz więcej wspólnych tematów, coraz więcej obserwacji. Znajdujemy się blisko Meksyku w latynoskie zaduszki. Ulice przystrojone, bary i sklepy w klimacie radosnego wspomnienia zmarłych. Mam wrażenie niesamowitego synkretyzmu tradycji katolickiej, komercji i egzotyki. Ten klimat robi na mnie duże wrażenie.
Ale tego dnia liczy się przede wszystkim mecz. Ponad 30 lat czekałem na ten moment. Bardzo długo myślałem, że to się nigdy nie uda. A teraz wszystko w atmosferze wyjątkowości. Zobaczę dwa zespoły, które zawsze bardzo szanowałem, ekscytowałem się nimi jak dziecko.
Do Frost Bank Center przyjechaliśmy dwie godziny przed meczem. Dzięki organizatorom wyjazdu mogliśmy pojawić się na oficjalnym treningu Spurs. Gdy wszedłem na halę – oniemiałem. Bannery mistrzowskie, parkiet lśni jak lustro, a zawodnicy są na wyciągnięcie ręki. Podeszliśmy do parkietu.
Gdy tylko go pozdrowiłem, Jeremy Sochan odwrócił się, spojrzał, uśmiechnął i zawołał “cześć”. Tak po prostu.

Jego ojczym podszedł z nami porozmawiać. Ba, ekipa telewizyjna Spurs przeprowadziła z nami krótki wywiad, który wyświetlono na jumbotronie w przerwie meczu. Podobno byliśmy widoczni też w trakcie transmisji w League Passie.
Nie wierzyłem w to, co się dzieje dookoła.
Sam mecz sportowo na bardzo wysokim poziomie, Spurs wygrali. Nie mogłem się nadziwić jak bardzo wrażenia z niego na żywo są inne od tych w transmisji telewizyjnej. Przede wszystkim czuć fizyczność. W telewizji nie słychać zderzeń zawodników i huku, który wydaje parkiet, gdy pędzą po nim koszykarze. Telewizja nie oddaje też choćby w połowie wrażenia szybkości gry. Gdy Edwards czy DiVincenzo składają się do rzutu, na żywo wygląda to zdecydowanie “szybciej”.
Los Angeles – jak uderzenie w głowę
Przelot z San Antonio do Los Angeles to dla nas już krótka wyprawa. W europejskim standardzie – jak z Warszawy do Madrytu. Na miejscu powitały nas upał i tempo wielkiego miasta. Po spokojnym San Antonio, puls LA jest jak uderzenie w głowę.

Nasila się też bezsenność, ale tak naprawdę w ogóle nie czuję zmęczenia (po powrocie do Polski tydzień będę odsypiał, ale kto by o tym wówczas myślał?). Hotel The Biltmore Los Angeles – w tle na zdjęciu powyżej – w którym się zatrzymaliśmy to piękne miejsce z tradycją gal oscarowych, był planem dziesiątek słynnych filmów.
Organizatorzy pokazali nam Downtown, Santa Monica, Malibu, Venice Beach, gdzie trafiliśmy na najbardziej kultowy koszykarski playground w Kalifornii. Atmosfera wolności, hiphopu wymieszanego z soulem z lat 70, koszykówki i sztuki. Niepowtarzalne miejsce.
Chłopaki z naszej grupy próbowali sił w streetbalu z miejscowymi. Widzieliśmy Obserwatorium Griffitha. Widzieliśmy nocną panoramę LA. Ona naprawdę zapiera dech w piersiach. Dopiero z tej perspektywy można uświadomić sobie jakie to jest ogromne miasto.

Zwiedziliśmy Hollywood i Beverly Hills. Sam odwiedziłem też kilka miejsc, które miałem w osobistym planie – Rose Bowl w Pasadenie (dla fana Depeche Mode obowiązek), ChinaTown, a nawet Skid Row, żeby z bliska zobaczyć czy jest aż tak strasznie. Sąsiedztwo niewyobrażalnego luksusu i strasznej biedy getta jest niesamowitym doświadczeniem spolaryzowania Stanów.
W pierwszy wtorek listopada w USA odbywały się wybory. W naszym hotelu umieszczony był lokal wyborczy. Ciekawe było obserwowanie w tak gorącym politycznie okresie republikańskiego Teksasu i demokratycznej Kalifornii. Poszedłem rano do komisji wyborczej. Szefowa opowiedziała jak w hrabstwie LA wygląda procedura oddawania głosu.

Dwa mecze w Intuit Dome – dźwięk łamanego palca
Drugi mecz podczas naszego wyjazdu to starcie LA Clippers i Spurs w Intuit Dome – najnowocześniejszej hali sportowej w USA, dopiero co wybudowanej przez właściciela Clippers, który miał kaprys wydać na nią 2 miliardy dolarów.
Wrażenie niesamowite – ten poziom komfortu, ta technologia jak z kosmosu. Jumbotron w formie wielkiego kręgu podwieszonego pod kopułą z wyświetlaczami na zewnątrz i wewnątrz. Powtórki każdej akcji z 8 kamer. Statystyki widoczne cały czas,. Interaktywne fotele.
Clippers postanowili też zorganizować coś, co podejrzeli w Europie – żywiołowy doping za jednym z koszy prowadzi grupa najbardziej oddanych fanów, którzy cały mecz kibicują na stojąco. Tę trybunę nazywają “The Wall”.

Pomysł świetny, choć mam mieszane uczucia. Entuzjazm wygląda nieco na programowany, mało spontaniczny.
Spurs zaczęli obiecująco, Jeremy i Wembanyama dobrze rozumieją się na zasłonach i switchach. Po pierwszej kwarcie zapowiadał się blowout – aż 26 pkt przewagi San Antonio!
Wtedy coś pękło. Najpierw – kciuk Sochana, gdy Harden uderzył w dłoń Polaka podczas podkoszowego starcia. Siedziałem niedaleko. Naprawdę miałem wrażenie, że słyszałem trzask łamanego paca.
Potem, już bez Sochana, pękła obrona Spurs. Harden, Zubac i niesamowity Powell robili co chcieli i wygrali mecz ku radości fanów Clippers. Miałem okazję oglądać go z 5 rzędu, bardzo blisko ławki trenera Lue. A raczej… trenera Jeffa Van Gundy’ego. Można było odnieść wrażenie, że to on operacyjnie zarządzał grą Clippers.

LAC są drużyną i to czuć, obserwując ich ławkę. Nawet lekko nieobecny Kawhi żył meczem. Harden może nie jest już w swoim prime, ale pokazał w jednej akcji, że jak tylko mu się chce to jest w stanie być świetnym obrońcą – ograł Wembanyamę koncertowo. Po meczu zbiłem piątkę przy tunelu z prawie całym składem Clippers.
Dwa dni później w tej samej hali oglądaliśmy Clippers przeciw Philadelphii. Śledziliśmy status kontuzjowanych graczy 76ers, ponieważ na liście potencjalnie nieobecnych cały czas widnieli Embiid i Paul George. Dzień przed meczem status PG13 zmienił się na “GTD”. Jak się okazało – trener go wystawił do składu.
Niespodziewanie Philly stawiała długo opór, ale Powell, Coffey i Zubac ostatecznie nie dali im szans. Później okazało się, że w czasie meczu kontuzji nabawił sie Maxey i nie wystąpi w kolejnym meczu z Lakers. Niesamowite ile mieliśmy szczęścia, że zobaczyliśmy graczy kalibru AllStar, którzy albo tuż przed „naszymi” meczami zdrowieli, albo tuż po nich wypadli z rosteru – Sochan, Paul George, Maxey. Anthony Davis też o mały włos by się z nami rozminął.
Zwróciłem uwagę na Jareda McCaina. Ten chłopak ma talent! Mam nadzieję, że zrobi wielką karierę.
My first NHL appearance – Kanadyjczycy są szaleni
Postanowiłem skorzystać z okazji i pójść na mecz NHL. Bardzo chciałem zobaczyć inną amerykańską ligę. Akurat LA Kings grali z Vancouver Cannucks w Crypto.com Arena dzień przed meczem Lakers. Wybrałem się z kolegą z pokoju. Poszliśmy pieszo, bo z naszego hotelu na halę było tylko 15 min spacerkiem. Organizatorzy byli tak mili, że wiedząc, iż chcemy skorzystać z takiej okazji, poprzestawiali inne atrakcje, byśmy niczego nie stracili.
Atmosfera na NHL? Całkiem inna niż na koszykówce. Fani są bardziej entuzjastyczni niż kibice basketu w Los Angeles. Zaskoczyło mnie jak wielu Kanadyjczyków przyleciało obserwować swoją drużynę. Ich doping był jeszcze bardziej spontaniczny. Bardzo ciekawa była obserwacja transformacji hali, która jednego dnia była w barwach Kings, z lodowiskiem na środku, a następnego przemieniła się w purpurowo-złoty koszykarski cyrk Lakers.
Dla fanów hokeja świetną atrakcją jest możliwość kupienia używanych meczowych strojów, kijów i krążków. W sklepach na hali zapamiętałem ceny, aby porównać następnego dnia na meczu Lakers. Piwo na meczu Kings – 10$. Mniejszego niż litrowe nie kupisz.
Kings przegrali niespodziewanie, lecz zasłużenie.
Cyrk LeBrona Jamesa
Nigdy nie czułem jakiegoś większego sentymentu do Lakers, choć oczywiście szanuję ich tradycję Cieszyłem się, że będę mógł zobaczyć LeBrona, ale nie miałem z tego powodu gęsiej skórki, jak niektórzy współuczestnicy wyjazdu. Nastawiłem się na oglądanie meczu i po cichu liczyłem, że nie będzie blowoutu, bo trudno w tym sezonie po 76ers spodziewać się czegokolwiek pozytywnego.
Tuż przed meczem okazało się, że Embiid mógł zagrać, ale na skutek niewłaściwego zachowania został przez klub zawieszony. Maxey wypadł ze składu, więc zastanawiałem się – kto tam w ogóle zagra?
Znowu będzie o atmosferze, ale staram się obserwować całe zjawisko, a nie skupiać się tylko na sporcie. Mecz Lakers to jest naprawdę jeden wielki cyrk. Mieszanka dumy z historii (pomniki przed halą, banery mistrzowskie pod kopułą) z niewyobrażalną wprost komercją i uproszczeniem wszystkiego do roli LeBrona Jamesa.
Turyści z Azji stojący po jego koszulki i robiący sobie zdjęcia przy jego fotosach.
Sam LeBron nie wychodzi na rozgrzewkę, żeby wbiec dopiero pod jej koniec – ku zachwytowi fanów.
Oczywiście rutuał z talkiem, który chyba opatentuje, widząc jaką ekstazę wywołuje na trybunach.
Syn LebBona, którego imię skandują kibice, domagając się, by Bronny wszedł na boisko.
Miałem refleksję, że to biedny chłopak. Nikt nie myśli o nim jak o samodzielnym zawodniku, wszyscy jako o synu legendy. Tuż przed meczem ogłoszono, że wysyłają go do G-League na specjalnych warunkach – nie będzie musiał jeździć na mecze wyjazdowe. Z pewnością zyska sobie w ten sposób szacunek reszty drużyny…
Podczas meczu, gdy tylko Lebron dotyka piłki, na widowni pisk i oklaski. Gdy trener Redick sadza go na ławce – widownia wychodziła po piwo i przekąski, Aha, piwo na meczu Lakers – 22$.
Mecz był do połowy wyrównany, ale 76ers nawet przez moment prowadzili. Świetnie zagrał Anthony Davis, który zdominował Drummonda.
Na żywo naprawdę widać, że AD chciałby zdobyć tytuł MVP sezonu. LeBron był początkowo nieskuteczny, ale kontrolował tempo i dyrygował zespołem. Wykręcił triple-double, podkreślając, że jest nadal w świetnej formie. Pod koniec meczu trener się ugiął i wpuścił na parkiet Bronny’ego. Publika oszalała bardziej niż gdy ojciec zaliczył ostatnią zbiórkę do triple-double.
Bardzo słabo spisał się Knecht – nie zdobył punktu. To dziwne, bo od następnego spotkania rookie Lakers grał już koncertowo. Już na rozgrzewce miałem wrażenie, że jest bardzo spięty. Tego dnia po prostu nie był sobą. W przeciwieństwie do Austina Reavesa, który rzuca z zimną krwią, mając rękę obrońcy na twarzy. Ci dwaj zawodnicy wydają mi się bliźniaczo podobni. Ciekawe, jak długo pograją razem.
Na meczu obecni byli oczywiście celebryci, aktorzy, jakieś gwiazdy telewizji. Naprzeciwko mojego miejsca siedzieli Kiedis i Flea z Red Hot Chili Peppers.
Powrót – trochę jak sen na jawie, więc zaczynam pisać
Następnego dnia po meczu Lakers wracamy do Polski. Nie wiedziałem jeszcze, że jet lag będzie mnie trzymał tydzień, w czasie którego szukałem tylko miejsca, gdzie mógłbym na chwilę zasnąć.
Wyjazd przerósł moje oczekiwania. Ekipa SuperBasket bardzo o nas dbała i postarała się, byśmy zobaczyli jak najwięcej. Poznałem fajnych ludzi, z którymi mogłem godzinami rozmawiać – nie tylko o koszykówce.
Jak dotąd – moja podróż życia. Na pewno nie ostatnia.

*oczywiście, że ten tekst zacząłem pisać podczas podróży powrotnej, w samolocie na trasie Paryż – Warszawa!
2 komentarze
Fajnie, akurat byłem ciekawy relacji z wyjazdu tak jak do tej pory się ukazywały.
Tomek, miło było Cię poznać, gdy dołączyłem do Was na ostatnim śniadaniu w Biltmore. Wy, kończący swoją przygodę w LA, ja zwieńczając właśnie w LA swój kolejny trip po Parkach Narodowych Zachodu. Nie poznałem reszty ekipy, ale po cichu liczyłem, że to właśnie Ty napiszesz relację z podróży. Gratuluję i pozdrawiam