Była ciepła jesień 1991 roku. Już od ponad półtora roku pracowałem w polsko-amerykańskim tygodniku „Sport Review”. Dzięki świetnemu szefowi, redaktorowi Waldkowi Lodzińskiemu, łamy wypełniałem bogato ilustrowanymi story o NBA, NHL, NFL.
Redakcja miał siedzibę w centrum Warszawy, ale prawdziwą centralę – w Chicago. Brzmiało dumnie!
Pierwszy artykuł o NBA, jeszcze jako student dziennikarstwa UW, napisałem w „Przeglądzie Sportowym”. Wiosną 1987 roku. Zresztą, od razu tam artykuł – umówmy się, była to raczej większa notka dla działu zagranicznego. Traktowała o oficjalnym przełamaniu wieloletniej izolacji między amerykańską ligą zawodową a resztą koszykarskiego świata. Efektem miała być wspólna organizacja przez NBA i FIBA turnieju. Był planowany na jesień 1987 tego roku. W Milwaukee.
To był początek zupełnie nowej ery w niespełna 100-letnich wówczas jeszcze dziejach basketu. Początek ery turniejów McDonalda. Michael Jordan i cheesburger w 1987 roku? Jakże to pasowało. A nawet Jordan i jajecznica. Oczywiście, że w McDonaldzie!
Czasy były nieporównywalne. Dziennikarstwo też. Niespieszne było, łagodnie mówiąc. Przykład? Na ukazanie się w „Przeglądzie Sportowym” swojego materiału o czerwcowych finałach NBA, w których Lakers ograli wówczas 4:2 Celtics, musiałem czekać do… września!
Ale wróćmy do turniejów McDonalda. Pod „auspicjami” tej firmy przedstawiciele zawodowego basketu z USA i nazywanej wtedy “amatorską” koszykówki reszty globu rywalizowali także w 1988, 1989 i 1990 roku. Bliżej Polski niż w stanie Wisconsin – po kolei, w Madrycie, Rzymie i Barcelonie.
Gdy okazało się, że w październiku 1991 kolejne spotkanie wyznaczyli sobie w Paryżu, postanowiłem, że nie mogę przegapić takiej okazji. Postanowiłem za wszelką cenę dotrzeć do stolicy Francji. Turniej McDonalds Open zaczęto wówczas nazywać nieoficjalnymi klubowymi mistrzostwami świata, ale nie to było najsilniejszym magnesem. Ważniejsza była niecodzienna okazja ujrzenia na własne oczy wicemistrzów NBA – bezdyskusyjnie legendarnych Los Angeles Lakers.
Na dodatek w dwóch meczach!
Podróż z Warszawy do stolicy Francji komfortowym autobusem Bova Futura trwała blisko 20 godziny, ale niewiele z niej pamiętam. Byłem tak podekscytowany, że kompletnie nie odczuwałem zmęczenia. Na długo zanim dotarłem do Miasta Świateł, żyłem już w swojej wyobraźni – w świecie zespołu z Miasta Aniołów.
W pamiętny czwartek 17 października 1991 roku znalazłem się w pięknej, nowoczesnej jak na tamte czasy hali Bercy. Pędem wpadłem do środka. Okazało się, że prosto na trening Jeziorowców.
Igrzyska w Barcelonie z Dream Teamem odbyły się dopiero rok później. W 1991 roku turniej McDonalda wciąż cieszył się umiarkowanym zainteresowaniem mediów. To było wrażenie lekko surrealistyczne. Wszedłem do Bercy i po chwili tak po prostu zatrzymałem się pod jednym z koszy. Nieprzypadkowo. Rzuca do niego Magic Johnson.
Po jednym z rzutów piłka odbija się tak, że spada pod moje nogi. Co było zrobić? Łapię. Patrzę, a Magic ewidentnie czeka na podanie. No to podaję.
– Thanks – odpowiada.
Po chwili sytuacja się powtarza. Raz, drugi, trzeci.
Nie pamiętam czy po moich podaniach trafiał. Byłem tym wszystkim jednak trochę przejęty. Ale pamiętam, że za każdym razem odpowiadał „thanks!”.
Z tym swoim oszałamiającym, hollywoodzkim uśmiechem.
Chwilę póżniej na trybunach zaczepiłem postawnego Jerry’ego Westa. Wymieniłem kilka słów z niewysokim Mike’em Fratello. Przeprowadziłem wywiad z legendarnym Chickiem Hearnem. Ależ byłem z niego dumny! Mówmy o gościu, którego nazwiskiem nazwano później stację metra przy hali Staples Center. Obecnie zwanej Crypto.com Areną.
Ileż swobody mieli wtedy przedstawiciele mediów, to wprost nie do uwierzenia. Czułem się jak dziecko wpuszczone do fabryki cukierków. Inne czasy.
Z kolejnych dwóch dni, w których rozgrywane były mecze na zawsze zapamiętałem wielotysięczne “łoł” i “łał”, tak często dochodzące z wypełnionych do ostatniego miejsca trybun. Podaniami zachwycał Magic Johnson, kontry kończył Byron Scott, a w powietrzu szybował James Worthy. Wicemistrzowie kraju gospodarzy z Limoges, choć mieli w składzie francuskiego Jordana czyli Richarda Dacoury’ego, polskiej krwi środkowego Stephane Ostrowskiego i Amerykanina z przeszłością w NBA Michaela Brooksa, nie mieli żadnych szans.
Ale już w sobotę mistrzowie Hiszpanii z Badalony omal nie stali się pierwszymi, którzy w tego typu turniejach pokonaliby “Bogów Basketu”. Atmosfera z piknikowej nagle zmieniła się w elektryzującą. Były gracz Kings swingman Harold Pressley, mający za sobą grę w Mavs center Corny Thompson i kuszony przez kluby NBA Jordi Villacampa, zmniejszyli w czwartej kwarcie straty do Lakers z 20 do dwóch punktów. Gdyby trafił z półdystansu jasnowłosy gigant Katalończyków Carlos Ruff, doszłoby do dogrywki.
Ale spudłował.
W 1993 roku w Monachium. W 1995 w Londynie. Dwa lata później znów w Paryżu. I wreszcie w 1999 w ostatnim turnieju McDonalda – w Mediolanie. Tam też bylem, podziwiając w akcji wicemistrzowskich Suns oraz – kolejno – mistrzów NBA Rockets, Bulls i Spurs.
Ale to już nie było to samo. To ta moja pierwsza, dziewicza, paryska wyprawa do cudownej krainy NBA najbardziej wryła mi się w pamięć. Po latach wciąż przypomina mi o niej funkcjonalna, służąca mi latami wielka, niebieska torba sportowa, nieistniejącej już dziś marki Starter. Latami dumnie obnosiłem się z jej wielkimi logo NBA. Dziś z oczywistych powodów odgrywa w moim bogatym zestawie pamiątek z niezliczonej ilości podroży na mecze NBA relikwię!
W końcu pierwszy raz jest tylko raz. I tylko raz podawałem piłkę Magikowi.
2 komentarze
Jak ja zazdroszczę treningu z Magicem!
Ale czy na pewno marka Starter jest już nieistniejąca?
jak zwykle zarozumialec z niego ale miło się czyta