Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
Jeśli obecni młodsi kibice, oglądając wczorajszą ceremonię zastrzeżenia numeru 4 w reprezentacji Gracji widzieli jedynie starszego pana – dobrze, by wiedzieli, że ten starszy pan na te wszystkie fanfary zasłużył jak mało kto.
– Jeśli ja, jak sugerują niektórzy, jestem synem koszykarskiego diabła, to Galis jest diabłem we własnej osobie – charakteryzował go na początku lat 90. „Mozart koszykówki” Drażen Petrović.
Tak naprawdę powiedzieć, że Nikos Galis był koszykarskim kosmitą – to wciąż trochę za mało. Niewysoki – 183 cm. Nieszczególnie atletyczny. Niby Amerykanin, ale greckiego pochodzenia (w akcie urodzenia widniało Nikolaos Georgalis). Koszykarsko dość… jednowymiarowy, praktycznie nie korzystający w trakcie gry z lewej ręki. Gracz z zaledwie siódmej dziesiątki draftu NBA z 1979 roku.
Ale dla europejskiej – a już szczególnie greckiej – koszykówki w latach 80. był tym, kim mniej więcej dekadę później Michael Jordan stał się dla NBA i koszykówki na całym świecie. Gdy w 1992 roku MJ z Dream Teamem stawał się ważniejszy od całych igrzysk w Barcelonie razem wziętych, spora część Greków wciąż wierzyła, że najlepszym koszykarzem jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi był właśnie Galis.
Obaj spotkali się na boisku tylko raz – w 1983 roku. North Carolina z Jordanem w składzie, jako mistrz NCAA zagrała wówczas w Salonikach sparing z miejscowym Arisem, którego wielką gwiazdą był już od czterech lat Galis. MJ rzucił 34 punkty, ale Galis – „tylko” o 10 mniej.
Choć po latach grecy kolportują legendę, że 50.
– Nie miałem pojęcia, że w trakcie takiego meczu ujrzę koszykarza, który z taką łatwością potraf zdobywać punkty. Szczególnie w Grecji – komentował wówczas MJ.
I znów – powiedzenie, że Galis z łatwością zdobywał punkty to… lekkie niedopowiedzenie. Mówimy o gościu, który przez kilkanaście lat z rzędu był królem strzelców ligi greckiej. A właściwie co najmniej jej cesarzem, władcą absolutnym. Sezon 1980/81 – gdy był już po uszy zakochany w Grecji i miał za sobą debiut w drużynie narodowej – zakończył ze średnią 44 punkty na mecz. Słownie: czterdzieści cztery.
Grecy go pokochali błyskawicznie, a w 1987 roku wynieśli na ołtarze. Tytuł mistrza Europy, do którego Galis poprowadził ich reprezentację w turnieju rozgrywanym w Pireusie to było coś niesamowitego. W każdym meczu rzucał ponad 30 punktów. Turniej zakończył ze średnią 37. w finale zdobył 40. Złoto Greków z obecnej perspektywy może nikogo nie dziwić – w końcu ta drużyna od lat zalicza się do europejskiej i światowej czołówki. Od 1987 roku właśnie.
A dokładniej – od tego momentu.
Wcześniej Grecy, nie licząc brązowego medalu zdobytego tuż po zawierusze II wojny światowej, nawet nie zbliżali się do europejskiej czołówki. Zanim Nikos Galis, namawiamy przez szefów Arisu Saloniki, zstąpił na grecką ziemię w 1979 roku – w kosza byli po prostu jedną z wielu przeciętnych drużyn. Zaledwie rok wcześniej debiutowali w mistrzostwach świata. Na pierwszy występ podczas igrzysk olimpijskich mieli czekać jeszcze kolejną dekadę.
Aris z Galisem w składzie przez 13 lat zdobył osiem tytułów mistrzowskich. Zaliczył nawet serię 81 (!) kolejnych ligowych zwycięstw. „Nick The Greek” był absolutnie niepodrabialny.
– Gdy tylko wyszedł na boisko z nastawieniem, że zdobędzie ponad 40 punktów, to po prostu je zdobywał – mówił po latach Arvydas Sabonis,
– Fakt, że miałem go w składzie (Celtics wybrali Galisa w drafcie 1979, lecz zwolnili po tym, jak doznał kontuzji w trakcie okresu przygotowawczego do sezonu – przyp. red.), ale nie zdecydowałem się podpisać z nim kontraktu, był największym pojedynczym błędem mojej kariery – przyznawał po latach twórca potęgi klubu z Bostonu Red Auerbach.
W latach 80. Galis otrzymywał oferty z NBA. Nie tylko od Celtics, także z New Jersey Nets. Nie skusił się także z tego powodu, że podpisanie kontraktu za oceanem, w świetle obowiązujących wówczas przepisów, automatycznie wykluczałoby go z gry w reprezentacji Grecji.
Grał na własnych warunkach i na własnych zakończył karierę. Gdy trener Panathinaikosu, dla którego w 1992 roku zostawił Aris, pewnego dnia postanowił nie wystawić go do meczu w pierwszej piątce zespołu, po prostu… wyszedł z hali. I nigdy już nie wrócił.
Zastrzeganie numerów najlepszych graczy w historii poszczególnych reprezentacji to w europejskiej koszykówce nowy trend zapoczątkowany rok temu przez Niemców, dla których już żaden koszykarz nigdy nie zagra w koszulce z nr 14, który przez lata nosił Dirk Nowitzki.
Grecy wczoraj zastrzegli „4” Galisa, a Francuzi szykują się do uhonorowania Tony’ego Parkera.
A gdyby podobną ceremonię miała zorganizować polska federacja i to od Ciebie zależałby wybór koszykarza, którego mielibyśmy podobnie uhonorować? Kto by nim został?
Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
3 komentarze
Śp. Adam Wójcik. Jego numer jako pierwszego mogliby zastrzec.
jak dla mnie Eugeniusz Kijewski lub Mieczysław Łopatka. wiem że to już było dawno temu, ale obaj zasłużyli. Po nich Zieliński i Wójcik, może też Zelig. A za zas jakiś pewnie mimo wszystko Koszarek oraz Mateusz Ponitka.
Łopatka, Wójcik, Zieliński, Tomczyk, Zelig, Kijewski, Pluta