Reprezentacja Polski zagra w Walencji o awans na igrzyska – jedź z nami kibicować do Hiszpanii! >>
Sport to nie tylko punkty, zbiórki, asysty czy – zyskujący na wadze w trakcie playoff – wskaźnik plus/minus.
Sport to także, a raczej – przynajmniej dla mnie – przede wszystkim emocje. Orlen Basket Liga dzięki trzem największym gwiazdom pod tym względem w trakcie ćwierćfinałów playoff wygrała potencjalnie naprawdę sporo.
W głosowaniu trenerów, wybierających MVP sezonu zasadniczego Victor Sanders zdobył 41 punktów, Andrzej Mazurczak 34, a Aigars Skele 27. To faktycznie była trójka najlepszych zawodników tego sezonu. Z pierwszej rundy playoff, choć Anwil i Stal pożegnały się w jej trakcie z marzeniami o zdobyciu mistrzostwa, też właśnie tych trzech graczy zapamiętamy najmocniej. Nie tylko dlatego, że Mazurczak, Sanders i Skele udowodnili, ze są świetnymi koszykarzami. Przy okazji potwierdzili też jak wyrazistymi są postaciami. Można na nich starać się budować tożsamość tej ligi. Na lata.
Dalej o medale walczy jedynie Mazurczak. Dwa mecze w jego wykonaniu w Warszawie, szczególnie kończący serię czwarty, z 30 punktami i pełną kontrolę wydarzeń to był w jego wykonaniu prawdziwy majstersztyk. Ale czy tak naprawdę nie mniej od popisów Andy’ego na parkiecie podczas wygranej rywalizacji z Legią zapamiętamy ogień w jego oczach, gdy ogłaszał początek wakacji w Warszawie?
– Wow! Jak dla mnie to może być nawet przełomowy moment w karierze Mazurczaka. Nie wiedziałem, że on tak potrafi, że wywołać taki sportowy pożar. Myślałem, że to taki koszykarz-komputerek, trochę wyzbyty emocji. Po tym warszawskim oświadczeniu kupuję go zdecydowanie bardziej. Teraz naprawdę z niecierpliwością czekam na to, by pokazał ten ogień w kadrze. Przecież on, mając takie podejście, z tym wariatem Ponitką po prostu musi się dogadać. I to świetnie! – przekonywał mnie dzień po ostatnim meczu serii Legia – King jeden z byłych reprezentantów Polski.
Włocławek przeżył we wtorek szok, ale Victora Sandersa wcale nie zapamiętam z przegranej serii ze Spójnią z tego spudłowanego w końcówce meczu nr 5 rzutu, choć mógł on przecież odmienić losy tej rywalizacji i całego sezonu Anwilu. Być może Sanders w trzeciej kwarcie tego meczu stracił na dłuższy moment koncentrację, ale to przecież nie on pod względem sportowym przegrał ten ćwierćfinał. Nawet, jeśli decydujący rzut spudłował własnymi rękami.
Sandersa z 14 maja 2024 roku zapamiętam z trzech obrazków.
Gdy tuż po meczu długo kompletnie osamotniony siedział na środku boiska, ewidentnie nie wierząc w to, co się przed chwilą wydarzyło. Pocieszający go po chwili prezes Anwilu – to był ujmujący widok.
Łukasz Pszczółkowski niewiele wskórał. Chwilę później Sanders wstał i powoli przeszedł się dookoła boiska, by pożegnać się z kibicami. Szedł zalany łzami.
Oba obrazki było naprawdę mocne. Potwierdziły tylko dobitnie jak bardzo, bardzo – szalenie bardzo! – Sandersowi zależało na tym, by osiągnąć z drużyną sukces. Ale wiecie co? Był jeszcze jeden pomeczowy obrazek z Victorem Sandersem, który nie mniej zapadł mi w pamięć.
Kilkadziesiąt minut po zakończeniu meczu pod wyjściem z Hali Mistrzów czekała spora grupka kibiców Anwilu. Chcieli porozmawiać z zawodnikami. Drużynę wyprowadził do nich kapitan – Kamil Łączyński. Później przez blisko 10 minut on – i tylko on – prowadził w jej imieniu rozmowę z kibicami. Mniejsza już o okoliczności i jej treść – może będzie jeszcze inna okazja, by do tego wrócić. Nie mniej moją uwagę od kapitana Anwilu przykuł jednak fakt, że Sanders, gość sprawiający czasami wrażenie chowającego się przed światem, niechętnego do rozmów z dziennikarzami, nie schował się gdzieś z tyłu. Nie zajął miejsca między Kalifem Youngiem a Tomasem Kyzlinkiem. Stał bezpośrednio za Łączyńskim.
Jak jego ochroniarz, gdyby przyjąć, że kapitan mógłby być zagrożony. Choć przecież nigdy podczas tego spotkania nie był – żeby była jasność.
Albo jak najważniejszy z jego asystentów, gdyby przyjąć, że Łączyński przeistoczył się w tym momencie w polityka, który prowadził rozmowę z rozczarowanymi wyborcami – bo, umówmy się, dokładnie tak ona wyglądała.
Albo po prostu jak dobry kumpel z drużyny?
Jeszcze na koniec – last but not least – Aigars Skele po wczorajszym, przegranym w ostatniej chwili meczu nr 5 ze Śląskiem. Po meczu, w którym jeszcze w połowie trzeciej kwarty, mając już wówczas 23 punkty i 9 asyst, przypominał koszykarskiego boga. Po meczu, w którym nagle w czwartej kwarcie odcięło prąd – i jemu, i całej jego drużynie.
Człowieku, bądź tu – jeśli naprawdę czujesz sport i kochasz koszykówkę – twardzielem i, słuchając tych słów lidera Stali, choć trochę się nie rozklej.
Nie wiem, czy Sanders zostanie w Anwilu na kolejny sezon. Przecież póki co nie wiadomo nawet kto będzie trenerem tego klubu, ani jak wysoki będzie jego budżet. Victor to świetny koszykarz. Może za chwilę otrzymać z silniejszej i bogatszej ligi ofertę nie do odrzucenia.
Nie wiem, czy Skele zostanie w Stali na kolejny sezon. Jego wczorajsze słowa brzmiały trochę jak pożegnanie. Aigars to świetny koszykarz. Może za chwilę otrzymać z silniejszej i bogatszej ligi ofertę nie do odrzucenia.
Wiem jedno – niewiele rzeczy pod względem wizerunkowo-marketingowym może pomóc PLK przed kolejnym sezonem równie mocno, jak zatrzymanie tych dwóch graczy. Najlepiej oczywiście – choć wcale niekoniecznie! – w dotychczasowych drużynach.
Nic tak dobrze nie sprzedaje się w sporcie jak emocje i, przede wszystkim – jak chęć wzięcia rewanżu. Potencjalne lzy szczęścia Victora Sandersa świętującego wiosną 2025 roku awans do wielkiego finału playoff, przypominającego sobie wydarzenia z 14 maja 2024 roku? Grzęznące w gardle słowa szykującego się do starcia z nim Aigarsa Skele? Tak, to by było czyste złoto!
Sport to nie tylko punkty, zbiórki, asysty czy – zyskujący na wadze w trakcie playoff – wskaźnik plus/minus.
Reprezentacja Polski zagra w Walencji o awans na igrzyska – jedź z nami kibicować do Hiszpanii! >>
1 komentarz
bardzo dobry tekst