Gdybyśmy mieli mierzyć poziom zadowolenia debiutującego w roli trenera Legii Heiko Rannuli z poziomu organizacji gry Legii po pierwszych 35 minutach gry, w skali od 1 do 10 wystawilibyśmy pewnie co najwyżej 2. Estończyk ewidentnie nie należy do trenerów-choleryków. Kolejne prowadzące naprawdę często donikąd akcje zespołu obserwował zazwyczaj ze stoickim spokojem, ale wręcz nie sposób było nie zauważyć, jak często z dezaprobatą – i chyba lekkim niedowierzaniem – kręcił głową.
Bardzo często po zagraniach nie mającego w sobotę swojego dnia Andrzeja Pluty juniora (8 punktów, 1/8 za 2, 6 asyst). W barwach Legii w tym meczu nie wystąpił jeszcze pozyskany w ostatnich dniach Marcus Zegarowski. Można się domyślać, że jeśli tylko 26-letni Amerykanin będzie gotowy do gry, rola reprezentanta Polski może zostać przez estońskiego szkoleniowca nieco zmieniona. Zredukowana?
Legia nie była w sobotę lepsza od Dzików, lecz na koniec w koszykówce najważniejsze bywa to, by mieć w swoim składzie najlepszego tego dnia zawodnika na boisku. W ostatnich pięciu minutach Kameron McGusty – lider wyścigu po nagrodę MVP w ostatnim notowaniu – jeszcze bardziej wysunął się na prowadzenie. Jego indywidualny popis – seria 12:0, doprowadzenie ze stanu 60:70 do wygranej 72:70 rzutem równo z końcową syreną – na pewno zostanie dobrze zapamiętany przez głosujących.
To było naprawdę COŚ!
W całym meczu amerykański lider Legii zdobył 25 punktów, trafiając 11 z 17 rzutów z gry. 12 punktów dodał Ojars Silins, a zespół z Bemowa wygrał derby, choć miał w nich zaledwie o dwie asysty więcej (13) od strat (11).
Dzików przez ósmą porażką w dziewięciu ostatnich meczach ligowych nie uchroniło double-double Janariego Joesaara (16 punktów i 11 zbiórek), ani 14 punktów Andre Wessona. W końcówce ich trener Krzysztof Szablowski nie potrafił się zdecydować któremu rozgrywającemu oddać kluczyki do samochodu – Nikoli Radiceviciowi (12 punktów, 6 asyst) czy Grzegorzowi Grochowskiemu (2 punkty, 2 asysty). W efekcie auto z napisem Dziki kompletnie się zatrzymało.
W pierwszym sobotnim meczu większych emocji nie było – PGE Start pewnie odprawił z kwitkiem GTK Gliwice. Goście występujący po raz pierwszy pod wodzą Borisa Balibrei toczyli wyrównaną walkę tylko do przerwy. W trzeciej kwarcie stracili aż 35 punktów i szanse na zwycięstwo. Dla lublinian 20 punktów zdobył Tevin Brown, a 19 i 7 zbiórek dodał Tyran De Lattibeaudiere.
W zespole GTK 16 punktów i 5 asyst miał Mario Ihring, a Chris Czerapowicz do 13 punktów dołożył 8 zbiórek. Dla trenera Balibrei było to już 11. kolejne spotkanie przegrane w trakcie tego sezonu PLK. 10 poprzednich porażek zanotował jeszcze prowadząc MKS Dąbrowa Górnicza.
W wieczornym sobotnim meczu emocji było równie mało co w Lublinie – Anwil nie miał problemów z wywiezieniem dwóch punktów ze Stargardu. Trener lidera tabeli Selcuk Ernak, będąc świadomym przewagi nad rywalem, aż 11 zawodnikom pozwolił zagrać w tym meczu powyżej 10 minut. Najwięcej czasu na parkiecie spędził Justin Turner (tylko 26). 15 punktów dla włocławian zdobył Ryan Taylor (6/7 z gry), a 14 Luke Petrasek (6/9).
W barwach Spójni nieźle w swoim debiucie zaprezentował się Malik Johnson (19 punktów, 5 asyst), swoje punkty (21, 8/13 z gry) zdobył Luther Muhammad, ale kibice ekipy Andreja Urlepa szczególnie po zmianie stron nie mogli się już łudzić, że tego wieczora mogą stać się świadkami niespodzianki.