Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
– Jestem wdzięczny za tę drugą szansę. Wiem, że nie każdy ją otrzymuje – powtarzał podczas wtorkowego spotkania z dziennikarzami Miles Bridges.
Było to jego pierwsze publiczne wystąpienie od zeszłorocznego „incydentu”. Tak dotkliwe pobicie żony na oczach dzieci przez Bridgesa najchętniej określaliby obecnie Charlotte Hornets, sam koszykarz. I władze NBA też. Kłopot w tym, że nie wszyscy, którzy widzieli stopień obrażeń Mychelle Johnson – a widział je niemal cały koszykarski (i nie tylko) świat – są przekonani, że Bridges taką szansę powinien otrzymać.
„Miles Bridges kilka razy mówił o tej drugiej szansie i nie sposób odmówić mu racji. Wielu w jego sytuacji nigdy by jej nie dostało. Ale, umówmy się – gracze NBA, którzy w swoim ostatnim pełnym sezonie potrafili zdobywać średnio ponad 20 punktów na mecz są na otrzymanie takiej szansy jakby trochę nieco bardziej podatni” – ironizuje komentator „Charlotte Observer„.
Wtorkowa konferencja prasowa odbiła się szerokim echem nie tylko w Karolinie Południowej. Nie wszyscy dziennikarze dostali na nią zaproszenie. Hornets informację o konferencji przekazali niespełna 24 godziny przed planowanym terminem jej rozpoczęcia. Nic dziwnego, że obawiali się niewygodnych pytań. Nieco ponad rok temu świat był w szoku, czytając oświadczenie żony Bridgesa i patrząc na jej zmasakrowaną twarz. Johnson sama wówczas upubliczniła sprawę na Instagramie.
– Doszło do kłótni, która przerodziła się w rękoczyny. Nie pozwolę, aby ktoś, kto zrobił coś takiego nie miał żadnych wyrzutów sumienia i mógł przedstawiać się w innym świetle. Nie pozwolę, by ludzie, którzy są wokół niego nadal mnie uciszali i kłamali – napisała wówczas Johnson. – Nie będę milczeć, by chronić innych. Siebie i swoje dzieci cenię bardziej niż czyjś wizerunek. Trauma zostanie z nami do końca życia – dodawała.
Sprawa miała miejsce dosłownie kilka dni przed tym, gdy Bridges po najlepszym sezonie w karierze (zdobywał dla Hornets średnio ponad 20 punktów i 7 zbiórek w każdym spotkaniu) był o krok od podpisania nowego kontraktu. Być może nawet w wysokości 150-170 mln dol.
Tamte wydarzenia spowodowały, że w kolejnych rozgrywkach nie zagrał ani razu. Szefowie NBA, którzy mają specjalną komórkę do prowadzenia tego typu postępowań – zatrudniają byłych agentów FBI i policjantów – ostatecznie zawiesiła Bridgesa na 30 meczów. Ale w nowym sezonie będzie musiał „odsiedzieć” już jedynie 10. Aż 20 na poczet kary zaliczono mu w ramach poprzedniego sezonu. Tego samego, w którym… nie miał ważnego kontraktu z żadnym klubem.
Władze NBA z komisarzem Adamem Silverem na czele, choć chciałyby uchodzić za niebywale postępowe także w sprawach społecznych, postępowaniem wobec Bridgesa mocno ryzykują. Wcześniej wiele przypadków stosowania przemocy domowej przez koszykarzy NBA udawało im się mniej lub bardziej sprawnie zamieść pod dywan. Ale jeszcze nigdy żadna sprawa nie rzucała się w oczy tak wyraźnie, jak ta Bridgesa.
Koszykarz opuścił areszt po wpłaceniu 130 tys. dol. kaucji. Ostatecznie nigdy nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Został skazany na trzy lata. Wykonanie kary zostało zawieszone. Bitej aż do utraty przytomności Johnson i jej zmasakrowanej twarzy nie da się jednak łatwo zapomnieć.
Bridges podczas wtorkowego spotkania z dziennikarzami przeprosił za „ból i zażenowanie” które spowodował. Padły też słowa o terapii, której się poddał. A także aktywności społecznej, którą planuje. O szczegółach „incydentu” nie chciał się wypowiadać.
– Chciałbym udowodnić Hornets, że jestem tym samym dzieciakiem, którego klub wybrał pięć lat temu w drafcie – mówił Bridges, zapewniając, że zamierza zostać w Charlotte dłużej.
Nie wszyscy w tym mieście są z tego zachwyceni. Nie tylko dziennikarze mają wątpliwości. Gdy reporterka „Charlotte Observer” na początku roku pytała Hornets o ewentualne rozmowy z Bridgesem na temat dalszej współpracy, szefowie klubu zaprzeczali, jakoby mieli takie plany. Teraz w sensowność powrotu koszykarza do gry w koszulce dotychczasowego klubu wątpi także wielu kibiców Hornets.
– W takich sytuacjach trzeba dokonać osądu – czy to szczera skrucha? Nie jest to coś, co łatwo ocenić – przyznawał we wtorek generalny menedżer klubu Mitch Kupchak. – Wzięliśmy pod uwagę wszystkie możliwe czynniki i ostatecznie daliśmy mu drugą szansę. Rozumiemy jednak, że to sprawa, która może podzielić wiele osób – dodawał.
Fani Hornets mogą mieć wątpliwości jeśli chodzi o sens inwestowania czasu i pieniędzy w Bridgesa nie tylko z powodów obyczajowych. Także pod względem sportowym pojawiają się oczywiste obiekcje. Bridges w sezonie 2021/22 był znakomity, lecz kilka tygodni temu wciąż zarządzający pionem sportowym klubu Michael Jordan wybrał z numerem drugim draftu Brandona Millera.
To skrzydłowy, który zdaniem wielu obserwatorów okaże się kolejnym pudłem Hornets w drafcie. Po kilku meczach Ligi Letniej można mieć rosnące wątpliwości co do tego, czy będzie lepszy choćby od wybranego z nr 3 Scoota Hendersona. Choć ten ostatni nie rozegrał nawet jednego pełnego meczu. Tym trudniej będzie się jednak przekonać o możliwościach Millera, jeśli ten w debiutanckim sezonie znajdzie się w cieniu występującego na tej samej pozycji i walczącego o dobre imię oraz – co nie mniej ważne – sowity kolejny kontrakt Bridgesa.
Tu wracamy do ironii w wykonaniu komentatora „Charlotte Observer” – Hornets ewidentnie nie potrafili sobie odmówić możliwości skorzystania z promocji. Gdyby nie „incydent” sprzed ponad roku, obecnie płaciliby Bridgesowi za rok gry ok. 30 mln dol. W sezonie 2023/24 zagra dla nich za 7,9.
Za rok będzie mógł podpisać umowę z dowolnym klubem. Czy całkiem niedawno nie przypominaliśmy, że Michael Jordan znajduje się bez wątpienia w ścisłej czołówce klasyfikacji „najgorszy właściciel klubu NBA XXI wieku„?
Czy będziemy zaskoczeni, jeśli w lipcu 2024 roku znajdzie się klub gotowy zapłacić Milesowi Bridgesowi za kilka lat gry w basket ponad 100 mln dol.? Co najwyżej trochę.
– Wrócę do gry lepszy niż kiedykolwiek wcześniej – zapewnia 25-latek.
Żona mu wybaczyła. A przynajmniej takie sprawia wrażenie. Nie sposób przecież wykluczyć, że jej czerwcowe oświadczenie nie miało żadnego związku z planowanym już wówczas przez Hornets i Bridgesa podpisaniem umowy i odradzającymi się perspektywami męża na podpisanie w niedalekiej przyszłości kontraktu z dziewięcioma cyframi.
„Boli mnie to ciągłe obrzucanie go błotem. Miles jest tylko człowiekiem i tak jak wszyscy, może popełniać błędy. Ty też je popełniasz. Wszyscy to robimy. On nie jest damskim bokserem. Gdybyś poprosił mnie o opisanie go, to słowo nigdy nie przyszłoby mi do głowy. Nigdy, ale to nigdy nie znęcał się nad naszymi dziećmi. Wszyscy mamy swoje wady, on też nie jest idealny, ale ogólnie jest dobrym człowiekiem. I nie, to nie on prosił mnie, bym o tym teraz mówiła. Sama się na to zdecydowałam. To ja byłam powodem krytyki, z którą się spotkał. Mam też nadzieję być powodem tego, by ludzie otworzyli w jego sprawie swoje serca” – napisała kilka tygodni temu Johnson.
Miles Bridges jest dobry w koszykówkę.
Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>
2 komentarze
Żona kretynka z cyklu „łobuz kocha najbardziej” a NBA to od lat wielcy hipokryci pod każdym względem.
Artykuł porusza interesujący temat ryzyka w NBA i wpływu na reputację ligi. Bardzo istotne jest zwrócenie uwagi na zagrożenia, jakie mogą prowadzić do kontuzji graczy i poważniejszych konsekwencji. Cieszy mnie jednak fakt, że NBA podejmuje działania w celu zminimalizowania tych ryzyk. Sportowcy powinni mieć możliwość rywalizacji na wysokim poziomie, ale ich bezpieczeństwo również jest na wagę złota. Ważne, aby dążono do równowagi pomiędzy atrakcyjnością gry a zdrowiem zawodników.