Jeszcze kilka miesięcy temu Los Angeles było dla mnie odległym miastem. O zobaczeniu go na żywo nawet nie śniłem. Wyjazd na mecz NBA wydawałem się odległym marzeniem, takim raczej niemożliwym do spełnienia. Tymczasem na początku kwietnia coś, co jeszcze przed chwilą było beztroskim ,,bujaniem w obłokach” stało się faktem.
Gdy wróciłem do domu, do Bielska-Białej z wyjątkowej podróży, od razu zabrałem się do spisywania wspomnień. A więc – jak było w LA?
Pierwsze wrażenia
Gdy tylko razem z grupą wyszliśmy z terminala lotniska, a następnie wsiedliśmy do busa prowadzonego przez Michała i zaczęliśmy się rozglądać przez okno i od razu… zbierać szczęki z ziemi. Serio, momentalnie. W pierwszych rozmowach non-stop przewijało się jedno hasło:
,,Hej, tu jest jak w filmie!”.

Właśnie tak widzieliśmy LA od dnia pierwszego. Właściwie aż do samego końca wyjazdu. Mogliśmy zobaczyć palmy, słynne radiowozy, niesamowicie szerokie drogi czy zjawiskowe murale.

Doszło do tego, że czasami choćby i zwykły chodnik wzbudzał u nas zainteresowanie. One też wyglądały czasami tak… filmowo.
Gdy już dotarliśmy na Venice Beach, gdzie znajdowało się miejsce naszego tygodniowego pobytu, poza palmami oraz niesamowitym krajobrazem urzekł mnie widok najbardziej zjawiskowego boiska do koszykówki, jakie kiedykolwiek widziałem. Od razu się… przestraszyłem. Ależ wiało! Pomyślałem, że grę na słynnym, betonowym boisku tuż przy plaży uniemożliwi nam piach niesiony przez wiatr.

Na szczęście później nie było już po nim śladu. Od kolejnego poranka aż do końca wyjazdu.
Gdy wróciłem do Polski, pierwszą rzeczą o jaką pytali mnie znajomi było jedzenie w USA. Poniekąd – nie jestem zaskoczony. Gdy tylko wylądowaliśmy, zaraz po grze na boisku, głodni po podróży udaliśmy się do pobliskiej restauracji. Później jedliśmy tam kilkukrotnie w czasie pobytu. To była dla nas tzw. czerwona restauracja.
Czy było dobre? Generalnie jedzenie w USA jest smaczne, ale też – w dłuższej perspektywie ciężko jest się odżywiać czekoladowymi pancakes, burgerami oraz przytłaczającą ilością frytek.
Najładniejsze boisku na planecie ziemia
Gra na Venice Beach to spełnienie marzenia wielu koszykarzy. Sam nie wiedziałem o tym miejscu aż do momentu, gdy mniej więcej rok temu znalazłem w Internecie ślad tych boisk.
Miejsce jest faktycznie magiczne i, co ważne – jest w idealnym stanie. Samo boisko wygląda nierealnie. Choć spędziłem na nim wiele godzin, to dla mnie wciąż niebywałe, że takie miejsce do gry w kosza istnieją, że są otwarte, że każdy chętny może tam wyjść i grać na nim jak długo chce.
Pobudka wcześnie rano z powodu jet-laga stała się dla mnie normą i pretekstem, by zdążyć porzucać przed niemal codziennym wyjazdem w ,,teren”.
Oprócz tego mieliśmy też oczywiście czas na swobodne rozegranie wiele meczów przed lokalną publicznością oraz – z lokalną publicznością. Każdy trafiony rzut, nawet najprostszy w takim miejscu daje mnóstwo radości. Masz świadomość, że jest oddawany na najbardziej zjawiskowym miejscu do gry w basket na planecie ziemia.

Momenty LeBrona, czyli mecze Los Angeles Lakers
Golden State Warriors – Los Angeles Lakers 123:116
Drugiego dnia w LA mieliśmy okazję zobaczyć prawdziwy hit, spotkanie dwóch drużyn, które były w formie zwyżkowej, a w składzie mają wiele grających legend NBA takich jak: LeBron James, Stephen Curry, Luka Doncić i Jimmy Butler. Jak się okazało podczas samego meczu, do grona gwiazd można zaliczyć też Brandina Podziemskiego jak i Austina Reavesa.
Jak zapamiętałem ten mecz?

Golden State Warriors. W crypto.com arena pokazali się jako niezwykle ułożona drużyna, która jest w stanie rozrzucać przeciwników trójkami, zamęczyć ciągłym biegiem i stłamsić skuteczną defensywą napędzaną przez Butlera i Greena.
Los Angeles Lakers. Gdy oglądało się mecz z Warriors na żywo z trybun hali można było odnieść wrażenie, że wszystko co mogło tego wieczoru pójść ekipie z LA nie tak – poszło jeszcze troszkę gorzej. Słaba skuteczność zza łuku, dobra defensywa przez całą akcje po czym przegrana zbiórka – tego typu małych rzeczy było jeszcze kilka. To one ostatecznie złożyły się na porażkę Lakers. Mimo próby dogonienia wyniku w końcówce.
LeBron James. Jeśli przez ekran telewizora sprawia wrażenie ogromnie silnego szybkiego i dominującego zawodnika, to na żywo widać to dwa razy bardziej. Podczas meczu świetnie rzucał zza linii za 3 (jako jeden z nielicznych zawodników gospodarzy), a za każdym razem, gdy decydował się wjechać pod kosz – praktycznie nie było sposobu na powstrzymanie go. Miewał jednak momenty, szczególnie w pierwszej połowie, gdy odnosiłem wrażenie, że nie chciał oddawać rzutu. Może było to spowodowane kalkulacją na ile jego 40-letnie ciało może sobie pozwolić danego dnia?
Stephen Curry. Rozgrywający drużyny z San Francisco działał jak magnes na wszystkich obecnych w hali. Szczególnie tych w złoto-purpurowych barwach. Mowa zarówno o fanach Lakers, jak i zawodnikach. Przynajmniej dwóch zawodników rywali nieustannie zwracało na niego uwagę, co umożliwiało innym graczom Warriors łatwiejsze zdobywanie punktów z otwartych pozycji. Sam Curry zdobył 37 punktów i może to być zadziwiające, ale nie miałem poczucia, że zobaczyliśmy maksimum możliwości dwukrotnego najbardziej wartościowego zawodnika NBA. To jest właśnie to poczucie jego wielkości! Najlepiej potwierdzały ją okrzyki „MVP, MVP!” pod koniec spotkania na trybunach hali w Los Angeles.
Luka Doncic. Nie trafiliśmy na idealny mecz. Luka był rozkojarzony, skupiał się na sędziach zamiast na kolejnych akcjach oraz co najistotniejsze – był zupełnie nieaktywny w obronie. Potwierdzają to również statystyki. Doncic zanotował ,,tylko” 19 punktów na bardzo słabej skuteczności i co w tabelce statystycznej jest najbardziej widoczne – nie trafił żadnej trójki. Po raz pierwszy od dwóch lat. Zawód.
Austin Reaves. Zrobił na mnie i na innych uczestnikach wyjazdu ogromne wrażenie. Tego dnia był najlepszym zawodnikiem Lakers. To dzięki niemy w końcówce meczu u fanów Warriors pewność o zwycięstwie została lekko zachwiana. Reaves był nie tylko zjawiskowy, ale też skuteczny. W kilku momentach można było odnieść wrażenie, że nie jest w stanie spudłować rzutu.
Brandin Podziemski. Zawodnik o dalekich, polskich korzeniach zaskoczył absolutnie wszystkich już od pierwszych minut. Pierwszą połowę całego meczu można określić stwierdzeniem ,,Brandin Podziemski show” – bo tak to właśnie wyglądało. 6 trójek i 22 punkty, a na zakończenie drugiej kwarty celny rzut z połowy równo z syreną. Tak prezentowały się dokonania Brandina po 24 minutach meczu, w którym grały dwie grające ikony NBA i kandydat do MVP (Luka Doncic) – zostało ono zdominowane przez drugoroczniaka o bujnej, kręconej fryzurze.
Jimmy Butler. Jestem fanem tego koszykarza, ale fanem trochę innego Jimmy’ego od tego, którego zobaczyłem na hali Crypto.com Arena w LA. Były zawodnik Miami Heat wydał się być pasywny, nieszczególnie chętnie oddawał rzuty. Nie wyglądał jak Butler, który zdominował playoff jeszcze dwa lata temu, ale jego bierność w ataku nie odebrała mu w wpływu na grę Golden State. Był świetnym obrońcą, zwykle utrudniającym życie najlepszym graczom Lakers. Tego typu zawodnik przyda się każdej drużynie walczącej o najwyższe laury. Playoff Jimmy to nie żart.
Los Angeles Lakers – New Orleans Pelicans 124:108
Kiedy następnego dnia po południu przechadzaliśmy się po Malibu Piers i stało się jasne, że udało się zdobyć bilety na wieczorny, dodatkowy, nieplanowany wcześniej mecz – moja ekscytacja była równa tej z dnia poprzedniego (dzięki, Damian!). Sam mecz był dla mnie niesamowitym przeżyciem nie tylko z powodu obecności na meczu NBA, ale także dlatego, że miałem okazje obejrzeć go w towarzystwie osób, które ponad dwa lata temu zaintrygowały mnie koszykówką – czyli Łukaszem Szwonderem i Bartoszem Drabem, twórcami PSNBA – podcastu, którego słuchanie jest dla mnie rutyną każdego tygodnia.

Tego dnia siedząc obok nich na trybunach Crypto.com Arena miałem ten podcast na żywo. Na dodatek w wyjątkowo dobrej jakości 🙂
Lakers. Byli drużyną lepszą, ale udowodnili to dopiero w drugiej połowie. Niektórzy zawodnicy Pelicans mogą dali jednak pewne powody do optymizmu kibicom drużyny z Nowego Orleanu po tak nieudanym sezonie.
Lebron James. W wieku 40 lat zagrał mecze dzień po dniu i był tak samo dobry. W jego przypadku to norma, która nadal budzi podziw. Jedno z moich ulubionych wspomnień? Jak cała hala dosłownie „wybuchła” po wsadzie LeBrona. Chyba każdy fan czekał na ten moment. Gdy balonik oczekiwań na potężny ,,dunk” LBJ pękł, atmosfera była nie do odtworzenia.
Luka Doncic. Tym razem zagrał bardzo dobry mecz! W momencie gdy trafił pierwszą trójkę od 5 kwart (cały poprzedni mecz i początek tego) było widać jak cała presja i spięcie z niego zeszły. Reszta meczu to już było czyste LukaMagic experience.
Austin Reaves. Był dalej tak samo świetny!
Jose Alevarado. Początek meczu zdecydowanie należał do Portorykańczyka. Przez dłuższą chwilę w pierwszej kwarcie sam wygrywał z Lakers. Jego postawa także w późniejszych etapach spotkania była godna podziwu.
Los Angeles – co zapiera dech w piersiach
Jak już wcześniej pisałem – w Mieście Aniołów najzwyklejsze z pozoru rzeczy są warte zobaczenia.

Podczas naszej podróży udało nam się jednak zobaczyć wiele symboli miasta, słynnych miejsc, ale też ukryte w cieniu wieżowców klimatyczne mniejsze zabytki mogą robić wrażenie, szczególnie gdy są okraszone chociażby widowiskowymi muralami upamiętniającymi Kobego Bryanta.

Hollywood (słynny napis na górze). Miejsce, które jeśli tylko ma się okazję – po prostu należy zobaczyć. Symbol LA przewijających się w wielu produkcjach filmowych. Zapiera dech w piersiach nie tylko z powodu około godzinnej ,,wspinaczki”, którą trzeba odbyć, by dostać się w okolice napisu i widoków wielomilionowej aglomeracji, która nagle znajduje się u twoich stóp.

Aleja gwiazd. Również miejsce warte zobaczenia, każdy amator kina rozpozna wiele nazwisk. Dla fanów koszykówki hitem jest odbita dłoń oraz stopa uwielbianego w Los Angeles Kobego.
El Matador Beach. Nasza obecność na plaży odbywała się w cieniu (udanych!) prób zdobycia biletów na mecz Lakers – Pelicans. Ale sama plaża też jest godna uwagi. Pobliskie Malibu jest bardzo urodziwe.

Ocean, skały czy nawet piasek – wszystko było zupełnie inne od plaż, które widziałem wcześniej.

Nie było parawanów! Poza jednym, który sami dla beki przywieźliśmy z Polski.
Park Joshua Tree. Kiedy w restauracji w LA zapytałem kelnera o park Joshua Tree, odpowiedział mi, że to przepiękne miejsce niedaleko od miasta. Mylił się w jednej kwestii – dojazd zajął nam 5 godzin. Ale było warto!

Pustynny krajobraz parku to jest coś! Nic dziwne, że jest to ponoć miejsce, na którym kręci się najwięcej reklam na świecie.

Ale nie tylko on! Warto było zobaczyć także miejsca, które odwiedziliśmy po drodze, takie jak to:

… lub to…

… albo i to:

Magia Kalifornii to zdecydowanie coś więcej niż samo LA!
Kawhi naprawdę jest jak robot, czyli mecze LA Clippers
Los Angeles Clippers – Dallas Mavericks 135:104
Inuit Dome. Teren odgrodzony od reszty miasta, jakby mały fragment Los Angeles należący w 100 procentach do Clippers. Już przed halą dostrzegliśmy wielki telebim wyświetlający tego dnia akcje Ivicy Zubaca, imponujące boisko do kosza czy statek stworzony z koszy, nawiązujący do logo drużyny.
Te wszystkie miejsca i atrakcje utwierdzają mnie w przekonaniu, że na całym terenie należącym do Clips najważniejsza jest koszykówka. A konkretnie – koszykówka Los Angeles Clippers.
Sama hala? Najprościej powiedzieć, że jest o 15 lat do przodu. Ze wszystkim.

Największe wrażenie robi ekran pod jej dachem – 360 stopni. Doskonale widoczny z każdego miejsca. Każda powtórka z 6 kamer. Coach corner – czyli wszystkie możliwe, nawet te najbardziej wymyślne statystyki. Wszystkie dotyczące zawodników Clippers. Nawet animacje w 3D robią świetne wrażenie na żywo.
Słynne już ,,The Wall” widzieliśmy z naprawdę z bliska, siedzieliśmy tuż obok. Świetne doświadczenie. Pomysł zainspirowany piłką nożną – lub koszykówką w wydaniu europejskim – czyli trybuna dla największych fanów drużyny zdaje egzamin również w NBA. Świetny był pomysł z gadżetami dla kibiców na The Wall – w tym przypadku balonowe, różowe kucyki nawiązujące do konia na logo drużyny z Dallas.
Mecz. Wracając do meritum, czyli do samego meczu. Clippers od początku do końca byli drużyną lepszą. Nie było fragmentu gry, w którym drużyna z LA zdobyłaby kilkanaście punktów z rzędu, ale i tak zdominowali gości. W każdej akcji narzucali swoje tempo gry i z każdym spojrzeniem na ogromny ekran pod kopułą hali strata Mavs stawała się coraz większa.
James Harden. Jego gra przeszła niesamowitą ewolucję od czasów, gdy zdobywał punkty dla Houston Rockets. Nadal w wieku 35 lat jest liderem wygrywającej drużyny i znajduję drogę do łatwych punktów. Co mnie osobiście zaskoczyło w jego grze – to skuteczność. Każdy wjazd do strefy pomalowanej kończył się punktami lub faulem, a trójka zwykle rzucana pomimo dobrej obrony też wpadała.
Kawhi Leonard. Mieliśmy możliwość wcześniejszego pojawienia się w hali i zobaczenia go na rozgrzewce. Robił niesamowite wrażenie. Serio – TEN GOŚĆ jest zbudowany jak robot. W trakcie meczu przy kontaktowej grze zawodnicy Dallas często po prostu się od niego odbijali.

Zdrowy Kawhi to przepis na zwycięstwo dla drużyny, która ma go w składzie. Niezależnie od okoliczności. Byliśmy tego świadkami 5 kwietnia w Intuit Dome.
Anthony Davis. Popularnego AD również mieliśmy okazję zobaczyć podczas rozgrzewki. Trafiał trójkę za trójką – świetnie jest zobaczyć coś takiego). Podczas samego meczu grał dobrze, ale był osamotniony, a mierzył się z dobrze naoliwioną maszyną. Davis cierpi przez brak dobrego rozgrywającego w drużynie Mavs.
Kai Jones. Mieliśmy to szczęście, że podczas każdego meczu przynajmniej jeden nieoczywisty zawodnik zaprezentował się w bardzo dobry sposób. Kai Jones trafił wszystkie swoje rzuty z gry (9) i ostatecznie zszedł za faule, ale to nie przekreśla jego wybitnego występu. Siedząca obok mnie mama spytała się mnie w pewnym momencie kto to jest ten gość z numerem 23, bo świetnie wsadza piłkę do kosza. Odpowiedziałem, że to generalnie jedyna umiejętność, w której jest bardzo dobry – ale to nic złego! Nie każdy powinien być ,,TYM GOŚCIEM” a Kai Jones wie. że nim nie jest. Ta świadomość nie przeszkodziła mu w zrobieniu prawdziwego show hali Clippers.
Ivica Zubac. Kolejny bezbłędny zawodnik – dzięki jego akcjom wyświetlanym na telebimie pod halą naprawdę uwierzyłem, że jest najlepszym obrońcą sezonu w NBA.
Los Angeles Clippers – San Antonio Spurs 122:117
Ostatni pełny dzień w LA i ostatnia (druga) wizyta w Intuit Dome. Tym razem na mecz z Spurs.
Weszliśmy na parkiet NBA! Moment, w którym przebywaliśmy na boisku obok rozgrzewającego się Jamesa Hardena czy Ivicy Zubaca nie trwał długo, lecz był czymś właściwie niemożliwym do zapomnienia. Myśl, że mogłem chodzić po parkiecie NBA – razem ze swoim młodszym bratem, nawet teraz, już po powrocie do Polski, wydaje się wciąż abstrakcyjna.

Jeśli chodzi o sam mecz, Clippers ponownie byli lepsi, ale nie w każdym momencie spotkania było to tak dobitnie widoczne, jak we wcześniejszej rywalizacji z Mavericks. Drużyna z LA odniosła jednak zwycięstwo dzięki powtarzalność i intensywności w każdej akcji oraz – przede wszystkim wyróżniającym się indywidualnościom:
Ivica Zubac. Mieliśmy okazję zobaczyć go dwa razy i dwa razy nie zawiódł. Zagrał świetne mecze. Pierwszy bezbłędny rzutowo, za to w drugim linijka 24 punkty i 20 zbiórek robiła wrażenie nie tylko w statystykach. Sam tzw. test oka też wskazywał jasno: to był znakomity występ chorwackiego centra.
James Harden. Otarł się o triple-double, a poza tym grał tak samo dobrze jak 2 dni wcześniej.
(Norman Powell też był świetn,y ale wspomniany test oka nie był dla niego równie łaskawy jak dla zawodników powyżej )
San Antonio Spurs. Pomimo tego w jak dużym osłabieniu grali, mieli kilku zawodników godnych wspomnienia.
Stephon Castle. Młody, świeży, skoczny i jakby skończył wsad nad Ivicą Zubacem to chyba… napisałbym o tym osobny akapit.
Chris Paul. Możecie mi nie wierzyć, ale to jak dużo lepiej z perspektywy trybun widać jak doskonale on potrafi czytać grę jest niesamowite. Nie każda akcja czy zagrywka wychodziła drużynie San Antonio, ale wiele z tych zaczynających się od CP3 miało przynajmniej przemyślaną koncepcję ataku.
Harrison Barnes. Kolejny dobry weteran grający dla Spurs. Dowodem na to jak przydatny może być wciąz dla swojej drużyny było 6/8 trafionych. Dobitniej przekonali się o tym zawodnicy Golden State Warriors dzień później, gdy trafiony rzut równo z syreną w ostatecznym rozrachunku zabrał drużynie z San Francisco możliwość bezpośredniej gry w playoff.
„Wszędzie dobrze, ale w NBA najlepiej”
Oczywiście, że był dość przykry.
Rzadko mi się zdarza czuć jakąś gorycz związaną z wyjazdem. Raczej jestem zwolennikiem powiedzenia „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Los Angeles było jednak idealne, spełniłem wiele marzeń, a sama wizyta nakręciła mnie tylko, by w przyszłości planować kolejne.
Do USA na pewno będę chciał wrócić. Do samego Los Angeles w miarę możliwości też.

Poczucie brania udziału w wydarzeniu, jakim jest mecz NBA jest niesłychane. Intrygujące na tyle, że jeśli doświadczy się tego raz, drugi, trzeci czy nawet – jak w moim przypadku – czwarty, nie może się doczekać tego piątego. Ten przede mną.
Powrót do Polski? Był ciężki. Nie tylko z powodu 12 godzin w samolocie. Nie mniej z powodu świadomości opuszczenia kalifornijskiego świata.
I słońca. Szczególnie tego zachodzącego przy boiskach do kosza w Venice. One naprawdę wyglądają jak na filmie. I jak na poniższym zdjęciu.

Kolejne wyjazdy projektu „KierunekNBA” – już jesienią. Jeśli jesteś zainteresowany, możesz nas śledzić TUTAJ.
A także TUTAJ.
I TUTAJ.
1 komentarz
Kto tak ładnie opisał wrażenia tego młodego człowieka?
Na pewno nie on, to jest tekst dziennikarski.