Najkrótsza odpowiedź z możliwych: tak!
Rześki poranek, Warszawa Zachodnia. Autobus rusza w kierunku Tallina. Na horyzoncie siedem godzin trasy przed zaczerpnięciem świeżego powietrza nad Niemnem.
Nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań względem atrakcyjności miasta. Nastawiałem się od samego początku głównie na wieczorną, koszykarską mszę w lokalnej „Mekce”. I faktycznie – samo Kowno niczym mnie nie jest w stanie oczarować. Zwłaszcza o tej porze roku. Trudno jednak wykluczać, że nawet i w najpiękniejszym momencie wiosny choćby kącik ust by mi drgnął na widok niektórych obiektów.

Od początku w oczy rzuca się jednak, że Litwini koszykówką żyją. Na każdym kroku! Na jednym z wałów widnieje napis „Lietuva” okraszony grafem piłki do gry w kosza. Wzmianki o Żalgirisie można znaleźć średnio na co drugiej ulicy. W większości pubów i barów w mieście też widać choćby niewielkie wzmianki o klubie w postaci szalika lub innych atrybutów kibicowskich. W krótkiej drodze od centrum można też odnaleźć siedzibę Litewskiego Związku Koszykówki, przed którym usadzona jest na ławeczce statua.
Oczywiście, że pastora Jamesa Naismitha. Po prostu – w Kownie koszykówką się oddycha.

2.5h przed meczem zachodzimy do lokalnego baru o charakterystyce, łagodnie ujmując, lekko „speluniarskiej”. Takie miejsca najczęściej są w stanie odzwierciedlić charakter i ducha danej społeczności. Nie inaczej było w Kownie. Popijając złocisty trunek obserwowaliśmy jak coraz więcej kibiców Żalgirisu zbiera się na miejscu, by na mniej więcej godzinę przed meczem ruszyć w kierunku hali. Dużo rozmów, przyjacielskie nastawienie i mega pozytywna atmosfera.
Sam spacer, mimo że w mroźnych warunkach, toczyliśmy z rozgrzewającymi myślami – o nadchodzącym widowisku. Żalgiris grał tego dnia z wielkim Real, więc kaliber z tych najgrubszych. Wszyscy mieli świadomość klasy rywala, ale nikt nie szedł jak na ścięcie. Bardziej – atmosfera, jakby tłum szedł na dobrą potańcówkę. Dookoła uśmiechy na ustach okalających mnie Litwinów. Sam też się cieszę, że znów zobaczę koszykarskich asów jak Facu, Llull czy Edy i Ibaka. No i wiadomo, Alen Smajlagić!
Samo wejście na obiekt, sprawne i bezproblemowe, mimo że ludzi co niemiara. Litwini gustują w rozmiarze pinty (568 ml – przyp. red.), jeśli mówimy o złocistym trunku. W Żalgirio Arenie można ją kupić za 5 euro. Widać też dużą sympatię wśród kibiców do zakąski w postaci krótko ściętych grzanek podanych – jakżeby inaczej – w kubku do piwa.

Przeskakując z tematyki gastronomicznej na architektoniczną – Żalgirio Arena to jedna z najlepszych hal sportowych w jakich byłem. W byłem w wielu. Rzekłbym, że aż zbyt komfortowa do oglądania koszykówki. Ciepło, wygodnie, fotele w komforcie kinowym i świetna akustyka. To się docenia i pamięta, nawet opuszczają obiekt.
Sama atmosfera w Arenie? „Family friendly”, ale na uczciwym, dobrym poziomie. Inny styl dopingu od tego szaleństwa, które można zobaczyć w Belgradzie czy w Grecji, ale ma swój urok. Jest jedna rzecz, w której Żalgirisu nic nie przebije w Eurolidze – to prezentacja drużyny. Wybitny poziom, po prostu czuć NBA, choć przecież znajdujemy się tylko nieco ponad 100 km od polskiej granicy!

Pierwsza kwarta to typowy basket dla koneserów z lekką przewagą na korzyść Żalgirisu. Do przerwy jednym punktem prowadził już Real i można było spodziewać się dokręcania śruby w drugiej połowie. Podopieczni Andrei Trinchieriego wrócili na boisko z zakazem trafiania do kosza. Królewscy nie grali wybornie, bardziej w tryb „eco”. Na „żalia ir balta” wystarczyło. Ostateczny wynik to aż 64:83.
Idealnym znakiem jakości kibiców Żalgirisu był moment, w którym Real powiększał przewagę, a zabawa na młynie gospodarzy stawała się tylko coraz lepsza, a doping głośniejszy. Jestem skłonny uznać to za „akcję meczu”, bo na samym boisku… Cóż, nie było to najbardziej emocjonujące starcie.
Jeśli chcielibyście się wybrać do Kowna, to najlepiej zrobić to „w pakiecie” z noclegiem i zwiedzaniem Wilna na drugi dzień. Przepiękne miasto! Równie mocno czuć tam koszykówkę. Mieszkańcy obecnej stolicy Litwy też angażują się we wspieranie Żalgirisu. Wszyscy twierdzą, że to ich dobro narodowe i najlepsza międzynarodowa reklama kraju.
Polecam wypady do Kowna, naprawdę warto! Nie dość, że jest niedaleko, to można uraczyć dobrego basketu i skonsumować zeppeliny podobne jakością do podań Facu Campazzo, a nade wszystko – miło spędzić czas. Wszystko przy naprawdę niedużym obciążeniu finansowym.
Warto jeździć na Euroligę i poszerzać horyzonty!
3 komentarze
Jest i on mój ulubiony autor. Kiedyś nagrał filmik na youtube jak był we Francji na turnieju olimpijskim i ukrywał się w kiblu przed ochroniarzami żeby zostać na drugi mecz bez biletu. Potem mówił że jesteśmy narodem który kombinuje i należy tak robić jak jest okazja. Brawo profeska byłego kulomiota reprezentanta Polski Pełen szacun Panie PTAK
Człowieku w Kownie jest wiele atrakcji, muzeum koszykarskie, historyczny most, starówka, zamek jedzenie miody….
Tu info o moście
Most Witolda Wielkiego
By przejście z jednego końca mostu na drugi trwało aż 13 dni? To musiałby być naprawdę długi most – ten w Kownie ma zaledwie ok. 256 metrów, mimo to znany był właśnie z tego, że pokonanie go trwa niemal dwa tygodnie. Jak to możliwe? Do początków XIX wieku przeciwległe strony miasta należały do Imperium Rosyjskiego oraz Królestwa Prus, w których obowiązywały zupełnie inne kalendarze. Tajemnica tkwi więc w różnicy dat. Chociaż – teoretycznie – spacer przez most był uznawany za „najdłuższy na świecie”, w rzeczywistości trwał tylko kilka minut.
Najdłuższy deptak w Europie z masą restauracji i kawiarni i muzeum diabła to tak jeszcze od siebie. Aha i najważniejsze Żalgiris to po Litewsku Grunwald;) taka ciekawostka.