Aleksandra Samborska: Kiedy na ostatnim roku studiów dołączałeś do ekipy Xavier mówiłeś, że lokalizacja nie ma żadnego znaczenia i możesz grać nawet na Alasce, o ile ktoś powierzy ci rolę rozgrywającego, a trener będzie na ciebie stawiał. Z tych samych powodów przed tym sezonem dołączyłeś do MKS?
Souley Boum: W zasadzie tak. Debiutuję w Europie, więc moje koszykarskie rozeznanie terenu bazowało przede wszystkim na rozmowach z trenerami. Chciałem w sezonie 2024/2025 trafić do miejsca, w którym nauczę się dużo od trenera, który będzie miał pomysł jak mnie wykorzystać. Czuję, że do drużyny z Dąbrowy Górniczej faktycznie pasuję. Odpowiada mi powierzona rola, a współpraca z resztą chłopaków pozwala mi się z niej wywiązywać.
Trener Balibera daje mi przestrzeń, mogę grać tak, jak lubię – agresywnie z piłką i bez niej. Pod kolegów, ale i dla siebie. Taki obraz gry trener trener nakreślił mi już podczas rozmowy przez telefon, gdy omawialiśmy warunki przyjazdu do Polski. W trakcie swoich dotychczasowych sezonów – szczególnie w okresie akademickim – miałem szczęście właśnie do takich trenerów – rozumiejących, jak pomóc ustawić mi celownik tak, by mogła z tego korzystać cała drużyna.
Ten okres akademicki trwał u ciebie wyjątkowo długo, bo na parkietach NCAA spędziłeś aż 6 sezonów. Czym było to spowodowane?
Po pierwszym roku zmieniłem uczelnię, więc – z uwagi na ówczesne regulacje dla sportowców w NCAA – musiałem przesiedzieć cały nowy sezon na ławce. Następnie, z uwagi na przepisy COVIDowe i skrócenie sezonu 2019-20, mogłem wydłużyć studia o dodatkowy rok.
Rozdział pt. college mogłem zamknąć wcześniej i szybciej podpisać profesjonalny kontrakt, ale zdecydowałem się maksymalnie wykorzystać czas na studia. Z perspektywy czasu uważam, że to była dobra decyzja. Skończyłem duży, renomowany uniwersytet, zyskałem dyplom i ogranie na topowym poziomie.
Z tego poziomu trafiłeś też na listę 25 zawodników z największą liczbą trafień z linii rzutów wolnych w historii całej I dywizji NCAA. Trafiłeś aż 700 razy na 826 prób. Skąd tak pokaźne liczby?
Zawsze miałem dryg do tego, żeby forsować grę na kontakcie, a że rywale zazwyczaj agresywnie mnie bronią to muszę przekuwać to w atut. Rzuty wolne trzeba trenować. Przy ich okazji trzeba niemal jednocześnie ćwiczyć umiejętność relaksowania się i natychmiastowego łapania koncentracji. To szalenie istotny element gry – gdy trafiasz, twoja drużyna zwiększa szansę na zwycięstwo. Jak pudłujesz, możesz pogrzebać wszystko. Mecze na styku przeważnie wygrywają ekipy, które lepiej trafiają wolne. Margines błędu jest naprawdę niewielki!
Na studiach trafiałeś 85 proc wolnych, w Polsce na razie to 81 procent – czujesz niedosyt?
Muszę się na nowo rozgrzać i rozkręcić, bo cały czas jeszcze przyzwyczajam się do gwizdków w Europie. A raczej – do ich braku. (śmiech) W pierwszych sparingach nie mogłem zrozumieć o co chodzi, że tak rzadko staję na linii. Sezon pędzi, mecze są na styku, więc będę chciał poświęcać temu aspektowi gry więcej treningu. 90 proc. wyglądałoby znacznie bardziej satysfakcjonująco.
Celność i skuteczność to znaki rozpoznawcze koszykarskich shooterów, którzy jednoznacznie kojarzą się z Oakland – Stephen Curry i Damian Lillard. Kto w twoim mieście był większą gwiazdą?
Steph z GSW grał w Oakland, a Dame? Dame tak jak ja, się w Oakland urodził. Cieżko wybrać. Obaj zrewolucjonizowali to, jak wygląda dzisiaj koszykówka, są w wielu aspektach bardzo podobni.
Damiana Lillarda prowadził w AAU (amatorskie rozgrywki pozaszkolne w ramach ogólnoamerykańskiego programu pozwalającego na sportowy rozwój dzieci – przyp. red.) ten sam trener, który po latach był tam również moim coachem. W czasach, kiedy ja grałem w AAU, Damian sponsorował naszą drużynę. Jesteśmy koszykarską rodziną. Do Dame’a zawsze można zadzwonić, poprosić go o poradę, na swoich campach jest bardzo zaangażowany, by nam – młodszym chłopakom z Oakland – pomóc się rozwinąć. Do niedawna moją karierę prowadził również agent Lillarda. Dopiero niedawno zdecydowałem się na manegera zorientowanego w europejskich realiach.
Lillard zainaugurował też trend gry z 0 na koszulce. Sam od pierwszej klasy liceum, przez cały college, w zeszłym roku w G-League i teraz w PLK – grałem, gram i będę grał z 0. Chciałbym, żeby ten numer – gdzie 0 rozumieć można jako literę „O” jak Oakland – był ze mną do końca koszykarskiej kariery. Dzięki temu pamiętam, co reprezentuję.
Bay Area, czyli tzw. obszar zatoki, w skład którego poza twoim Oakland wchodzi m.in. San Francisco to dziś region ekonomicznie mocno poturbowany. Pomimo ciągłego rozkwitu pobliskiej Doliny Krzemowej, na lub poniżej granicy ubóstwa żyje co czwarty mieszkaniec aglomeracji. Skąd aż taka dysproporcja?
Poszczególne dzielnice zmieniają swój charakter, zaczynają być dominowane przez nowych mieszkańców o wysokim statusie materialnym. Koszty utrzymania stale rosną, czemu nie dorównują zarobki i ludzie coraz częściej po prostu lądują na bruku. Obszar zatoki to też region, w którym od lat czyha dużo pokus i niebezpieczeństw. Dzieciaki są im poddawane na każdym kroku, wystarczy jeden krok zrobiony w złą stronę i można się z tych sideł zła nigdy nie wydostać. Narkotyki są wszechobecne. Naprawdę wiele rzeczy może cię rozproszyć.
Jak dorastasz w Oakland, to często słyszysz: jak się stąd wyrwiesz to możesz już naprawdę wszystko. Z tego bierze się chyba energia ludzi z naszej okolicy, którzy, po osiągnięciu sukcesu – takiego jaki stał się udziałem Damiana Lillarda – chcą się tym wszystkim z dzieciakami dzielić.
Urodziłeś się w Oakland, ale twoje korzenie sięgają daleko od słonecznej Kalifornii. Mówisz po francusku?
Nie i bardzo tego żałuję! Mama mówi w kilku językach, więc kiedy łączymy się z jej rodziną z Gwinei, robi za tłumacza. W Afryce dalej mieszkają dziadkowie i rodzeństwo mamy poza jednym wujkiem, który emigrował do Kanady.
Ostatni raz Afrykę odwiedziłem jednak dawno temu, w podstawówce. Później w zasadzie każde wolne chwile podporządkowane były koszykówce. Na pewno jednak w przyszłości, gdy tylko czas naprawdę na to pozwoli, wrócę tam, by zgłębić temat swojego pochodzenia.
Mama to najwierniejszy kibic?
Zdecydowanie! Dorastałem tylko z nią. W pewnym momencie szybko musiała nauczyć się koszykówki i wkręciła się w ten świat. Gadamy przed meczami, rozmawiany po nich. Śledzi wszystko, co dzieje się teraz z moim udziałem w Polsce. Mocno kibicuje MKS.
Dzieje się wokół ciebie coraz więcej! Odczuwasz na sobie szczelniejszą obronę po deszczu punktów, który rzuciłeś chociażby Śląskowi we Wrocławiu?
Od liceum mierzę się z różnymi pomysłami rywali na powstrzymanie mnie. Naciskanie na drużynę w której gram na różne sposoby finalnie i tak kończy się tym, że jak urwę się po zasłonie to będę rzucał. Zawsze byłem shooterem i zawsze wchodziłem na parkiet z nastawieniem, by seriami zdobywać punkty. Po to też ćwiczę te trójki z dalekiego dystansu. Jak rzucam to wyłącznie z jednym przekonaniem – że wpadnie.
W sobotę rzucać będziesz przeciwko mistrzom Polski w sopockiej Hali 100-lecia, gdzie, zwykło się twierdzić, obręcze są bardzo twarde. Na co liczycie w ten weekend? Jakie ambicje ma MKS Dąbrowa Górnicza w kontekście całego sezonu?
Jesteśmy już przygotowani do meczu z Treflem. Wiemy, że fizycznie będą nas naciskać na całym boisku i że to będzie twarda, siłowa gra. Mamy swoje założenia do realizacji. Na pewno będziemy walczyć, by urwać kolejne zwycięstwo.
Moje indywidualne ambicje na ten sezon są zbieżne z celami klubu – wejść do ósemki. Chcę poznać smak playoff w europejskiej koszykówce. Nigdy zawodowo nie grałem w tej fazie, a bardzo chciałbym doświadczyć tego poziomu rywalizacji, dlatego niezależnie od tego, czy rywal jest drużyną z europejskich pucharów czy na papierze i w tabeli zdaje się od nas słabszy – musimy konsekwentnie grać to, co trenujemy.
Później trzeba jeszcze tylko trafiać do kosza.
Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie
2 komentarze
Gość z innej planety, świetnie się go ogląda
Bez przesady, ma czarną skórę ale to też człowiek. Na świecie żyje sporo ludzi, którzy tak wyglądają.