piątek, 11 października 2024
Strona główna » Michałowicz: Mój pierwszy ASG, czyli lodówka, Shaq i zmowa gwiazd
NBA

Michałowicz: Mój pierwszy ASG, czyli lodówka, Shaq i zmowa gwiazd

3 komentarze
Tuż przed debiutem Jeremy’ego Sochana w Weekendzie Gwiazd NBA zapraszam wszystkich na wspomnienie mojej pierwszej podróży na to wydarzenie. W Minneapolis w 1994 panował 40-stopniowy mróz, ale w pamięć bardziej wryły mi się inne historie. Koszykarskie.

Wycieczka na mecze NBA – zobacz Jeremy’ego Sochana w San Antonio! – info i zapisy >>

To nie była pierwsza koszykarska eskapada za Atlantyk piszącego te słowa. Jednak choć minęło od niej blisko 30 lat, pozostaje jedną z najbardziej pamiętnych. Była pierwszą z wielu na magiczny – co tu kryć, wtedy zdecydowanie bardziej niż obecnie, Weekend Gwiazd NBA.

Jest luty 1994 roku. Od półtora roku jestem redaktorem działu sportowego Gazety Wyborczej, mającej co dzień ogromne, kilkusettysięczne nakłady. Całe szpalty wypełniamy artykułami o sportach amerykańskich. W ogromnej większości o NBA. Takie czasy. Pracuję także jako wydawca dnia i redaktor – czyli redagujący i akceptujący do druku teksty innych. I nie kryję preferowania szeroko pojętej tematyki koszykarskiej.

Ale też w Polsce koniunktura na basket trwa w najlepsze. To efekt odzyskania politycznej i również kulturowej wolności, ledwie 5-6 lat wcześniej.

Koszulka Drażena Petrovicia i młodość Tyrice’a Walkera

Nie jest to mój pierwszy wyjazd do ojczyzny koszykówki. Dziewiczą podróż do USA odbywam w początkach listopada 1993. W Nowym Jorku goszczę na meczach Knicks w MSG i w siedzibie NBA w Olympic Tower, przy 5. Alei Manhattanu. Robię też wypad za rzekę Hudson do New Jersey, na występ Nets w ich ówczesnej Brendan Byrne Arena. To był pamiętny przeciw Pacers. Nie z powodu dogrywki. Pod kopułą wieszają koszulkę z numerem 3, należącą do Drażena Petrovicia. Są jego rodzice i David Stern. Wielkie wydarzenie.

Kilka miesięcy wcześniej chorwacki lider gospodarzy zginął w wypadku samochodowym, wracając z turnieju kwalifikacyjnego mistrzostw Europy we Wrocławiu.

Drugi mój wypad do kraju narodzin basketu ma miejsce tuż po pierwszym. Przez kilkanaście dni towarzyszę koszykarzom warszawskiej Polonii w tourze przez Illinois, Indianę, Michigan, Kentucky i Ohio. Sześciokrotnie ścierają się z drużynami uniwersyteckimi. Poznaję na uczelni Xavier będącego tuż przed zawodową karierą młodziutkiego Briana Granta, a obok niego późniejszą sławę polskich parkietów, Tyrice’a Walkera.

Na meczu w pięknym Cincinnati polonistów wspiera licząca – nomen omen – 23 osoby familia Jordanów (wszystkiego najlepszego w dniu 60. urodzin, Micheal!). To rodzina miejscowej przewodniczki Czarnych Koszul.

Gimnastyka i skywaye

W obliczu wyprawy na All Star Weekend 1994 byłem jednak szczególnie podekscytowany. Do tego stopnia, że na lotnisko Okęcie pojechałem… o dzień za wcześnie. Mylnie, bo w odwrotną stronę, policzyłem różnicę czasu między Warszawą a Minneapolis. Lecę przez Amsterdam. Nad Oceanem Atlantyckim już liniami Northwest. Załoga samolotu, krótko przed lądowaniem zarządza… intensywną gimnastykę. By lepiej radzić sobie z jet lagiem po kilkunastu godzinach w powietrzu. Nikt nie oponuje.

Ale wychodząc z lotniska staję jak wryty. Za ruchomymi drzwiami istna ściana zamrożonej biel. Mróz sięga 40 stopni. Policjant odradza wychodzenie na zewnątrz. Wskazuje autobusy. NBA przygotowała ich masę dla swych gości, by jak najsprawniej dotarli do centrum. Szybko docieram do hotelu Marriott City Center.

Jeszcze szybciej chcę wyjść “na miasto”. Co robić – ubieram się jak na Syberiadę. Schodzę na dół, a w hotelowym lobby widzę: wszyscy ubrani jak na wiosenny spacer. Kobiety w sukienkach, mężczyźni w lekkich koszulach. Po chwili rozszyfrowuję tajemnicę. Wszystkie budynki w city połączone są skywayami, niezliczonymi łącznikami. Na ulice w tak siarczyste mrozy zimą, czy dokuczliwe upały latem, wcale nie trzeba wychodzić.

BJ Armstrong zamiast Michaela Jordana

Piątek to pierwszy dzień pracy, choć bez żadnego gwiezdnego wydarzenia. Za kilkanaście godzin w Weekendzie Gwiazd zadebiutuje Socham. Ja 29 lat temu w piątek poszedłem na pierwszy, poranny trening uczestników pierwszego w historii meczu młodych gwiazd NAB. Zastąpił on starcia oldboyów, ponieważ w nich… za dużo było urazów.

Phenoms i Sensations w 1994 roku trenują w niedużej hali, w podziemiach jednego z hoteli. Po sąsiedzku więcej ludzi widzę w kilku poziomowej siłowni. Anfernee Hardaway, Chris Webber, Calbert Cheaney, Sam Cassell, Jamal Mashburn czy Nick Van Exel wzbudzają minimalne zainteresowanie dziennikarzy. Jest mój wieloletni dziennikarski znajomy Drażen z Vieczernego Listu z Zagrzebia. Przyjechał głównie dla debiutantów w NBA – Toniego Kukocza i Dino Radji.

Popołudniem w ogromnych salach recepcyjnych hotelu Hilton przedstawicieli mediów są już całe legiony. Uwijają się jak w ulu między okrągłymi stołami, na których stoją kartki z nazwiskami sław NBA. Chcesz z kimś krótko porozmawiać? Siadasz i czekasz. Udaje mi się dobić do BJ-a Armstronga, szczęśliwego, że wśród gwiazd zastępuje samego Michaela Jordana. Mark Price nie kryje przede mną, że chce wygrać Long Distance Shooutout. Shawn Kemp zapowiada mi wprost triumf w Slam Dunk Championship, bo po to startuje już po raz trzeci. Przekonuję się także, jak “media friendly” jest Admirał Robinson.

Widzę też, jak drobniutka reporterka Bet Television (tam już wtedy takie były!), by do kamery porozmawiać z gwiazdorami, staje na specjalnie przygotowanym plastikowym pojemniku po napojach.

Komentator Charles Barkley ogłasza werdykt

Sobota jest pierwszym dniem gwiezdnego weekendu. Pod kopułą krytego stadionu Metrodome dziesiątki tysięcy kibiców. Hitem tego Jam Session jest rywalizacja klubowych maskotek w ładowaniu piłki do kosza. Triumfuje Timberwolf, zaliczając dunk po najeździe na rolkach i po skoku z pochylni.

Konkurs rzutów z 8 pozycji Shootaround, w wielkim stylu wygrywa Jeff Hornacek. Za chwilę 300 tysięcy dolarów nagrody przeznacza na cele charytatywne. Zaraz potem rozpoczyna się już na tym samym boisku koncert znanego rapera… To Shaq. Shaquille O’Neal.

Sobotnie popołudnie to już przenosiny do Target Center, jakże małej wobec Metrodome. Pierwsze w historii starcie dwóch drużyn gwiazd najmłodszych roczników NBA rozgrywa się przy pustawych trybunach. Dobrze, że zwieziono z całej Minnesoty dzieciaki ze szkół średnich. Przynajmniej robią hałas. Sama gierka ma charakter treningowy. Tylko 2 razy po 15 minut.

Jednak na konkursy stawia się już komplet widowni. W wielkim stylu rywalizację seryjnych snajperów wygrywa fachowiec w tej materii – Mark Price. Krótko potem prawie 20 tysięcy już naprawdę wiwatuje. W akrobatycznych dunkach nie ma sobie równych debiutant gospodarzy Isaiah Rider. Pamiętna akcja z przełożeniem piłki pod udem daje mu pierwszeństwo przed “Władcą” Kempem i dynamicznym Robertem Packiem.

Oglądam to wszystko stojąc przy samym parkiecie, prawie słyszę jak Charles Barkley, rozpoczynający już wówczas karierę komentatora, tuż po tym wsadzie oznajmia, że zwycięzcę konkursu już znamy. Nikt nie przeszkadza, gdy przenoszę się z miejsca na miejsce. To są te momenty, gdy czuje się już niepowtarzalną siłę koszykarskiego święta. Niezapomniane, wielotysięczne łoł i łał!

Podsłuchując spiskowców: Olajuwon, Admirał i Kemp w zmowie

Wreszcie niedziela. Target Center wypełniona do ostatniego miejsca. Atmosfera gęstnieje z minuty na minutę. Sobota była niczym w porównaniu z tym. Sama wybiegnięcie na parkiet gwiazd najlepszej koszykarskiej ligi świata tworzy niesamowitą magię. Wokół 24 wybrańców znanych milionom fanów basketu, nastrój elektryzujący już podczas rozgrzewki.

Ależ mam szczęście. Siedzę tuż za i trochę nad ławką Zachodu. Jakie to wszystko ogromne chłopy, co za atleci. I niemal wszyscy z hollywoodzkimi uśmiechami. Barwy strojów aż biją po oczach. Jest coś nie z tej ziemi, gdy pierwsza piłka idzie w górę i rozbłyskują tysiące fleszy!

Mogę nie tylko z bliska obserwować, ale także słyszeć wszystko, co George Karl przekazuje graczom Konferencji Zachodniej. Mały szok. Wszystko kręci się wokół zespołowości i wspólnego sukcesu. Gremialnie fetowane są niemal wyłącznie akcje obronne. Kolejnych porywających kontr czy efektownych finiszów prawie się nie zauważa.

Z komunikacji trenera z wysokimi graczami Zachodu szybko orientuję się, że ich głównym celem jest ograniczenie do minimum dokonań Shaqa. Hakeem Olajuwon, David Robinson i Kemp wręcz się przeciw niemu namawiają. Później okaże się, że przed meczem powstał nieformalny spisek grupy gigantów wobec gwiazdy, wtedy Orlando Magic, ledwie po raz drugi występującego w All-Star Game. Shaq zdobywa tylko 8 punktów!

.

Ale ma też swój moment triumfu nad zmierzającym w tamtym sezonie po pierwszy pierścień mistrzowski Olajuwonem.

Indiańskie tańce w wykonaniu Mistera Pipp

Wśród gwiazd Wschodu korzysta na tym całym zamieszaniu Scottie Pippen. Najpierw zwraca na siebie uwagę jaskrawo czerwonymi butami. Po meczu przyzna, że chciał mieć fun, bo w lidze można grać tylko w białym lub czarnym obuwiu. Tak było.

Scottie wychodzi w trakcie tego meczu z cienia wielkiego nieobecnego MJ-a, tym czego dokonuje w gwiezdnej konfrontacji, dla siebie już czwartej w karierze. Daje Konferencji Wschodniej kilkunastopunktowe prowadzenie. Gdy rywale podkoszowymi akcjami niemal niwelują straty w drugiej połowie, Pippen zachwyca wszechstronnością. A także, niespodziewanie, trójkami. Sporo minut przed końcową syreną jest już jasne, że będzie MVP 44. Meczu Gwiazd.

Też wpisuję jego nazwisko na specjalnej karcie do głosowania dla mediów. Chyba już w połowie czwartej kwarty. Potem z bliska, gdy przy ławce konkurentów przybija z nimi piątki, widzę wyraźnie tatuaż na jego ramieniu: Mister Pipp. W końcu, po części Indianin ze stanu Arkansas, ma prawo triumfować w krainie indiańskich plemion Czipewejów i Siuksów.

Co z tym Walentym?

Poniedziałkowy poranek w tym zamkniętym Metropolis aż szokuje ciszą i spokojem. Nie ma już sznurów limuzyn na ulicach. NBA zorganizowała swoje święto tutaj, by uchronić Wolves przed przenosinami do Nashville, San Diego czy Nowego Orleanu. Ale gdy fiesta dobiega końca, elita ligi w rakietowym tempie opuszcza miasto na dalekim północnym zachodzie USA.

W centrum handlowym dopada mnie jednak grupa dziewczyn. Ubrane niczym cheerleaderki, obsypują pocałunkami i konfetti. Krzycząc cały czas „Valentine’s Day„, zaskakują kolejnych mężczyzn.

– To chyba jakieś święto. W Polsce zupełnie nieznane. Ale może kiedyś… – myślę sobie.

Po chwili pojawiła się kolejna szalona myśl. – A może kiedyś w Weekendzie Gwiazd NBA weźmie udział jakiś polski koszykarz?

Jeremy, powodzenia w Salt Lake City!

PS. Ten artykuł dedykuję Włodkowi Szaranowiczowi, z którym mieliśmy okazję relacjonować wspólnie nie tylko finały NBA w 1990 roku. To on był też pierwszym polskim dziennikarzem uczestniczącym w Weekendzie Gwiazd NBA – w lutym 1993 roku w Salt Lake City. Włodek, zdrowia i powodzenia!

Wycieczka na mecze NBA – zobacz Jeremy’ego Sochana w San Antonio! – info i zapisy >>

3 komentarze

Michał Waski 18 lutego, 2023 - 23:20 - 23:20

Taaa a ten dalej swoje No dobrze kązdy ma swoje opowieści dziwnej tresci Sto lat Wojtus sto lat

Odpowiedz
Michał 23 lutego, 2023 - 10:20 - 10:20

Pan Wojtek został w tyle…
Chciałbym coś wynieść z przeczytanego artykułu, szkoda gadać.

Odpowiedz
Zebon 26 lutego, 2023 - 20:47 - 20:47

Fajnie powspominać te czasy. Oglądało się na feraiach zimowych z kolegami bo rodzice byli na nocnej zmianie. Duszona cebula na parówkach to było to. Wojtku szacunek

Odpowiedz

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet