Pamela Wrona: Chcę porozmawiać o pracy dyrektora sportowego. Czy nie jest trochę tak, jak z grą w szachy?
Michał Baran: Czy ja wiem…
Uczą dalekowzroczności, przezorności, zapobiegliwości, tworzenia odpowiedniej strategii. Jest w tym dużo obserwacji i intuicji. Czy trzeba być przy tym poniekąd pragmatycznym?
Na pewno w sytuacji Miasta Szkła, jest to umiejętność budowania dobrej drużyny przy niewielkim budżecie, czyli robienie “czegoś z prawie niczego”. A dzięki swojemu doświadczeniu mam szersze spojrzenie na koszykówkę i swoją pracę.
To prawda, że dużo w tym intuicji, wyczucia, korzystania z doświadczeń. Niezwykle ważne jest nie popadanie w hurraoptymizm. Dziś taka jest rola dyrektora sportowego.
Dlaczego akurat dyrektor sportowy?
Prezes Miasta Szkła Krosno, Janusz Walciszewski proponował mi powrót na ławkę trenerską. Mimo różnicy zdań w wielu sprawach, cenił to, jak podchodziłem do swojej pracy, jak przekładałem swoją myśl szkoleniową. Za trzecim razem, pomimo tego, że zdecydowałem się odmówić, chciałem być nadal blisko koszykówki. Padła propozycja, bym był z boku, ale jednocześnie miał w klubie jakąś władzę. Stanowisko dyrektora sportowego okazało się być idealne.
Co było w tym najbardziej istotne?
Nie zależało mi na samej pracy i na finansach, natomiast chciałem znów czuć adrenalinę. To jest coś, czego brakuje, jest to uzależniające. Samo wejście do szatni jest dla mnie bardzo istotne. Zresztą, to był jeden z warunków współpracy – to, żebym mógł być z zespołem w ważnych momentach. To czysta frajda i przyjemność. Wracają wszystkie wspomnienia, znów można wszystko poczuć. Dlatego jestem dziś przy koszykówce w Krośnie. Mogę być jej częścią, od zawsze leży mi na sercu.
Przeszedł pan niemal każdy etap w koszykówce, dzięki czemu potrafi się pan wczuć w każdą rolę i lepiej ją zrozumieć. Czy to jest kluczowe, aby z lepszym efektem wykonywać swoją pracę?
Uważam, że swoje trzeba przejść i przeżyć w koszykówce, mieć osiągnięcia, wyniki, by można było decydować kogo zatrudnić jako trenera, jakiego zakontraktować zawodnika, a także żeby doradzać pierwszemu trenerowi w tym, jaki ma być zespół. Nie wyobrażam sobie, by nawet w pierwszej lidze był ktoś, kto nie przeszedł wszystkich szczebli.
To praca dla cierpliwych ludzi. Najważniejszą rzeczą jest bezpośredni kontakt z prezesem. Dyrektor musi wpływać na prezesa i doradzać ze względu na wyniki i emocje. W klubie niekiedy nie przez trenera czy zawodników nie ma wyników. W przypływie emocji, chwili, w nerwach, mogą być podejmowane nerwowe ruchy, które nie są nikomu potrzebne. Za to jest potrzebna cierpliwość, zaufanie, długofalowa i długoterminowa praca.
Mówi się, że aby klub skorzystał z wiedzy trenera, ten powinien w klubie spędzić 3 lata i dopiero później być z tej pracy rozliczany. Proszę zobaczyć, gdzie my tak mamy? W klubie często jest trzech trenerów w jednym sezonie, jest presja sponsorów, finansów. Tu wchodzi dyrektor sportowy i musi wyrazić swoje zdanie, wykorzystać doświadczenie od szatni jako zawodnika, od szatni jako asystenta trenera, od szatni jako trenera i od szatni jako dyrektora sportowego, który ma tam prawo być.
Czy trzeba dodatkowo być psychologiem, mediatorem?
Często w rozmowach z trenerami, słyszę: „Mój prezes mnie nie rozumie”. A jeśli mamy taką osobę w klubie, która zrozumie trenera, zawodnika, asystenta, a także prezesa, bo jest jego prawą ręką, czy nie byłoby prościej? Nikomu nic nie narzucając, takie stanowiska mogłyby wiele zmienić.
Przede wszystkim musi być to osoba, która czuje sport. Nie wszyscy prezesi to czują. Konflikty między prezesem a trenerem, postrzeganie trenera przez prezesa często wynika z tego, że nie są oni ze świata koszykówki. A posiadanie osoby z tego świata, dodatkowo utożsamianego z jednym miejscem, generuje mniejszą ilość konfliktów. Zwykłe zrozumienie sportu przez zarządzającego jest bardzo ważne, a to on przecież odpowiedzialny jest za pieniądze.
Dotychczas był pan bardziej widoczny, natomiast teraz jest pan w cieniu – czy choć niewidoczna, jest to bardzo ważna lecz wciąż mało popularna rola?
Znam kilku dyrektorów sportowych, natomiast rzeczywiście, bardzo często te osoby pracują w cieniu. Niekiedy nie nazywa się to nawet stanowiskiem dyrektora sportowego. W pierwszej lidze takie osoby można policzyć na palcach jednej ręki. Jest to ciężki kawałek chleba, ponieważ rzeczywistość jest taka, że nierzadko trzeba łączyć kilka etatów. Tak naprawdę dopiero w ekstraklasie zaczyna się praca dyrektora sportowego. Tam taka osoba jest niezbędna.
Dlaczego tak jest? Pierwsza liga jest półprofesjonalna. Wystarczy spojrzeć, w jakim miejscu jesteśmy, a w jakim są pierwsza liga francuska, niemiecka i tak dalej. Począwszy od kibiców, przez organizację, a także liczbę ludzi w sztabach szkoleniowych, jak i marketing.
Trzeba mieć świadomość tego, co jest ważne w budowaniu koszykówki. W każdym z tych klubów, w każdym kraju niezbędne i powszechne jest stanowisko dyrektora sportowego. Nie jest to tylko wina organizacji czy poziomu ligi, ale również budżetów, które przeznaczone są na drużyny. Często są to osoby nawet dobrze opłacane, bo przecież nawet od dwóch dobrych transferów, posunięć w trakcie sezonu, można wywalczyć awans, czy nawet zapewnić utrzymanie.
W poprzednim sezonie wykonaliście – wydaje się – dość irracjonalny ruch.
Dokładnie tak było w tym roku u nas, bo na 6 kolejek do końca sezonu widmo spadku zaglądało nam w oczy. Wtedy, przy całej sympatii i szacunku do pracy Radosława Soi, musieliśmy posunąć się do irracjonalnego kroku, czyli do zwolnienia trenera. Mam świadomość, że nie było to ani poważne, ani profesjonalne. Na podstawie intuicji, z wyczucia momentu, wydawało się to wtedy najlepszym rozwiązaniem. Podpisaliśmy trenera Romana Prawicę, wygraliśmy 5 z 6 kolejnych meczów. Do takich rzeczy potrzebny jest w klubie dyrektor sportowy.
Czy z perspektywy klubu nie wydaje się rozsądniejsze zatrudnienie takiej osoby, kosztem na przykład tańszego zawodnika?
Oczywiście, ja zawsze uważałem, że nie możemy być ignorantami i tylko drogą profesjonalizmu powinniśmy podążać, na tym powinniśmy budować fundamenty. Klub jest zbudowany od podstaw i dzięki temu się nie zawali. Co więcej, lepiej wziąć jednego zawodnika mniej, a zbudować profesjonalny sztab szkoleniowy.
Nigdy nie byłem zwolennikiem układu w pierwszoligowych klubach – a mamy kilka takich przykładów – w których jeden trener jest odpowiedzialny za kilka funkcji. To świadczy o słabym poziomie organizacji na zapleczu ekstraklasy. Wciąż nie jesteśmy tam, gdzie być powinniśmy.
Standardy i kanony profesjonalizmu klubów powinny być na wysokim poziomie, natomiast ja już dziś wiem, że patrząc nie ze strony trenera, zawodnika, sztabu, a człowieka działającego w strukturach klubu, nie jest to łatwe przede wszystkim ze strony finansowej. Medal ma zawsze dwie strony. Dla chcącego nic trudnego, prawda? Przy odrobinie chęci, korzystania z młodych i ambitnych ludzi na dorobku, można stworzyć fajną organizację.
Jak zatem położyć solidne fundamenty pod dobrą drużynę?
Z tym samym problemem borykałem się w ekstraklasie, kiedy po awansie do PLK musieliśmy wszystko zbudować od nowa. Przyszedł młody chłopak z Poznania, Michał Barański, który nie chciał patrzeć tylko na finanse, a ja uważam go za jednego z lepszych trenerów przygotowania motorycznego. Młody Kamil Piechucki, który za półdarmo chciał pomagać jako asystent trenera, a w rezultacie rozwinął się pod moim skrzydłami, dzięki czemu został później zauważony.
W momencie, gdy nie można mieć tego, czego się chce, musimy szukać innych rozwiązań. Czasami trzeba zaryzykować, dać komuś szansę. Wcale nie uważam, że wszystko musi wiązać się z dużymi kosztami. Musi być jednak balans między profesjonalizmem a budżetem. Nigdy bym nie powiedział, że lepiej zatrudnić dziesięciu dobrych zawodników niż dobry sztab szkoleniowy i kilku dobrych graczy. To jest klucz, od tego się zaczyna.
Czy takie algorytmy działają?
Często można pomyśleć: „Co z tego, że macie dobrą organizację, kiedy nie macie wyników?”. A klub, który nie ma asystenta, trenera przygotowania motorycznego, fizjoterapeuty robi awans do ekstraklasy. Którędy droga? Ja mam swoją. Najpierw trzeba wszystkie małe części złożyć do kupy, by móc mówić o wyniku.
Jako klub, nie mamy największego budżetu w lidze. Trzeba mieć pomysł. Możemy się wręcz pochwalić, że jesteśmy na tym rynku 20 lat. Wystarczy przeanalizować historię podkarpackich klubów, które były w ekstraklasie. Możemy wymieniać, że koszykówki na wysokim poziomie nie ma już w Tarnobrzegu, Jarosławiu, Stalowej Woli, a w Rzeszowie czy Przemyślu dopiero pnie się w górę.
Mieliśmy swoje triumfy i fajne chwile, ale po ekstraklasie udało nam się dobrze posprzątać. Jest światełko w tunelu, że wciąż podążamy w dobrą stronę, wraca wiarygodność klubu. Chcemy, aby kibice mieli frajdę, bo nie robimy tego dla siebie. Mamy 160 dzieci trenujących w Krośnie, dwóch chłopaków grających w pierwszym zespole. W tym już moja rola, by to wszystko rozwijać.
Z czego – poza pieniędzmi -może wynikać, że mimo wszystko kluby nie są przekonane, by powierzyć obowiązki dyrektorowi sportowemu. Brakuje świadomości, a może to poczucie zagrożenia?
Kluby oglądają każdą złotówkę, często nie ma środków na taką osobę. Ale często jest też tak, że pierwsi trenerzy sądzą, że wiedzą wszystko najlepiej. Nie chcą w swoim środowisku osoby, która będzie miała kontrolę, własne zdanie i patrzyła z tyłu na jego pracę, zatem nie potrzebują doradztwa. W pewnym sensie zaburza im to bezpieczeństwo i komfort pracy.
Zarządy i organizacje większych klubów po to biorą takiego człowieka, żeby być pewnym, że przygląda się wszystkiemu, pracy trenerów, zawodników. Wtedy prezes może spokojnie spać, wiedząc, że w cieniu wieczornych treningów nikt nie leci sobie w kulki. Dziś mój prezes jest spokojny, bo może mi zaufać. Ale oczywiście, mogliśmy pozwolić sobie na to finansowo.
Przed podjęciem przeze mnie pracy na tym stanowisku był trener, który obawiał się się, że będę chciał wejść w jego buty. Czasami może być to jeden z głównych powodów, dlaczego takich osób w klubach nie ma. Nikt nigdy nie chce być pod ciągłym nadzorem. Niestety, nie tylko w koszykówce, drogą do sukcesu jest nadzór i kontrola. Często okazuje się, że drużyna nie pracowała odpowiednio, nie wszystko funkcjonowało jak należy. Dlatego niektórym wygodniej jest, by taka osoba nie pojawiała się w klubie.
Pan miał przedtem nad sobą dyrektora sportowego?
Nie miałem nad sobą takiej osoby, natomiast jeśli ktoś nie ma sobie nic do zarzucenia, wierzy w swoje kompetencje, w swoją wiedzę i w to co robi, nie powinien martwić się tym, że ktoś patrzy mu na ręce. Nie jest to przyjemne, kiedy trzeba kogoś rozliczać. Dla mnie, jako osoby będącej ze środowiska krośnieńskiego dobro klubu jest najważniejsze.
Czy odnosi pan wrażenie, że nie wszyscy rozumieją rolę dyrektora sportowego?
Jeśli nie wszyscy widzą potrzebę posiadania asystenta, trenera przygotowania motorycznego – a to dziś jedna z najważniejszych funkcji w klubie – to ciężko później szukać osoby, która jest dalej, biorąc pod uwagę pierwsze potrzeby klubu.
To podsumowując, co należy do obowiązków dyrektora sportowego?
Dyrektor sportowy zajmuje się tylko sprawami sportowymi. To osoba, która pełni funkcję doradczą, zajmuje się zarządzaniem pionem sportowym i współtworzy struktury akademii, koordynuje dział skautingu, kreuje długofalową wizję sportową. Odpowiada za wszelkie sportowe rozwiązania, za transfery zawodników, jak i zatrudnianie trenerów.
Jak wygląda analiza rynku graczy?
Niemal za każdym razem jest inaczej. Pierwszy zespół budowaliśmy z Radosławem Soją, teraz budowałem go z Romanem Prawicą. Nikomu nic nie narzucam, jedynie pomagam w budowaniu drużyny. Bezsprzecznie tak powinno to wyglądać, że ostatnie słowo ma trener i to on podejmuje decyzje. Było wielu zawodników, których zaproponowałem trenerowi, ale się na nich nie zdecydowano. Rozmowy z zawodnikami i podsuwanie pomysłów należy do dyrektora sportowego. Trzeba potrafić rozmawiać, przekonać, zachęcić.
W sezonie 2022/23 w 1. lidze otworzono furtkę na graczy zagranicznych. Trener Prawica powiedział, że chciałby, abym to ja odpowiadał za znalezienie obcokrajowca ze względu na moje doświadczenie z PLK. Otrzymał pełny materiał naszego Łotysza, Klavsa Dubultsa i go zaakceptował. Sam zawodnik został znaleziony tylko według wskazówek pierwszego trenera.
Trener Prawica chciał centra mogącego występować także na pozycji numer 4, grającego przodem i tyłem do kosza, grającego nowoczesną koszykówkę, szybko biegającego. I w naszym budżecie. Początkowo, wydawało mi się to niemożliwe. Duży udział w tym transferze miał znajomy łotewski agent, Raivis Usackis.
Bardzo ważne jest, by nie wchodzić w buty trenera, w jego kompetencje, nie być nad nim. Trzeba znać swoją rolę w szyku. Sportowe i boiskowe sprawy to jest to, na czym powinien skoncentrować się trener i to on bierze za to odpowiedzialność, a same sprawy organizacyjne i za to, kto jest tym trenerem odpowiadam ja, czyli dyrektor sportowy. Jeżeli wynik zespołu nie będzie taki, jak trzeba, my dostajemy po głowie.
Czy ma pan swoje kryteria oceny, jak ocenia się wartość zawodnika? Jak zobaczyć coś, czego nikt inny nie dostrzegł? Czym jest to poparte?
Podchodzę do tego spokojnie, z dużą pokorą i cierpliwością. Korzystam z kontaktów, same highlightsy to za mało. Niezwykle ważne jest to, jaki ten człowiek jest poza boiskiem. Na przykładzie naszego obcokrajowca, nigdy nie powiem, że „ten” zawodnik będzie najlepszym graczem, natomiast staraliśmy się wybrać – na tamten moment – najlepszy wybór dla naszego klubu. Szukaliśmy mobilnej piątki według podanych kryteriów i potrafiącej rzucać. Ten chłopak idealnie wpisuje się w to, co zostało założone. Miał naprawdę dobre cyfry w ekstraklasie łotewskiej, grał też w europejskich pucharach. A ma 26 lat. Myślę, że na pierwszą ligę jest to znacznie więcej niż oczekiwaliśmy.
Boisko wszystko zweryfikuje. Słysząc żądania finansowe naszych zawodników, którzy nie zawsze gwarantują jakość, sądzę, że można podjąć ryzyko, sięgając po gracza z zagranicy.
Ciężko rozmawiać i zachwalać, kiedy gracz może okazać się klapą. Ocenimy go po sezonie, natomiast są przesłanki, że ma prawo i posiada predyspozycje, by być ciekawym graczem. Trzeba jednak pamiętać, że potrzebujemy zespołu, by ten gracz stał się bardzo ważnym ogniwem. Potrzebujemy dobrych rozgrywających, żeby po akcjach „pick and roll” ten gracz dostał kilka ładnych piłek pod kosz. Wiele rzeczy potrzeba, by wszystko zagrało. Czasem obraz może być mylny, ale myślę, że ten transfer będzie bardzo udany.
Czy analityka zmienia się z upływem czasu?
Dziś jest to kwestia samego hobby i zainteresowania. Samo codzienne oglądanie koszykówki daje nam podstawy, tak jak i śledzenie, penetrowanie rynku graczy. Ja oglądam większość meczów polskich graczy, więc ten rynek pierwszoligowy był mi znany od podszewki.
Ze względu na to, że mamy obecnie możliwość zakontraktowania tylko jednego obcokrajowca, bardziej bazowałem już na doświadczeniu i na kontaktach z ludźmi, którym ufam.
Jeżeli dziś miałbym być na tym samym stanowisku w ekstraklasie, mocno namawiałbym trenera do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Widziałem różne „śmieszki” i drwiny odnośnie wyjazdu polskich trenerów z ekstraklasy do Ameryki, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego. Bo nawet jeśli pojedzie się tam i finalnie nie zakontraktuje żadnego zawodnika, bo jest to bardzo trudna sprawa, bardzo ciężko trafić na zawodnika w swoim budżecie i w określonych potrzebach, przynajmniej nałapie się kontaktów, które procentują przez wiele kolejnych lat, bo sama wartość bycia tam, w tym świecie, jest naprawdę nieoceniona.
Jeżeli słyszę, że ktoś śmieje się z tego, że trener Anwilu Włocławek był w Ameryce, a zakontraktował gracza, który był w naszej ekstraklasie, to kompletnie nie zna się na koszykówce i nie ma świadomości, jak to wszystko funkcjonuje.
Co zatem stało się popularne w koszykówce w ostatnich latach? Czy jest coś, co miało wpływ na zmianę pana poglądów i późniejszych decyzji?
Jest kilka rzeczy. Na pewno bardzo mocno odchodzi się od „odcinaczy kuponów”, od weteranów. W pierwszej lidze idzie się w kierunku odmładzania składów, na co niewątpliwie można sobie też pozwolić przez to, że poziom ligi jest coraz słabszy.
Słabszy? Nie wiem, czy to popularna opinia, szczególnie wśród kibiców.
Mogę łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Od czasów koronawirusa, kiedy pojawił się problem z pozyskiwaniem graczy zagranicznych, sporo ciekawych pierwszoligowych zawodników uciekło do ekstraklasy. Szczególnie tamten rok pokazał, że na rynku z wysokich graczy tak naprawdę nie było kogo zakontraktować, nawet mając pieniądze. To tylko świadczy o tym, że poziom ligi ma teraz niższą wartość, bo skoro czołowi gracze pierwszoligowi uciekli do ekstraklasy, idziemy na pewno w tę stronę.
Zresztą, sama koszykówka zmierza w stronę przyspieszania gry, atletyzmu i mobilności graczy, odchodzi się od tych, którzy są typowymi centrami, czy od drużyn grających wolno. Gracze się rozwijają, a sama koszykówka i ogólnie sport jest coraz szybszy, boisko jest jeszcze coraz mniejsze i z tego względu musimy dostosować nowoczesny model koszykówki do modelu budowania drużyny.
Ja doskonale pamiętam czasy pierwszoligowej koszykówki z Polfarmeksem Kutno, SIDenem Toruń, Lublinem, bardzo mocno grającym o awans Śląskiem Wrocław czy nawet Zastalem Zielona Góra w najlepszym wydaniu – to proszę wybaczyć, ale obecna liga nie może się równać do tamtych czasów. Poziom ligi wówczas był mocniejszy, mimo że teraz koszykówka idzie do przodu. Jakość 1. ligi spada i trzeba to powiedzieć głośno.
A czy prawdą jest, że kluby w pierwszej lidze płacą bardzo dobrze?
COVID-19, wojna w Ukrainie, kurs dolara, mocno wpływają na poziom ściąganych graczy ze Stanów Zjednoczonych. Kiedyś w Polsce kontraktowaliśmy graczy za 3300-3500 $, ale wtedy kurs dolara wynosił 3,50 PLN, tak teraz jest to prawie 5 PLN. Do kontraktów trzeba wręcz dokładać. Kluby z mniejszymi budżetami corocznie będą ściągać raczej tańszych, a niekiedy i nieco słabszych graczy. Jest to naturalne. Oczywiście, na największych klubach to się odbije, choć nie będzie tak bardzo widocznie. Patrząc na pierwszą ligę, są 3 kluby które rządzą i dzielą na rynku, więc ta rywalizacja jest mocno wypaczona. Jeżeli ktoś płaci za rozgrywającego 140 tysięcy złotych, to psuje rynek. To on dyktuje warunki i on powoduje, że tej zabawie inne kluby już na starcie nie mogą się liczyć. Ja tak uważam.
140 tysięcy złotych za sezon na zapleczu ekstraklasy to duża kwota? Jakie są kryteria?
Czy to jest dużo, to musielibyśmy rozmawiać o relacji ceny do jakości. Jeżeli jakość jest ogromna, to nie jest to dużo. Jeżeli gracz ze średnią jakością ceni się bardzo wysoko, to powiem, że jest to wtedy dużo i kluby posiadające większe budżety zwyczajnie przepłacają. Chcą mieć w drużynie nazwiska i tym samym czuć się bezpiecznie.
Na szczęście, w sporcie nie decydują tylko pieniądze ale jak popatrzymy wstecz, które drużyny awansowały do ekstraklasy, to mniej więcej 7 na 10 awansów robiła drużyna z najwyższym budżetem w lidze, więc poniekąd ma to znaczenie i sukces muszą zawsze poprzeć pieniądze.
Nie sądzę jednak, żebyśmy mówili dzisiaj, że w pierwszej lidze zarabia się dużo, ponieważ sam wykonałem telefon do minimum pięciu graczy na poziomie ekstraklasy, proponując im zaporowy i chyba najwyższy w historii Polaka grającego w Krośnie (bo nie mówię o obcokrajowcach) kontrakt. Te propozycje były na wejściu odrzucane.
Uważam, że w pierwszej lidze nie płaci się dobrze. Oczywiście, z wyjątkiem tych 3-4 klubów, które naprawdę mają spore budżety. Taki jest rynek i tak to wyglądało od zawsze, patrząc na to, że często ci zawodnicy pierwszoligowi poświęcają dobry kawałek swojego życia żeby grać w basket. Nie jest niestety tak, że po zakończonej przygodzie z koszykówką mogą odłożyć sobie na tyle pieniędzy, żeby żyć spokojnie. Ale w ekstraklasie powiedzmy, że jest już to bardziej realne.
Niedawno przeczytałam, że graczy zarabiających powyżej 100 tysięcy złotych za sezon w 1. lidze jest całkiem sporo. Prawda czy fałsz?
Ja też orientuję się, jakie to są pieniądze i ilu jest takich koszykarzy. Oczywiście, że nie ma wielu takich graczy, którzy zarabiają więcej niż 100 tys. zł za sezon. Czym innym jest przeświadczenie, że nie są to wielkie pieniądze, a innym jest przeświadczenie, że zawodnik chce zarabiać za dużo. Rzeczywiście, zawodnicy często chcą zarabiać za dużo, ale jeżeli zawodnik daje jakość, jeżeli jest bezsprzecznie najlepszym graczem w lidze na swojej pozycji i gwarantuje to w przekroju sezonu, to można zapłacić takie pieniądze, bo czemu by nie?
Jest grono zawodników, którzy zarabiają i krzyczą sobie ogromne pieniądze, nie wiem tak naprawdę za co. Niektórzy korzystają – tak jak dziś – z przepisu o młodzieżowcu, czy z braku alternatyw na rynku na poszczególnych pozycjach.
Sam przepis dotyczący graczy U-23 jest według pana kontrowersyjny? Czy bardzo zmieniło to sytuację na rynku, także i finansowo?
Oczywiście. Decyzja została ogłoszona 2 miesiące wcześniej. Najpierw była burza, że wprowadzają przepis graczy do lat 21, natomiast ktoś w pewnym momencie chyba otworzył oczy i zobaczył, że takich graczy nie ma – że nie ma zawodników, którzy w wieku 20 lat mogliby rywalizować z powodzeniem na poziomie pierwszej ligi. Bo przecież każdy zespół musi mieć takich chłopców minimum trzech, prawda?
Zaraz wprowadzono poprawki i zmieniono przepis, który dotyczył graczy już do 23-go roku życia. Tutaj sytuacja jest trochę bardziej komfortowa, chociaż graczy, którzy mogą się liczyć, mogą grać duże minuty w pierwszej lidze jest może z piętnastu? Myślę, że z pamięci można wymienić z 10 nazwisk. Wobec tego, zaczęła się walka o tych zawodników.
Agenci nie są też głupi, cena takich chłopców poszła razy dwa, a przypuszczam, że nigdy nie zarabialiby chociażby połowy tego, co dostali teraz w normalnym świecie koszykówki. Dziś trzeba im to zapłacić, bo nie możemy mieć dziury na tej pozycji i sądzę, że nie potrzeba dodatkowej motywacji dla klubu.
Jeżeli chłopak ma umiejętności, potrafi się przebić i tu mamy przykład GKS-u Tychy trenera Tomasza Jagiełki, gdzie dwóch chłopaków już rok temu grało duże minuty, dziś dalej są młodzieżowcami – wcale nie potrzebowali tego przepisu.
Nie jestem zwolennikiem ani przeciwnikiem tego przepisu, aczkolwiek już kiedyś był przepis o młodzieżowcach, może z 15 lat temu. To był pierwszy sezon mojego klubu w pierwszej lidze, byłem asystentem trenera. W Piotrkowie Trybunalskim grał Damian Kulig, korzystający z przepisu o młodzieżowcach. Ten chłopak wybił się do poważnej koszykówki, ale proszę odpowiedzieć na pytanie, czy potrzebował tego przepisu, czy i tak przebiłby się do tej poważnej koszykówki i by sobie poradził? Moim zdaniem i tak by się tak stało, a ten przepis dokładnie nie dał nic. Może narażę się niektórym osobom, ale tak uważam.
Ja tego przepisu – jeśli byłbym decyzyjny – bym nie wprowadził. A jeżeli już jest to obserwujmy, tak jak z zawodnikami ściągniętymi z zagranicy oraz z budowaniem zespołu, oceniajmy rzeczy po wynikach, jeżeli ten przepis będzie funkcjonował przez kolejne 2-3 lata, zobaczymy czy przyniósł efekt. Kto wie, może tym razem będzie inaczej?
Jak teraz budowana była kadra Miasta Szkła Krosno na nadchodzący sezon? Jakie trzeba było wykonać ruchy?
Skład Miasta Szkła Krosno był budowany w oparciu o doświadczenia z błędów poprzedniego roku, kiedy postawiliśmy wszystko na jedną kartę. To znaczy, chcieliśmy przede wszystkim zakontraktować dobrą jedynkę i dobrą piątkę – i uważam, że z powodzeniem nam się to udało. Cała reszta graczy była uzupełnieniem koncepcji budowania zespołu trenera Romana Prawicy, w oparciu o graczy z pozycji jeden i pięć. A jeżeli dołożyliśmy Kacpra Traczyka czy Klavsa Dubultsa, to można powiedzieć, że byliśmy już w domu.
Chcieliśmy mieć mniej obcinaczy kuponów, chcieliśmy mieć więcej młodzieży, zadaniowych zawodników i jedną lub dwie gwiazdy, które to pociągną w najważniejszych momentach. Takim graczami są Michał Jankowski i Santiago Vaulet (koszykarz ostatecznie nie przeszedł testów medycznych – przyp.red), ale wspomnieni już Traczyk i Dubults mają nam tak samo ciągnąć zespół jak liderzy. Są uzupełnienia składu, ale wciąż bardzo ważne postacie, czyli Hubert Łałak, Stanisław Heliński, Maksymilian Zagórski, Konrad Dawdo, Szymon Szymański (kontrakt gracza został anulowany, podpisano Darrell Harrisa – red.) i nieoceniona legenda, Dariusz Oczkowicz. To są chłopcy sprawdzeni na poziomie pierwszoligowym.
Naszą taktyką było mniej nazwisk, mniej chłopaków z wybujałym ego, a przede wszystkim drużyna, która ma grać agresywną defensywę, ma być bardzo mobilna, atletyczna, biegająca i gotowa do kontrataku.
Tym najważniejszym ruchem będzie powrót do ekstraklasy?
Chcemy ucieszyć Krosno, bo sukcesów przez chwilę nie było, a wiem, że jak jest wynik to hala się wypełnia. Tylko tak mogą wrócić tamte czasy, kiedy w ekstraklasie przez cały sezon miejsca były wypełnione po brzegi. I do tego zmierzamy, żeby kibice mieli frajdę.
Na razie jednak, patrzymy na kolejny sezon. Naszym celem jest medal. Musimy mieć do tego zdrowych zawodników. I fakt, może jest w tym jakaś gra?