Michał Tomasik: Czym różni się kampania wyborcza od sezonu koszykarskiego?
Łukasz Koszarek: Przede wszystkim tempem. Jest większe. Dla mnie to było, a właściwie jest – bo przecież walka o głosy jeszcze trwa – zupełnie nowe doświadczenie. Uświadomiło mi dodatkowo to, co już czułem dobrze już po pierwszym roku w roli prezesa PLK. Świat osób zarządzających koszykówką różni się od tego, który znałem z boisk wieloma kwestiami, ale głównie tym, że nie da się wygrać niczego w pojedynkę. Koszykówka to niby też gra zespołowa, ale jednak na koniec meczu zawsze można wyjść trochę przed szereg, walnąć tróję, albo i trzy, przesądzając losy meczu. Tutaj to tak nie działa.
Wygra pan poniedziałkowe wybory w PZKosz?
Nie wiem. Przekonamy się dopiero podczas głosowania. Bardzo się jednak cieszę, że w nich wystartowałem. To świetna nauka.
Jak jako debiutant ocenia pan kampanię? Można odnieść wrażenie, że rozpoczęła się z wysokiego „C” – czyli wywiadu udzielonego przez Marcina Gortata, w którym złożył on postulat, by z polskiej koszykówki odeszli nie tylko Radosław Piesiewicz, Marek Pałus i Grzegorz Bachański, ale także pan – a później zrobiło się jakby nieco spokojniej…
Coś w tym jest, a sytuacja ta świetnie pokazuje jedno – większość ludzi, którym zależy na polskiej koszykówce, chce współpracować. Wciąż nie zauważyłem takiej chęci u Marcina, to przykre. Nie zauważyłem też Marcina na liście kandydatów, a to właściwie też trochę wymowne. Łatwo rzucać w eter mocne słowa, kiedy nie ponosi się za nie konsekwencji. Nie chcę jednak już naprawdę więcej o tym mówić. Na mnie jego słowa nie robią żadnego wrażenia. Zawsze miałem grubą skórę, a z biegiem czasu mam ją coraz grubszą.
Nie ruszają pana nawet te głosy sugerujące, że nieprawidłowości w zarządzaniu PZKosz czy PLK było w ostatnich latach tak duże, że służby kontrolne je w końcu wykryją, a osoby odpowiedzialne poniosą konsekwencje? Jest pan przecież potencjalnie jako prezes PLK jedną z nich.
Sypiam spokojnie, choć często wstaję naprawdę rano, gdyż mam małe dziecko. O przykładowej 5.58 ze spokojem spoglądam w lustro.
Czytał pan wywiady, które ukazały się także na naszym portalu z Filipem Kenigiem i Jackiem Jakubowskim?
Tak, oba. Powiem szczerze, że – choć momentami obaj dzielili się ciekawymi spostrzeżeniami – kończyłem ich lekturę lekko rozczarowany. Nie zauważyłem rewolucyjnego pomysłu na to, co trzeba uczynić, by koszykówka w Polsce stała się lepsza. Raczej pomysły polegające na tym, że trzeba pracować lepiej i mądrzej, bardziej wydajnie. Jak najbardziej słuszne!
Nie zauważyłem też w rozmowach z tymi kandydatami, żadnych nazwisk osób, z którymi chcieliby oni zmieniać polską koszykówkę. A przecież prezes PZKosz w pojedynkę niczego nie zdziała. Z jednej strony czułem więc lekkie rozczarowanie, a z drugiej zrozumienie. Wychodzi na to, że wszyscy zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę złoty środek momentalnie rozwiązujący wszystkie problemy koszykówki nie istnieje.
Pan ma jakiś konkretny pomysł, z którym idzie do wyborów?
Jasne, nawet kilka!
Przykład?
Pracujemy nad nowym rozwiązaniem, które ma pomóc zasilać budżety klubów szkolących młodzież. Nowy system ma polegać na wprowadzeniu tzw. tantiemów koszykarskich. Obecnie, jeśli zawodowy klub chce zatrudnić utalentowanego 19-latka, musi wpłacić na konto klubu, który go wyszkolił, 50 tysięcy złotych. Jednorazowo. Dla klubów bywa to pewien problem. Czasami ten przepis wywołuje dziwne mechanizmy, w których później kluby starają się na różne sposoby odzyskiwać część pieniędzy. Także od graczy, takie patologie trzeba wyeliminować. Koszykarze w takim wieku rzadko kiedy są już gotowymi produktami. Zazwyczaj mówimy o zawodnikach, którzy dopiero za jakiś czas mogą grać na poważnym, seniorskim poziomie. Wiem jak to jest, bo sam kiedyś w podobnej roli, gdy jako wyróżniający się gracz kadry młodzieżowej, trafiałem do Polonii Warszawa.
Ile klub musiał zapłacić za pana wyszkolenie?
To było chyba 40 tysięcy złotych. Ale nie wracajmy już do tamtych czasów, ten system wymaga zmian. Chciałbym, byśmy znacząco – do poziomu 10-15 tysięcy złotych – zmniejszyli opłatę za wyszkolenie gracza, którą ponosiłby klub przejmujący go w pierwszym sezonie. Tantiemy wracające do kasy klubu macierzystego byłyby jednak wypłacane także przez kolejnych pracodawców każdego koszykarza. Aż do zakończenia jego kariery. Oczywiście w mniejszej kwocie – od 1 do 4 tysięcy za sezon. W zależności od klasy gracza.
Jak ją rozróżniać?
Najprościej poprzez klasę rozgrywkową, w której występuje dany zawodnik. Jak będzie grał „tylko” w pierwszej lidze – niech do jego klubu macierzystego wraca przed każdym sezonem tysiąc złotych. Jak będzie grał w PLK – niech to będą 4 tysiące. Jak będzie grał w reprezentacji – stawka jeszcze może pójść nieco do góry. Od takiego wydatku żaden z klubów się nie wywróci, a pieniądze będą wracać na dół piramidy, do klubów szkolących młodzież.
W nowym systemie do macierzystego klubu z Wrześni, który wychował Łukasza Koszarka, przez 20 lat jego gry w zawodowy basket trafiłoby ponad dwukrotnie więcej pieniędzy. Jak jakiś klub wychowa kilku Koszarków, będzie miał podstawę finansową na lata. Może dzięki temu bardziej będzie się koncentrował na szkoleniu pojedynczych koszykarzy, a mniej na wynikach w kategoriach młodzieżowych. Plusem takiego rozwiązania jest też to, że pieniądze trafiałyby do klubu przez długi czas, więc mniejsze jest ryzyko, że zostaną szybko „przejedzone” przez jedną grupę decyzyjną.
Mówił pan o kilku pomysłach, z którymi ruszył do wyborów. Jakie są inne?
Mam jeszcze dwa. Chcę, byśmy poszli o krok dalej w szkoleniu trenerów. Szkoła Trenerów PZKosz działa już od kilku lat i przynosi efekty. Do niej trafiają już jednak trenerzy z licencją B lub C oraz byłe zawodniczki lub zawodnicy, którzy grali w koszykówkę na wysokim poziomie. Musimy pójść dalej i powołać do życia Młodzieżową Szkołę Trenerów. Trzeba zapewniać możliwość podnoszenia kwalifikacji także tym, którzy pracują na dole piramidy szkoleniowej.
A ostatnia z propozycji, które chciałby pan wprowadzać jako potencjalny prezes PZKosz?
To projekt, o którym myślimy już od dłuższego czasu z dyrektorem Wydziału Sportowego PZKosz Karolem Gryko. W zwiększeniu masowości koszykówki wśród najmłodszych może pomóc zmniejszenie wypływu wyniku sportowego w kategoriach wiekowych U-14 i młodszych. To kto wygra mecz powinno schodzić na plan dalszy, ważniejszy musi być wszechstronny rozwój sportowy dzieci, czysta radość z gry. Nie musimy tu wymyślać niczego na nowo. Podobny system od lat sprawdza się w siatkówce przy okazji organizacji programu Kinder Joy.
Aby tego typu projekty wprowadzać w życie, trzeba mieć jednak środki na ich finansowanie. Jak PZKosz może je pozyskać?
Nie będę udawał, że znam odpowiedź na wszystkie pytania. Znalezienie firmy, która chciałaby się kojarzyć ze sportową zabawą dzieci i młodzieży, pozytywnie budując w ten sposób swój wizerunek, to na pewno duże wyzwanie. Jestem jednak przekonany, że do zrealizowania. Wśród naszych sponsorów jest firma, która ma ogromne doświadczenie w tego typu inicjatywach. Będziemy chcieli ją zachęcić do tego typu działania. Zobaczymy, czy nam się uda.
W trakcie kampanii przez wyborami w PZKosz na pewno odwiedził pan sporo miast i rozmawiał z wieloma delegatami, którzy w poniedziałek będą oddawać głowy. Dowiedział się pan czegoś nowego, zaskakującego?
Tak, przeprowadziłem mnóstwo ciekawych rozmów. Nie zwykłem udawać kogoś, kim nie jestem. Jestem byłym koszykarzem, który od roku uczy się nowej roli. Potrzebowałem czasu, by zdać sobie sprawę z otaczających mnie okoliczności, w których funkcjonuje koszykówka. Dyskusje z ostatnich tygodniach przypomniały mi, że naszym dużym problemem pozostaje nie tylko szkolenie młodzieży, ale także sprawa infrastruktury. Obiekty sportowe w wielu miejscach wciąż pozostawiają wiele do życzenia i stopują rozwój. Żeby była jasność – nie mówię tu tylko o koszykówce.
Jakieś przykłady?
Pierwsze z brzegu – stawiamy za wzór to, jak w Polsce zorganizowane są ligi zawodowe piłki nożnej czy żużla. OK, zdaję sobie sprawę z tego, że one wzbudzają większe zainteresowanie sponsorów i stacji telewizyjnych. Nikt mi jednak nie wmówi, że obiekty klubów, które w nich występują – i to tych najlepszych, czy to Rakowa Częstochowa w piłce nożnej, czy Motoru Lublin w żużlu – spełniają normy połowy trzeciej dekady XXI wieku.
Pamiętam jak w PLK przed laty też wprowadzono przepis, który w ciągu kilku lat nakazywał każdemu klubowi posiadać halę o pojemności bodaj 3.5 miejsc. Pozostał martwy, gdyż nie każde miasto posiadające klub było stać na taki obiekt. Trzeba namawiać władze miast, które nie mają odpowiednich hal, by takie budowały. Czasami trzeba też wywierać presję, ale przede wszystkim – wskazywać korzyści, które mogą z tego czerpać.
Przepaść marketingowa dzieląca obecnie PLK od choćby wspomnianych lig piłkarskiej, żużlowej, czy także siatkarskiej sama się jednak nie zasypie. Jaki ma pan pomysł na to, by zacząć ją zmniejszać?
Tak jak mówiłem wcześniej, mam świadomość, że cudownego lekarstwa nie ma. Faktycznie, jak sugerowali moi kontrkandydaci, trzeba pracować lepiej, mądrzej i angażować więcej ludzi. Także osoby, które będąc przychylne koszykówce, spoglądają na nią z zewnątrz, a mają duże doświadczenie w biznesie, marketingu czy promocji.
Jak Filip Kenig?
Jestem otwarty na współpracę ze wszystkimi, którzy chcą budować siłę polskiej koszykówkę, także ze wszystkimi kontrkandydatami. Niejedno można mi zarzucić, jak bardzo się chce, ale na pewno nie to, że nie jestem gotów do rozmów. Ze wszystkimi mogę usiąść do stołu i rozmawiać. Z Marcinem Gortatem włącznie.
W tym przypadku miałem jednak raczej na myśli firmy, które mają doświadczenie we współpracy ze sportowymi ligami zawodowymi. Dlaczego nie czerpać z ich know-how? One swoje oddziały mają również w Polsce. Ostatnio byłem na spotkaniu z przedstawicielami jednej z nich, która współpracowała także z klubami NBA. Ich przedstawiciela poznałem podczas swojej wiosennej podróży do USA. Nazwy firmy nie będę zdradzał, lecz mogę zapewnić, że w swoim portfolio ma także skuteczną pomoc w rozwijaniu mniejszych projektów, bardziej skrojonych na potrzeby PLK czy polskiej koszykówki.
Nie jest tak, jak sugerują niektórzy, że siedzimy z założonymi rękami i nic nie robimy. Prawdą jest natomiast, że efektów tej pracy nie ujrzymy z dnia na dzień.
Czuje się pan „człowiekiem Radosława Piesiewicza”?
Nie, czuję się Łukaszem Koszarkiem. Myślę, że trochę w tej koszykówce jako zawodnik osiągnąłem, że poświęciłem jej wystarczająco wiele życia, by móc mówić o tym wprost. Nie jestem człowiekiem znikąd, natomiast dzięki prezesowi Piesiewiczowi mialem fantastyczny start w kolejny etap swojej kariery.
To może inaczej – jak ocenia pan sześć lat rządów Radosława Piesiewicza w PZKosz?
Ustępującemu prezesowi nikt nie może odmówić skuteczności. To za jego czasów w koszykówce pojawiło się więcej pieniędzy. To za jego czasów reprezentacja odniosła dwa wielkie sukcesy, bo tak trzeba traktować awans do ćwierćfinału mistrzostw świata i półfinału EuroBasketu. To za jego prezesury wywalczyła prawo organizacji kilku poważnych imprez, z fazą grupową przyszłorocznych mistrzostw Europy włącznie. Tego nikt Radosławowi Piesiewiczowi nie odbierze.
Tego, że to właśnie on zdecydował się na to, by oddać nieco władzy koszykarzom – też nie. Przecież mam świadomość, że jestem pewnego rodzaju eksperymentem. Wcześniej nikt nie zdecydował się tak mocno zaufać byłemu, czy kończącemu karierę koszykarzowi.
Ze środowiska często można usłyszeć głosy, także od pana kolegów byłych koszykarzy, że jest pan jednak tylko jednostkowym przykładem, który niewiele w tej kwestii zmieni. Pewnie do pana także docierają.
Jasne! Powiem szczerze: momentami mam ich dość. Podobnie jak tych powtarzanych non-stop haseł o zamordyzmie, który niby zapanował w polskiej koszykówce.
Oczywiście, prezes Piesiewicz miał swój styl zarządzania, dość zdecydowany. Ale rozmawiam z wieloma zawodnikami, reprezentantami Polski, graczami ligowymi i widzą oni też wiele pozytywnych zmian, które udało się zrealizować na przestrzeni kilku ostatnich lat.
Po środowisku krąży plotka, że ostatecznie do poniedziałkowych wyborów z duetu Grzegorz Bachański – Łukasz Koszarek przystąpi tylko jeden kandydat – prezes PZKosz. w latach 2011-18. Jak pan to skomentuje?
Mogę tylko jednym słowem: pomidor.
Mam natomiast zdecydowanie więcej do powiedzenia, jeśli chodzi o moich kolegów z boisk, byłych koszykarzy. Ta lawina już ruszyła, rozejrzyjmy się dookoła. Bartłomiej Wołoszyn został niedawno prezesem klubu z Gdyni, Wiktor Grudziński i Aaron Cel dyrektorami sportowymi czołowych polskich klubów. Mam świetny kontakt z wieloma polskimi koszykarzami, także tymi, którzy obecnie decydują o sile reprezentacji Polski. Oni też będą pewnego dnia kończyć swoje kariery i zapewniam – wielu z nich myśli o tym dniu dużo poważniej niż moje pokolenie czy poprzednie. To zaprocentuje. Mam nadzieję, że podobnie jak ja znajdą dla siebie miejsce, by koszykówce pomagać w nowej roli. Gdy widzę, jak już teraz biorą sprawy we własne ręce, choćby organizując latem kolejne obozy sportowe dla dzieci, nadzieja przechodzi w pewność. Nabierają doświadczenia, także biznesowego, z którego później polska koszykówka będzie mogła korzystać.
Czasy, w których można było mówić, że polscy koszykarze nie decydują o losie polskiej koszykówki odchodzą w zapomnienie. Mam jednak świadomość, że to dopiero początek tego procesu. Jestem na świeczniku. Od tego jak ja wykonam swoją pracę, może zależeć to, czy podobną szansę dostaną po mnie inni koszykarze. Czuję dużą odpowiedzialność.
Większą niż w końcówkach meczów, „waląc tróję” na zwycięstwo?
Nieporównywalnie większą.
8 komentarzy
A kto Cię mianował na to stanowisko ??? Ale parówka z Ciebje
On nie poparł Waczyńskiego.
Panie Koszarek, dziękujemy Panu już – co Pan miał za wizje wsparcia młodych koszykarzy w kat. u17 w projekcie CLJ gdzie MVP turnieju otrzymał kubeczek z logo PZKosz a i jeszcze Pana uścisk dłoni + zdjęcie …
Czy TAK Pan chce rozwiać basket, czy tak młodzież ma się angażować w sport… Czy jadąc do takiego Giżycka na finały najlepszych drużyn w Polsce w tej kategorii wiekowej wykonał Pan jakiś trud aby zobaczyć jak wspierano takowe zawodowy w popularyzacji? Miał Pan narzedzia w postaci ligi PLK – czy nie warto było zrobić takie finały w mieście gdzie jest rozgrywany mecz PLK. Giżycko? Tam nawet nikt z mieszkańców nie przyszedł bo nie wiedział o takich zawodach.
Sorry ale nie wierze w żaden Pana pomysł
Koszarek to w porządku chłop. Ma mój głos
A jaki Ty masz „swój głos” skoro nawet cudze nicki kopiujesz? Nazwij się „punkt ksero” 🙂
A co zrobił na stanowisku prezesa?
Pytanie w punkt – na tym bym zakończył temat tego kandydata na prezesa
Nie słuchajcie TOMECKIEGO, pluje jadem