piątek, 11 października 2024
Strona główna » Krzysztof Szubarga: Czekałem na powołanie od Taylora
PLK

Krzysztof Szubarga: Czekałem na powołanie od Taylora

0 komentarzy
O największym „co by było gdyby” w karierze, kulisach klęski kadry podczas EuroBasketu 2013 i satysfakcji większej od medali. A także o złotym oplu i planach na najbliższą przyszłość. Rozmawiamy z Krzysztofem Szubargą.

Michał Tomasik: Jesień 2007 roku, Warszawa. W wieku 23 lat zajeżdża pan efektowną, sportową wersją opla astra pod halę Polonii Warszawa, by rozpocząć nowy, dorosły etap koszykarskiej kariery – ten po opuszczeniu swojej macierzystej Noteci Inowrocław. Co pan z tamtych czasów pamięta? 

Krzysztof Szubarga: Wszystko, bo pamięć mam dobrą. Z sezonu spędzonego w Warszawie szczególnie utkwił mi ostatni mecz z AZS Koszalin. Decydował o tym, czy zdołamy się utrzymać w ekstraklasie. Emocje były niesamowite, wygraliśmy ostatnim rzutem. Wcześniej grałem również przez rok w Polpaku Świecie, a więc miałem blisko do rodzinnego domu. Warszawa to już było dla mnie coś innego, początek koszykarskiej dorosłości. Do gry w Polonii namówił mnie trener Wojciech Kamiński. Sugerował, że jeśli marzę o grze w reprezentacji Polski, to ze stolicy będzie mi do niej nieco bliżej. 

Miał chyba rację? Niedługo później trafił pan do reprezentacji.

Właściwie byłem już w niej w okolicach podpisywania umowy z Polonią. Przygotowywałem się z kadrą do gry w EuroBaskecie 2007. Andrej Urlep odesłał mnie do domu przed ostatnim turniejem towarzyskim. Zamiast mnie postanowił zabrać do Hiszpanii Kamila Pietrasa.

Akurat Urlepowi przyszłość nie przyznała racji. Młodziutki wówczas Pietras w dorosłej koszykówce nie zaistniał. A argumentacja trenera była taka, że jako 12. gracz w zespole miał się przyglądać jak wygląda wielki turniej od środka. Czuł pan do Urlepa żal?

Jasne, przecież ja wtedy też byłem młody. Ale to już daleka przeszłość, nie ma sensu jej szerzej analizować.

Zatem wróćmy do 2009 roku. Wówczas grał pan już w reprezentacji podczas rozgrywanego w Polsce EuroBasketu. Jak pan ten turniej wspomina – jako sukces, bo w końcu wywalczyliśmy dziewiąte miejsce czy niewykorzystaną szansę?

Wspominając tamte wydarzenia, zawsze mam niedosyt. Zacznijmy od tego, że miałem być wówczas podstawowym rozgrywającym kadry. Trener Muli Katzurin wystawiał mnie regularnie w pierwszej piątce od początku przygotowań. Niestety, kilka dni przed pierwszym meczem doznałem urazu kręgosłupa. Przez to podczas rozgrywanego turnieju nigdy nie byłem w pełni sił. Grałem, faszerując się środkami przeciwbólowymi i nie mogłem pokazać na co mnie stać. To chyba moje największe pytanie w rodzaju „a co by było gdyby.”, jakie mogę sobie zadawać a propos kariery zawodniczej. Jestem przekonany, że mogliśmy wówczas osiągnąć nieco więcej. Pamiętam jednak też tłumy kibiców wspierających nas na wrocławskim rynku i zwycięstwo z Litwą w Hali Ludowej. To są świetne wspomnienia.

Z drugiego wielkiego turnieju reprezentacyjnego ze swoim udziałem, w 2013 roku w Słowenii, nie ma pan chyba tak dobrych?

Racja, to był fatalny turniej w naszym wykonaniu. Chyba najgorszy w historii występów reprezentacji w ME w XXI wieku. Prawdę powiedziawszy nawet trudno określić co się stało i czego zabrakło. Skład na papierze mieliśmy świetny – byli Gortat i Lampe, byli Michał Ignerski i Thomas Kelati, ale coś nie zagrało. Przecież my nie przegraliśmy tam z jakimiś wielkimi zespołami, tylko z Gruzją i Czechami.

Nawet po latach, już będąc trenerem, nie jest pan w stanie powiedzieć czego wówczas zabrakło? Najczęściej kolportowana opinia mówi, że odpowiedniej chemii w szatni… 

To uproszczenie. Oczywiście, w drużynie dało się odczuć, że Gortat i Lampe ze sobą rywalizowali. Ale ich konkurowanie nie zakłócało prawidłowego funkcjonowania zespołu. Sport bywa niewymierny. Tak samo zdarzają się zawodnicy, którzy są mistrzami treningów, a gdy przychodzi do meczu o poważną stawkę, to zawodzą. I na odwrót. My w 2013 roku okazaliśmy się trochę takimi mistrzami papierowych zapowiedzi przed turniejowych. Mogło się wydawać, że mamy wszystko, aby odnieść sukces, ale niestety na parkiecie właściwie nie pokazaliśmy niczego.

W trakcie EuroBasketu w Słowenii miał pan dopiero 29 lat, ale później w żadnym wielkim turnieju w biało-czerwonych barwach już nie zagrał. Zadecydował fakt, że do drużyny dołączył AJ Slaughter i przy obecności Łukasz Koszarka zabrakło miejsca dla kolejnego rozgrywającego? 

Nie sądzę, by to było decydujące. Chyba po prostu mój profil zawodnika nie pasował trenerowi Taylorowi. Były przecież mecze eliminacyjne, w których Slaughter nie grał, a powołanie do mnie nie dotarło, choć po wyleczeniu kontuzji byłem w dobrej formie. Być może nawet stałem się lepszym koszykarzem niż przed urazem. 

Nigdy nie rozmawiał pan z Mike’em Taylorem?

Nie. W związku z tym nawet nie wiem, czy decydujące były moje warunki fizyczne czy jakiś inny aspekt. Ale na pewno po powrocie do gry w 2017 roku, gdy zostałem królem strzelców PLK i czułem, że wróciłem do swojej formy, czekałem na powołanie. Później już pogodziłem się, że EuroBasket 2013 mógł być faktycznie moim ostatnim turniejem w kadrze. Wyniki, które osiągał z reprezentacją Mike Taylor broniły jego decyzji personalnych.

Żadnego oficjalnego pożegnania nawet nie było. Pozostał duży niedosyt?

Nie. Oficjalnego zakończenia moich występów w kadrze nie było, ale prezes PZKosz wiosną przyjechał na mój pożegnalny mecz kończący karierę zawodniczą do Inowrocławia i podziękował mi również za całą grę w kadrze. Nie ukrywam ze był to dla mnie wyjątkowo miły gest.

Jakie emocje towarzyszyły panu podczas ćwierćfinałowego meczu naszej kadry ze Słowenią w Berlinie?

Prawdę mówiąc stałem przed telewizorem ze łzami w oczach. Z jednej strony nie wierzyłem w to co widzę, z drugiej rozpierała mnie duma. To była piękna chwila polskiej koszykówki. Wiara tych chłopaków w zwycięstwo, poziom zaangażowania i w to tyranie w obronie – to było coś niesamowitego. Czapki z głów.

Czego pan żałuje ze swojej kariery? 

Przede wszystkim tego, że nie spróbowałem sił w mocniejszej lidze zagranicznej. Prawda jest taka, że to głównie moja wina. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli mam wyjeżdżać z Polski, to muszę otrzymać lepszą finansowo ofertę, aby rozłąką z rodziną miała jakiś większy sens. Z perspektywy czasu wiem, że to był błąd. Trzeba było na początku zmniejszyć swoje oczekiwania względem klubów zagranicznych, później udowodnić swoją klasę i dopiero wówczas zwiększać żądania finansowe. Taka życiowa klasyka – człowiek po czasie najbardziej bardziej żałuje tego czego nie zrobił. 

Ale pewnie po tak długiej karierze żałuje pan też czegoś, co w jej trakcie zrobił? 

Zdecydowanie tak. Nie chodzi tu już jednak o jakieś poszczególne decyzje kontraktowe. Bardziej o sprawy życiowe, które też czasami przekładają się na koszykówkę. Jednym z przykładów jest to, że za późno uświadomiłem sobie jak ważną w życiu zawodowego sportowca jest właściwe odżywianie. Gdybym zainteresował się tym tematem wcześniej, być może byłbym w stanie zapobiec niektórym kontuzjom i, niczym jeszcze niedawno Filip Dylewicz, biegałbym po boisku nawet po skończeniu 40 lat? 

A propos wyjazdów za granicę – jeden ma pan na koncie. Przez kilka miesięcy reprezentował pan barwy ukraińskiej drużyny z Mikołajewa.

Klub i ligę ukraińską wspominam całkiem dobrze. Po początkowych problemach ze znalezieniem odpowiedniego mieszkania w Mikołajowie, wszystko było w porządku. Ale później przyszła pierwsza część rosyjskiej inwazji na Ukrainę – zajęcie Krymu. W połowie sezonu spakowałem walizki i wróciłem do Polski.

Gdy w ostatnich tygodniach w mediach przewijają się informacje o kolejnych ostrzeliwaniach Mikołajewa serce bije mocniej? 

Oczywiście, zawsze instynktownie spoglądam ze smutkiem na te obrazki, szukając jakichś charakterystycznych miejsc, które mogę pamiętać z czasów gry w Mikołajewie. Mam na Ukrainie trochę znajomych z tamtych czasów i wiem, że jest im niezwykle cieżko. Niektórym z nich nawet starałem się pomóc, gdy ich rodziny uciekały przed obecną fazą wojny. 

Wróćmy do koszykówki. Zdobył pan jako zawodnik wszystkie medale mistrzostw Polski, Superpuchar, dwa razy miano najlepszego polskiego zawodnika ligi, nagrodę dla najlepszego obrońcy. Mimo nie do końca spełnionych ambicji reprezentacyjnych czuje się pan kilka miesięcy po zawieszeniu butów na kołku sportowo spełniony? 

Narzekać nie zamierzam, ale prawdę powiedziawszy akurat zdobycie złotego medalu z Asseco Prokomem w 2011 roku było obowiązkiem i nie ukrywam, że on przykuwa mojej największej uwagi.

Srebrny medal z Anwilem z 2010 roku i brązowy z Arką z 2019 wspomina pan jako większe osiągnięcie? 

Tak. Awans z włocławskim klubem do wielkiego finału był sporym sukcesem. Nikt na nas wówczas przed sezonem nie stawiał. Brąz z Arką też smakował wyjątkowo, bo choć przegraliśmy półfinał z Anwilem i wysoko pierwszy mecz o brąz z Zastalem, to potrafiliśmy ostatecznie stanąć na podium. Trzy lata wcześniej wiele osób kończyło za mnie karierę, głosząc teorie, że do gry w poważny basket już nie wrócę. To była niesamowita satysfakcja. 

Większa niż wcześniejsze medale? 

Zdecydowanie. Tak naprawdę ze swoich ostatnich pięciu lat kariery, która – zdaniem wielu była już w 2016 roku skończona – jestem bardziej dumny niż z medali zdobytych wcześniej. Dla mnie takim kolejnym osobistym medalem był mój mecz pożegnalny, który odbył się w czerwcu w Inowrocławiu. Hala wypełniła się po brzegi. Przyjechało wiele koszykarzy i kibiców z całego kraju. Niesamowita satysfakcja, bo to było podkreślenie tego, że coś w koszykówce osiągnąłem. Życzę każdemu takiej kariery zawodniczej. I 59 występów w reprezentacji Polski.

W tym sezonie rozpoczął pan karierę trenerską. Arka gra nadspodziewanie dobrze, a pan – jak na debiutanta – przynajmniej na pierwszy rzut oka zachowuje się na ławce trenerskiej dość pewnie. Czuł się pan przed sezonem w pełni przygotowany do pełnienia nowej roli?

Muszę przyznać, że tak. Gdy zostałem asystentem miałem w planach pozostać w tej roli przez dwa lata i wtedy podjąć decyzje co do swojej przyszłości. Ze względu na zaistniałą sytuację i odejście trenera Miloša Mitrovica wszystko przyspieszyło, a ja nie miałem żadnego zawahania, aby przyjąć ofertę. Oczywiście, jeszcze kilka miesięcy temu miałem z tyłu głowy świadomość, że Milos Mitrović podpisał z klubem z Gdyni kontrakt na dwa lata, a ja zobowiązałem się, że przez ten czas będę jego asystentem. Byłem gotów wypełnić to zobowiązanie. Ale gdy wypadki zaczęły się toczyć szybciej, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Byłem przekonany, że sobie poradzę.

Czy jako trener, odpowiedzialny też za budowę składu drużyny, kieruje się pan jakimś schematem? Chociażby takim podstawowym, że lepiej najpierw zatrudnić rozgrywającego niż środkowego? 

Rozpoczęcie budowy składu od rozgrywającego wydaje się najbardziej logiczne, ale nie można się w ten sposób zamykać, bo nie zawsze podpisze się takiego zawodnika w pierwszej kolejności. Osobiście kieruje się tym, aby zawodnicy do siebie pasowali, uzupełniając się na boisku. 

Jaki wpływ na trzech młodych obcokrajowców, których posiada pan w składzie ma 34-letni James Florence? 

Ogromny. James Florence to profesjonalista ze świetną karierą na europejskich parkietach. Gdy młodsi koledzy z zespołu widzą, że przychodzi przed treningiem, by oddać serię rzutów, lub zostaje po zajęciach, by jeszcze nad czymś popracować – mogą wysnuć tylko jeden wniosek. Ten właściwy: że muszą dużo pracować, by grać na wysokim poziomie. 

Novak Musić, Trey Wade i Jordan Harris to wszystko zawodnicy o mniej więcej dekadę młodsi od Florence’a. Nad którym z nich widzi pan najwyżej zawieszony sufit? 

Nie jestem w stanie wskazać jednego. Moim zdaniem każdy przy spełnieniu optymalnych warunków rozwoju i dużym zaangażowaniu w trening może przebić się na europejskim szczeblu naprawdę wysoko. A Florence może im w tym tylko pomóc. 

Ma pan też w drużynie cenionego polskiego weterana – swojego rówieśnika, Adama Hrycaniuka. Większą rolę odgrywa w szatni czy na boisku? 

Wciąż na boisku. Adam utrzymuje się w świetnej formie i jest ostoją naszej defensywy. Mogę na niego liczyć pod względem sportowym bez względu na to czy wychodzi z ławki, czy – a takie spotkania też, zaręczam, nadejdą – w pierwszej piątce. Szatnię „trzyma” w moim zespole trzech weteranów – oprócz Florence’a i Hrycaniuka także Bartłomiej Wołoszyn. A najlepszą atmosferę robią po prostu zwycięstwa. 

W ostatnim meczu derbowym z Treflem ostatecznie nie udało się wam wyszarpać dwóch punktów. Decydująca okazała się kontuzja Florence’a? 

Nie. Ona nam na pewno nie pomogła, ale myślę, że bez „Flo” tez mogliśmy ten mecz wygrać. Decydujące okazały się błędy, które popełniliśmy w obronie. Zostawialiśmy zbyt wiele wolnego miejsca rywalom, którzy dzięki temu skarcili nas kilkoma rzutami za 3.

Podczas meczu po jednym z trafień Jarosława Zyskowskiego w czwartej kwarcie w trakcie time-outu miał pan duże pretensje do Wade’a, który pilnując go cofnął się zbyt blisko kosza. Wyszedł brak doświadczenia tego gracza w europejskiej koszykówce, brak wiedzy o tym, jak groźnym strzelcem jest „Zyzio”? 

Ewidentnie. Przez cały tydzień omawialiśmy i uczyliśmy naszych zawodników jak groźnych strzelców ma Trefl Sopot. W szczególności przestrzegaliśmy przed Zyziem. Powinienem przewidzieć, że do takiej sytuacji może dojść w końcówce i zareagować nieco inaczej. Ale Trey jest tak zaangażowany, że czasem chciałby za dużo pomóc i być wszędzie w defensywie. 

Wiadomo już jak groźny okazał się uraz Florence’a i ile tygodni będzie musiał pauzować? 

Od 2 do 4 tygodni. W zależności jak będzie przebiegała rekonwalescencja.

Czy sprowadzony kilka dni temu Billy Garrett zdoła go zastąpić? 

Dobrze znam tego gracza z zeszłego sezonu i wiem na co go stać. Również z tej drugiej strony: jakim jest człowiekiem i jak podchodzi do gry w koszykówkę. Dlatego zależało nam na podpisaniu kontraktu właśnie z Garrettem i zmniejszeniu ryzyka do minimum. Widać, że jest przygotowany do gry fizycznie, ale na pewno brakuje mu jeszcze gry 5 na 5. Dlatego chcieliśmy go jak najszybciej ściągnąć do Polski. Udało się w ciągu dwóch dni od ustalenia warunków umowy. Na pewno pod nieobecność „Flo” Garrett pomoże nam na rozegraniu. Wprowadzi wiekszą pewność i spokój w naszym ataku.  

Co się stało z tym pana charakterystycznym, efektownym samochodem, którym przyjechał pan w 2007 roku do Warszawy? 

Przykra historia. To był opel astra bertone. Faktycznie, auto zwracało na siebie uwagę, było w kolorze złotym. Jak się ostatecznie okazało – wyróżniało się nawet zbyt mocno. Dwa lata później, gdy grałem w Anwilu, ktoś mocno uszkodził ten samochód, gdy był zaparkowany pod Halą Mistrzów. Do tego stopnia, że trzeba go było zezłomować. Okazało się, że jeden z mieszkańców Włocławka też jeździł takim samym samochodem w identycznym kolorze i podpadł nieodpowiednim osobom z miasta. Cóż, pomyłka. Później już nie zwracałem aż takiej uwagi na to, jakim samochodem się przemieszczam. Skoncentrowałem się na koszykówce. I przy niej pozostańmy. 

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet