Aleksandra Samborska: Podobno zależało ci na tym, żeby pierwszy profesjonalny sezon rozpocząć w Europie – dlaczego?
Justin Turner: Amerykanie są coraz bardziej świadomi poziomu i stopnia rywalizacji w Europie. Dorastający koszykarze coraz częściej słyszą o tym, żeby szanować europejskie granie. Nie dla każdego znajdzie się miejsce w NBA, ale miejsc w elicie jest więcej. W Eurolidze także występują najlepsi gracze na świecie.
Każdy, kto decyduje się na profesjonalne granie w basket chce sprawdzać się w rozgrywkach na możliwie wysokim poziomie. To dają poszczególne ligi w Europie, walka o europejskie puchary. Dlatego szukając miejsca dla siebie chciałem znaleźć się w otoczeniu ludzi, którzy reprezentują możliwie wysoki poziom i celują w najwyższe cele.
Europa to drabina, po której możesz piąć się na szczyt w stronę najlepszych rozgrywek Starego Kontynentu. To koszykarskie środowisko, które pozwala ci utrzymać nastawienie, z którym ta sportowa podróż cały czas ukierunkowana może być w górę, do przodu.
Twój europejski start poprzedziła gra G-League, a ostatecznie przygodę na Starym Kontynencie rozpocząłeś od gry na zapleczu ligi hiszpańskiej. Średnia ponad 14 punktów w 21 meczach to okazała się wystarczająca, by szerzej otworzyć furtkę do gry w ACB?
Ambicje pozwoliły zrobić rozeznanie na rynku ekstraklasy hiszpańskiej, ale kiedy odzew był pozytywny, pojawiały się zdrowotne „ale”. Rok temu zagrałem tylko w 21 meczach, z czego chyba tylko w 18 byłem w pełni sił. Moje statystyki spadły. Z początkowo 18 zdobywanych punktów na mecz zrobiło się 14. Hiszpanie nie byli w pełni przekonani do moich możliwości fizycznych, a moja drużyna z zaplecza ACB nie dysponowała budżetem umożliwiającym pełnię wsparcia w aspektach zdrowotno-treningowych.
Chciałem znaleźć miejsce, organizację, w której mógłbym się pokazać, sportowo rozwinąć i wejść na poziom wyżej. Taką, w której mógłbym liczyć na całkowity profesjonalizm we wszystkich procesach, także tych okołokoszykarskich. Wtedy pojawiła się propozycja z Włocławka.
W Anwilu byłeś początkowo szykowany do roli pierwszego rezerwowego, ale patrząc na waszą rotację rola „6th mana” w każdym meczu może przypaść komuś innemu. W kilku meczach wszedłeś w pierwszej piątce, zawsze możesz liczyć na swoje minuty i rzuty. Ten balans z boiska utrzymujecie również w szatni?
Tak, w szatni jest dużo dobrej chemii, naprawdę się lubimy. Myślę, że w dużej mierze to nasza siła. Jesteśmy grupą gości, którzy nie są samolubami i potrafią w jednym meczu wejść w rolę gwiazdy, a w kolejnym właśnie tego 6th mana. Myślę, że gdyby graczy Anwilu rozdzielić po innych klubach to byliby wyraźnymi liderami. To dobre, że na tym etapie sezonu naszą największą siłą jest to, że mamy dobry wpływ na siebie nawzajem. Na swoją grę. Ufamy sobie. Mamy duże umiejętności, które pozwalają nam na sporo po obu stronach boiska. Mamy różnych chłopaków, którzy danego wieczoru mogą zagrać wystarczająco dobrze, by drużyna wygrała.
Jednym z nich jest bez wątpienia najlepszy Polak na twojej pozycji – Michał Michalak. Ile daje ci rywalizacja z topowym graczem naszej reprezentacji?
Z Michałem mamy obok siebie szafki, szybko złapaliśmy dobry kontakt. On ma za sobą grę w świetnych miejscach, więc pomaga mi, dzieląc się swoimi doświadczeniami. Od zawodników, którzy mają za sobą więcej profesjonalnej gry uczysz się sporo od samego podglądania ich w akcji. Obaj jesteśmy rodzinnymi gośćmi, mamy ze sobą sporo wspólnego. Na treningach też wydaje mi się, że jesteśmy dla siebie sporym wsparciem.
Michał jest moim rzutowym partnerem, narzucamy sobie dużą intensywność, co procentuje w naszych meczach.
Wchodzicie w najważniejszą część sezonu. Włocławski kibic ma prawo wymagać w tym sezonie Anwilu więcej niż ćwierćfinału playoff. Czy wasze ciężkie treningi zaprocentują, a rzuty z pozycji wypracowanych mocną obroną będą wpadać w najbliższych tygodniach bez względu na wagę oczekiwań i ogrom presji?
Tego, co towarzyszy nam na co dzień nie nazwałbym presją. Jesteśmy świadomi po co zostaliśmy zakontraktowani i o co docelowo gramy. Jasne, jesteśmy ludźmi, więc ciężko uniknąć nerwów i przebodźcowania, ale jestem zdania – i myślę, że moi koledzy z drużyny by się ze mną zgodzili – że wkładamy tyle pracy, czasu i zaangażowania w to, by w ostatecznym rozrachunku być możliwie najsilniejszą drużyną, że w tym pokładać trzeba nadzieje na ostateczny sukces.
Mam za sobą grę w college’u. Wiadomo, to co innego niż koszykówka seniorska w Europie, szczególnie, że w moich akademickich czasach nie zarabiało się pieniędzy na grze na uniwerku. Znam to uczucie, gdy liczy na ciebie całe środowisko. Gdy dla ludzi, którzy tworzą daną społeczność twoja wygrana znaczy tak wiele. Wychodzisz wówczas na parkiet z jednym, jedynym założeniem: wygrać. Codzienna praca, poświęcony jej czas i włożony w nią wysiłek – to najlepsza, sprawdzona recepta na radzenie sobie z oczekiwaniami i presją.
Nie da się ukryć, że twoje rodzinne strony swój największy rozkwit zawdzięczają codziennej, ciężkiej pracy tysięcy robotników. Ten etos był ci w Detroit wpajany od dziecka?
Tak, na każdym etapie. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem to wstawanie do pracy, te zmiany. Widziałem też treningi koszykarskie brata i siatkarskie siostry. Widziałem, jak to później procentowało. Długie godziny, dodatkowe zajęcia… Moja rodzina okazała się być moim najlepszym nauczycielem dorosłego życia. U nich widziałem, że cierpliwość i poświęcenie się opłaca.
Siostra miała szansę na profesjonalną grę?
Na pewno. Moja siostra Lauren jest ode mnie trzy lata starsza, chodziliśmy do tego samego liceum. Jako pierwsza w rodzinie skończyła studia, a w siatkówkę grała na uczelni z pierwszej dywizji na Florydzie. To był rok 2016, w naszej okolicy nie było zawodniczek z jej wynikami, rodzice niespecjalnie wiedzieli jak to wszystko ogarnąć, jak rozumieć te rankingi, jak pomóc jej pokierować siatkarską drogą. Dziś jest inny Internet, a skauci działają na pełnych obrotach. Wtedy finalnie padło na pracę zawodową blisko jej szkoły na Florydzie, w sportowej akademii DME w Daytona Beach. Dwa tygodnie temu urodziła dziecko, także mamy w rodzinie kolejną radość i dumę.
Mamy bardzo bliską relację młodszy brat – starsza siostra. Zawsze bardzo mnie pilnowała, opiekowała się. Otrzymywałem i otrzymuję od niej ogromne wsparcie.
Wasze Detroit jest znowu na językach sportowego świata, po wieloletnim marazmie Pistons i raptem 31 wygranych meczach przez dwa sezony NBA przyszły 44 zwycięstwa w trwających rozgrywkach i wytęskniony playoff. Kluczową rolę odgrywa w Pistons Cade Cunningham. Jedynka z draftu sprzed 4 lat na miarę oczekiwań zaczęła grać dość późno…
Tu nie chodzi o Cade’a i jego grę. To, że jest zawodnikiem tak dużego formatu widziałem z bliska, trenując w wakacje z Pistons podczas Summer League. Pistons przez ostatnie lata byli w ciągłej budowie, cały czas próbowano poskładać drużynę, która napędzana Cade’em będzie mogła coś osiągnąć, a jego wynieść na poziom pokładanych w nim nadziei. Bardzo cieszę się, że to się wreszcie udaje, bo to co gra i jaki jest Cade naprawdę zasługuje na docenienie.
Detroit wreszcie ma drużynę, z której może się cieszyć. Emocje towarzyszące temu sezonowi są ogromne. Mam nadzieję, że będzie trwał jak najdłużej. Myślę, że seria z Knicks skończy się naszym zwycięstwem w 7 meczach.
To zgodnie z twoim typem Jalen Brunson będzie się musiał jeszcze trochę ze Dennisem Schroderem pomęczyć. To pojedynek z tej serii, który może zapaść kibicom na dłużej w pamięci. A które matchupy w barwach Anwilu ty zapamiętałeś najlepiej?
Kam McGusty w naszym pierwszym meczu z Legią – on na pewno dał się mi mocno we znaki. Z Kameronem trenowaliśmy latem razem z Pistons, więc wiedziałem, czego się spodziewać. Poza tym derby z Toruniem i Michael Ertel – to też była ostra walka. Lorena Jacksona pamiętam ze szkoły, to też jest trudny gracz do powstrzymania. Każdy tydzień to ostre starcia na szybkość i fizyczność. W college’u 2-3 najlepszych zawodników w drużynie to atletyczni gracie, w profesjonalnym graniu na tym poziomie, przy tylu przekazaniach – taką siłę musi mieć każdy liczący się gracz. Pamiętam, jak sobie uświadomiłem to w G-League – wszyscy ci goście są silni. W barwach Anwilu czuję tego kontynuację.
W barwach Anwilu zagrasz w piątek kolejny klasyk przeciwko Śląskowi Wrocław. Wiesz ile te pojedynki znaczą dla waszych kibiców? Jak musicie zagrać, by wziąć rewanż za ligową porażkę z końca zeszłego roku?
Mamy za sobą dwa mecze ze Śląskiem, drugi z turnieju o Puchar Polski. Wydaje mi się, że im leżymy, a oni… leżą nam. Nawet po ostatnich zmianach to systemowo grająca drużyna, bazująca na indywidualnościach swoich graczy. Składy obu ekip są naprawdę głębokie. Wydaje mi się, że dużo w piątkowym meczu zależało będzie od obrony 1 na 1, bo spodziewamy się penetracji i szukania dobrych pozycji rzutowych przy wykorzystaniu możliwości siłowych poszczególnych graczy. W tej obronie musimy być konsekwentni i wierni swoim założeniom.
Jeśli tak się stanie, powinniśmy zapewnić kibicom we Włocławku udany weekend! A że zwycięstwo ze Śląskiem smakuje im zawsze podwójnie – wiem doskonale. Przed pierwszym meczem myślałem, że to tylko takie gadanie. Później, już przed starciem w Sosnowcu zrozumiałem, że to nie jest zwykłe pompowanie, że ta rywalizacja naprawdę znaczy coś więcej. W piątek wieczorem w Hali Mistrzów musimy wygrać!
Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie
7 komentarzy
Dzisiaj będzie w TV CPJŚ! To takie cudne! Coß czujem że Anwil nas zleje.
Super rozmowa 🙂 aż szkoda, że Knicks ugrali dziś z Pistons.
Czytając te i poprzednie głębokie analizy przed kolejną świętą wojną, kolejnym meczem przedostatniej szansy dla Śląska, natknąłem się na opinię jakiegoś osobnika, jakoby obecną kiepską sytuację Śląska powodowała tylko jedna zła decyzja klubu, a było nią zatrudnienie trenera Joncevskiego, któremu to można rzekomo przypisać obecne krzywdy i stan rzeczy.
Można by nazwać tę teorię naiwną i fałszywą , gdyby nie była tylko głupia i świadczącą o wątłych związkach z rzeczywistością piszącego.
Czyżby to przebiegły Joncevski odpowiadał za:
— notoryczny, immanentny i powtarzalny z uporem maniaka brak sensownych rozgrywających, zabezpieczonych od początku sezonów. W zamian za to otrzymaliśmy litanię nazwisk, owszem, sensownych, którzy już niby byli w ogródku, już witali się z gąską, ale finalnie do klubu NIE trafili.
— rzekome szaleństwo trenera Rajkovica, którego niby miał doznać niespodziewanie i nieprzewidywalnie. Być może osobnik piszący był wtedy na resocjalizacji i pozbawiony świeżej prasy, ale już w preseason i potem na poczatku Rajkovic żalił się w mediach, że budowa drużyny odbywa się poza jego kontrolą, co już zwiastowało niesnaski i złą atmosferę na linii klub-trener. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Z pewnością superpuchar zamglił rzeczywistość, ale merytoryczna wartość tego wydarzenia rozgrywanego kiedy zespoły są w połowie jeszcze w budowie, jest znikoma.
— zaprzepaszczenie potencjału Boguckiego, który, co było zresztą do przewidzenia, jak tylko uwolnił się od matczynej opieki wrocławskiego klubu, gra jak normalny, rzetelny center, co zresztą robił i wcześniej. Jeśli pojawiają się głosy, że grał tu źle, bo nie miał go kto obsłużyć, to nie jest to usprawiedliwienie, tylko właśnie dowód na haniebne zaniedbanie.
— desperackie, mające zatkać dziurę na jedynce, zatrudnienie Coopera, może i ze statystykami, ale powszechnie znanego jako nieodpowiedzialnego świra z nieleczonymi problemami, który dodatkowo chadza z moczem własnej narzeczonej w ciąży na podorędziu. To te jego zalety powodowały, że był dostępny. Może i wygrał nam mecz z Anwilem, ale jednocześnie dołączył do formującej się już galerii kretyńskich, pochopnych transferów, które tylko ośmieszają ten klub.
— wywalenie Whitehead’a. Gracza z najlepszymi statystykami, z techniką i atletyzmem, można aż tak nie potrafić tego wykorzystać? Serio??
— nieroztropne, bezrefleksyjne puszczenie Nuneza, solidnego, powtarzalnego gracza. Jeśli gdzieś pojawiają się głosy, że „z niewolnika nie ma pracownika” to świadczą o intelektualnej aberracji, jeśli praca, dla wielu praca-marzenie, za kilkaset tysięcy, w rozrywce, przy aplauzie tłumów, to niewolnictwo, to gratuluję celności porównań. Poza tym są umowy do wypełnienia, a jeśli zawodnik nie był należycie doceniony finansowo, to czyja to wina, też Joncevskiego?
— zatrudnienie Waczynskiego. Bez powtarzań już, po prostu przebrzmiała legenda bez formy i charyzmy, jeśli coś jeszcze kiedyś trafi, to i tak nie zrekompensuje czasu, który zmarnował nie wnosząc nic. Zajmowanie miejsca.
— plagi kontuzji – było wspomniane, czyżby jacyś inni szatani byli tu czynni, czy też Joncevski odpowiada, jedyna pomyłka kadrowa?
— ogólna „kultura wypierdolu”, panująca, łączona już nierozerwalnie z klubem. Opętańcze zwolnienia bez limitów jako remedium na wszystko, występujące w takim natężeniu, że stawiają pod znakiem zapytania trafność i świadomość podejmowanych wcześniej decyzji i wymuszające transfery w najgorszych do tego okresach, skazując na wybieranie „z odrzutów”. Sukces takiego działania? Owszem, jest, wielu udało się wmówić, że to magiczny Sposób.
— Na koniec: niedoszłe transfery. Z listy tych sensownych graczy, którzy podobno byli blisko, ale których udało się NIE pozyskać, można by ułożyć niezłe piątki. W tej rywalizacji na brak siły sprawczej – absolutna czołówka.
Takie refleksje mnie naszły po przeczytaniu u kogoś tam, że to sam Joncevski, a nie wytężona praca klubu przez cały sezon, jest winien temu, że teraz bedziemy bić się z trudem o play-in.
Nota bene chyba sam J nie wziął się znikąd by dokonać prowokacji przegrywając podstępnie trzy końcówki, choć osobnik wypuszczający z siebie opinię zrobił wielkie oczy, kto też go zatrudnił?? Moje prywatne śledztwo niezbicie wykazało, że to klub WKS Śląsk Wrocław. Czyżby byli tam dywersanci?
:))))))
heh.
Ambitnie się chłop przyłożył do tekstu.
Oczywiście, każdy akapit nadaje się do rozwalenia merytorycznego ale szkoda mi czasu. Nie ten poziom dla mnie.
Jeden tylko akapit wyjmę z tego radosnego bełkotu i go tutaj rozwałkuję.
„(…) nieroztropne, bezrefleksyjne puszczenie Nuneza (…)”. palce lizać, jakie to idiotyzmy:)
Sytuacja wyglądała tak samo, jak w przypadku Bouma w MKS czy Thorwella z Zastalu albo Tarika Philipsa z Trefla. IDENTYCZNIE. Otóż zgłosił się klub z wyższej półki, sportowej i finansowej i przedstawił ofertę. Bardzo wysoką dla zawodnika plus wysokie odstępne dla klubu.
Śląsk nie mógł finansowo przebić tej oferty, bo nie ma takich środków w budżecie. Nunez z kolei marzył o zagraniu w najlepszej lidze Europy i sam o to niejednokrotnie mówił w wywiadach. Związał się ze Śląskiem i decyzja była trudna ale wiek, 33 lata i możliwie, że ostatnia szansa na większe pieniądze i wyższy poziom gry, zdecydowały. Jaki to był poziom wahania, widać było w ostatnim meczu Nuneza w Śląsku, zawodnik mający średnio ok 12 punktów w meczu nagle zdobywa zero.
Klasyczna sytuacja „z niewolnika nie ma pracownika”. A to jest biznes. Klub zgodził się na wykup, otrzymał solidną rekompensatę, zawodnik dostał wielką podwyżkę i przeszedł do ACB.
W podobny sposób, jak pisałem, wyjęto kilku innych, wyróżniających się koszykarzy z klubów PLK.
Skończ już. Nie kompromituj się dalej, To. Naprawdę. Merytorycznie nie istniejesz. Choć szanuje chęć stawania w szranki:)))
Przyłączam się do wielu z wątpliwości TO co do składu, ale wspomnę o czymś innym. Po prostu pieniądze. W obecnej średniej dla Śląska sytuacji jest kilka opcji. (1) szukamy dobrych graczy /mocne ligi w CV + ukryte braki/ na promocji zakładając, że być może połowa z nich zawiedzie. I to się dzieje już trzeci sezon. Opcja nr 2: kupujemy 2 drogie gwiazdy z turbo buy-out a resztę obsadzamy ligowcami z okolic Europy wschodniej. (3) skoro skauting nie idzie to budujemy tylko z wyróżniających się ligowców, oferując im lepszą kasę i opcję pucharów (jak Falco na Węgrzech).
No i… jest na następny sezon jeszcze rozwiązanie nr 4, czyli znalezienie sponsora tytularnego. I tego bym oczekiwał od zarządu. Latem będzie w Polsce EuroBasket i naprawdę NIE BĘDZIE lepszej okazji do końca dekady aby pozyskać duże firmy.
„Latem będzie w Polsce EuroBasket i naprawdę NIE BĘDZIE lepszej okazji do końca dekady aby pozyskać duże firmy”.
Widać, Tomecki, że niewiele masz lub miałeś wspólnego z dużym biznesem. Bo to się wydaje takie proste: duża impreza, doskonała okazja, trudno nie skorzystać, na pewno się uda złapać sponsora.
W realnym życiu to tak nie działa, niestety. Polska liga… no to gdzie ten duży biznes, który zarząd go zdobył?
Trefl? Nie. Trefl, oczko w głowie honorowego prezesa, jego firma, jest podmiotem powiązanym z koszykówką od ilu lat? Kilkunastu?
King? Nie. Bo to biznes pana Króla, byłego hurtownika papierosów, który rozwinął biznes a że jest fanem kosza, wszedł w kosz. Podobnie jak treflowy Wierzbicki onegdaj.
To wszystko? Bo przecież nie Zastal: ta stara firma, pamiętająca komunę, jest nazwą klubu historyczną, podobnie jak Falubaz w żużlu. Takie klimaty są w Zielonej Górze.
Anwil? O, dobry przykład. Fabryka powiązana z Orlenem, mająca siedzibę w tym prowincjonalnym mieście, dająca od wielu lat pracę tysiącom mieszkańców. Sytuacja specyficzna. Duża firma, na której wisi „pół miasta”.
Koniec.
Pokaż mi Tomecki ten wielki biznes, co się pcha do koszykówki. Bo chyba takim określeniem nie nazwiesz dealera marki Suzuki?
Pokaż mi wielki biznes w koszu w Warszawie. W WARSZAWIE, najbogatszym mieście, metropolii klasy absolutnie europejskiej. Myślisz, że oni NIE CHCĄ mieć tam dużego sponsora?
Lublin? Gdynia? a gdzie kosz łódzki? Poznański? tułają się po niższych ligach.
Problem w tym, że koszykówka w Polsce jest sportem marginalnym. I niczego tu Eurobasket, częściowo rozgrywany w Polsce. To już było grane, w 2009. Nic nie zmieniło.
W czasie, kiedy ligę koszykarską pokazywała TVP Sport, oglądalność była KILKUNASTOKROTNIE niższa od siatkówki i kilkukrotnie mniejsza od piłki ręcznej. O nożnej nie wspominam.
W Polsatach jest podobnie, mimo łatwej dostępności (abonament miesięczny to 40 złotych, cena jednej flaszki). Mecze ogłąda po kilkanaście tysiecy ludzi w całej Polsce. Finały, okazyjnie, sięgają 30 tysięcy.
Co to jest? To jest nic dla dużego biznesu. To jest żadne medium promocyjne czy reklamowe.
W Europie nie istniejemy, co kto wejdzie wyżej, to wstydliwy łomot.
Reprezentacja nie istnieje. Pojedyncze wysoki, jak 4 miejsce w Euro to wyspy w morzu szarości. Nie pomagają „okienka” na reprezentacje. O ile inni grają częściej o tyle koszykarze pokazują się dwa, trzy razy w roku, w kilka dni. Tak się nie zbuduje bazy kibiców.
I duży biznes o tym wie. Nic tu nie jest łatwe, Tomecki. A do paki niebawem trafi wieloletni prezes PZKosz.
Pieniądz omija koszykówkę, nie pisz więc beztrosko, czego to oczekujesz od zarządu.
Takie są realia. Wiesz czemu Prokom przez dekadę dominował w kraju i grał dobrze w Eurolidze? Bo prezes Krauze był fanem kosza a jego firmu generowały kosmiczne zyski. Na przykład przy trwającej kilka lat informatyzacji Zusu, co przynosiło duże miliony. Krauze utopił kasę na wschodzie, bo zachciało mu się kazachskiej ropy. Nie ma Prokomu w koszykówce.
Napiszę coś, za co możesz mnie znielubić:) ale otworzę Ci oczy: jesteś członkiem bandy naiwniaków, bez pojęcia o realiach.
Piszę jako kibic, a zawodowo co robiłem to byś się zdziwił. Śląsk jest jedynym klubem w kraju, który ma warunki by spokojnie grać w pucharach na poziomie Cluj, Nymburka, czy Falco. I tak już bywało w historii. Inne kluby mnie nie interesują (ale i powyższe zagraniczne kluby są z małych miast). Inaczej pozostanie samospełniające się marudzenie jak wyżej. Gdy są wyniki, fani i telewizja to pojawiają się kolejni ludzie i pieniądze. Nawet jeśli nie są to liczby jak w nożnej. ZAKSA Kędzierzyn, czy Vive Kielce regularnie grywały z klubami na poziomie Barcelony, a to przecież są biedne miasta i niszowe dyscypliny. Stały się wręcz wizytówką całego kraju. Same wpływy z biletów z wielotysięcznej widowni dwa razy w tygodniu to są w skali sezonu miliony złotych. Trzeba jednak zacząć od wyników, a te ma się dzięki racjonalnej polityce transferowej, o czym pisałem wyżej. Inaczej rzeczywiście jest się skazanym na modlitwy do Krauzego lub Króla. Lub liczyć, że miasto łaskawie odpali koszykówce dodatkowe 3 mln z dotacji planowanej dla piłkarzy.