Turniej EuroCup był pierwszymi Mistrzostwami Europy w koszykówce na wózkach w historii. Polacy z miejsca zapisali się więc w koszykarskich kronikach. Mateusz Filipski, grający trener kadry 3×3, to jeden z najlepszych rzucających świata. Wielokrotny mistrz wózkowej Euroligi, Hiszpanii, Turcji, który w swojej karierze klubowej wygrał niemal wszystko. Do kadry pierwszy raz trafił, mając niespełna osiemnaście lat.
Na medal w rozgrywkach międzynarodowych czekał kolejnych… 18 lat.
– Trochę to trwało – mówił, opuszczając boisko po wygranej batalii z Holandią w półfinale.
Fifi to typ Jordana czy Kobego. Nie znosi przegrywać, kiedy wjeżdża na parkiet, to tylko po to, by być najlepszy. Dlatego też dla niego srebro z pewnością ma gorzki smak, szczególnie, że mistrzostwo było w zasięgu jednego rzutu. Rzutu, który miał w ręce.
Jako faworyci, nie zawiedliśmy
Polacy jechali na Mistrzostwa Europy po medal, takie założenia były od początku. Ciężko celować niżej, mając idealny skład do grania 3×3:
Filipski, strzelec, potrafiący wykreować pozycje jeden na jeden (co w koszu na wózkach jest zdecydowanie trudniejsze niż w baskecie „bieganym”), świetny zza łuku, niekonwencjonalny w podaniach.
Andrzej Macek, wicemistrz Francji, zdobywca Pucharu Francji. Cichszy, spokojniejszy niż „Fifek”, na boisku z pozoru też mniej widoczny, ale to zawodnik z punktacją 1.5, wskazującą na znaczny stopień ograniczeń funkcjonalnych, a mimo to, niezwykle skuteczny! Może inaczej: Macek wszelkie bariery dawno zostawił za sobą, a to za sprawą wybitnie ciężkiej pracy, szczególnie włożonej w rzut.
Marek Wesołowski, zmiennik dla Filipskiego, chłop jak tur, potężny w barach, gdy ubierze protezy, jest wyższy niż większość osób wokół. Grał w Polsce, zaryzykował wyjazd do Włoch, wrócił w połowie sezonu. Nie wyszło. Mógł stwierdzić, że trudno, że w kraju przecież będzie gwiazdą, będzie miał wygodnie. Zaryzykował, pojechał do beniaminka ligi niemieckiej, przegrywał niemal każdy mecz, ale indywidualnie błyszczał. Efektem jest dzisiejszy kontrakt z gigantem Bundesligi, RSV Lahn-Dill, na którego mecze – płacąc za bilety – przychodzi po 1500 osób.
Mateusz Stan, w kadrze znalazł się rok temu, po tym jak wysłał maila ze zgłoszeniem. Wprost z Wielkiej Brytanii. Nie lubię tego lekko wyświechtanego słowa, bo do niewielu realnie pasuje, ale: to naprawdę jest po prostu pozytywny człowiek. Całe lato spędził z kadrą Polski. Najpierw na Mistrzostw Europy U23, gdzie otrzymał powołanie do All Star Team, później z seniorami na turnieju w Madrycie, gdzie mierzył się z Team USA, a w końcu w ME 3×3. Na rzecz dwumiesięcznych zgrupowań przepadły wakacje z kumplami, ale przyszło doświadczenie.
– To są moi przyjaciele – mówił wzruszony po meczu finałowym, patrząc na resztę reprezentacji.
Skład może być idealny, ale zazwyczaj Polska stawiana była w roli niewygodnego underdoga dywizji A. Tym razem jednak od początku widziano w nas jednych z faworytów do tytułu.
Ruszyła maszyna
Na start ograliśmy 12:7 Hiszpanów. Kamień z serca – właśnie takiego początku z mocnym rywalem potrzebowaliśmy. Portugalię miażdżymy 20:6, pechowo nie udaje się wbić kończącego oczka, ale nic to. Cały mecz gra Wesołowski, pewnie punktując przeciwnika.
Drugiego dnia przegrywamy z Austrią jednym punktem, który jednak nie powinien być uznany – rzut rywala został oddany ewidentnie po czasie. Składany jest protest, ale według zasad challange może wziąć tylko sędzia, a ten akurat… nie chce.
Ostatni mecz w grupie – z Czechami – musimy wygrać ośmioma punktami, by nie oglądać się na innych i zająć pierwsze miejsce w grupie. Efekt? 18:8. Na dużej szybkości, pewnie wjeżdżamy do półfinału.
Tam czekają na nas Holendrzy. Młoda i szybka ekipa. Gdy tylko rywale podjeżdżają na dwa oczka, Filipski odpowiada i dowozimy bezpieczne zwycięstwo 17:12. Czas na ostatni przystanek – finał!
Niczym w NBA
W tle kręci się ogromne diabelskie koło słynnego wiedeńskiego parku rozrywki Prater. Na trybunach niemal 4000 osób. Lekko licząc 3900 z nich zdziera gardła za naszymi rywalami. Żar, 32 stopnie. Kamery telewizyjne, fotoreporterzy, światła, efektowna oprawa przy prezentacji… Spiker, DJ, maskotki, strzelanie koszulkami, sam bóg wie co jeszcze.
I nasza czwórka wyjeżdżająca z tunelu… ciary!
– Mati, rodziców szukasz wzorkiem na trybunach dopiero po meczu, pełna koncentracja. Wiemy z kim i o co gramy. Dawaj Polska! – Filipski podpowiada przed pierwszym gwizdkiem.
Ten mecz to była istna wojna. Kto nie był na meczu koszykówki na wózkach, ten nie wiem jak szczęka metal przy zderzeniach i jak łatwo wylecieć w powietrze po faulu. Plus kibice – naprawdę mocno dopingujący gospodarzy.
Dochodzi do dogrywki. Dwa nasze rzuty na zwycięstwo niecelne. Niestety, swój trafia przyszły MVP imprezy, Hubert Hager. Zza kosza błyskawicznie unosi dym, Austriacy w wianuszku fotografów. Nasi Panowie kończą turniej razem, objęci, a cel mają jeden – Mistrzostwa Świata w Mongolii 2025.
Potrafi zachwycić
W półfinale Polaków dopingowały już dziesiątki polskich kibiców. Jako że rozgrywaliśmy ostatni mecz tego dnia, był nawet czas na rundę honorową i piątki z fanami. Przez cały turniej kadrze na wózkach towarzyszył Piotr Grabowski, który tuż przed finałem dał spektakularny pokaz wsadów.
– Niesamowite! Nie zdawałem sobie sprawy, że poziom rozgrywek może być aż tak wysoki! Co za prędkość i emocje do samego końca – ekscytował się znany na całym świecie dunker.
– Jest w tej ekipie potencjał. Widać, że młodzi uczą się prędko od najlepszych na świecie – mówił Piotr Łuszyński, legenda polskiej kadry w koszykówce na wózkach.
– Polska, co wy robicie! – krzyczał wolontariusz po meczu z Holandią.
Sprawa jest prosta, basket na wózkach potrafi zachwycić. Wystarczy dać mu szansę. Na przykład w mediach, prawda?
#JazdaNaKosza
2 komentarze
Jak gwiżdżą błąd kroków?
Bardzo podobnie do bieganej. gwiżdże się je w sytuacji, gdy zawodnik wiecej niz dwa razy dotknie ciągów koła bez kozła.