Aleksandra Samborska: Wiem, że było ich kilka, ale największym sportowym sukcesem Adama Brenka w ostatnich tygodniach był…
Adam Brenk: Awans do fazy play-off z PGE Spójnią Stargard.
Piąte miejsce po sezonie zasadniczym robi wrażenie, ale czy seria 1/4 finału z Legią nie pozostawiła trochę niedosytu? Nie mogła być trochę dłuższa?
W meczach z Legią fizycznie wyglądaliśmy dużo gorzej niż wcześniej. Poza tym borykaliśmy się z kontuzjami, a sam styl, wcześniej oparty głównie na Fortsonie, został przez rywali dobrze rozpracowany. Kiedy Courtney pojawił się w lidze drużyny musiały nieźle kombinować, by znaleźć na niego, na Spójnię, obronę. W ćwierćfinałach Legia zrobiła doskonałą robotę. Zatrzymała go. My z drugiej strony nie umieliśmy powstrzymać Vinalesa, który to, na co kibice w Warszawie czekali w serii ze Śląskiem, pokazał wcześniej – w meczach z nami. W pierwszym i trzecim spotkaniu wynik długo był sprawą otwartą, ale gdy Legia przyspieszała grę za sprawą Arica Holmana i właśnie Vinalesa zwycięstwa nam odjeżdżały.
Mimo ćwierćfinałowej porażki minione rozgrywki możecie zaliczyć do udanych. Ty też ugruntowałeś swoją pozycję – solidnego ligowca. Trener Machowski mocno na ciebie stawiał, taki był plan od początku sezonu?
Trener powierzył mi bardzo dużą rolę w obronie. Z zasadzie przez cały sezon wychodziłem w pierwszej piątce, żeby kierować defensywą od początkowych minut. W pierwszych akcjach starałem się dawać impuls. Działało. Po przyjściu Courtneya ta piątka już nie była zmieniana, prawie we wszystkich trzydziestu spotkaniach sezonu pierwsze kwarty mieliśmy naprawdę dobre. Kończyliśmy je albo wysokim prowadzeniem albo na styku, ale po dobrej grze. Grałem tak, jak wcześniej u trenera Winnickiego w MKS. On też wpuszczał mnie na boisko w piątce.
Adam Brenk to dziś rzetelny i kompetentny gracz na poziomie PLK. Ale na to, że w każdym meczu będzie spędzał tyle minut długo się nie zanosiło…
Opinia, że sprawdzam się dobrze na poziomie PLK chyba już faktycznie krąży. Ci, którzy ze mną pracowali wiedzą, jak podchodzę do treningów i meczów, co mogę dać drużynie. Czuję zresztą, że z każdym kolejnym sezonem staję się coraz lepszy. Może moje statystyki nie zmieniły się specjalnie względem wcześniejszego sezonu, ale z kolei pozycja mojej drużyny w tabeli – jak najbardziej. Udało nam się pokonać choć raz każdą ekipę w PLK. W każdym z tych zwycięstw dałem coś od siebie.
Jako junior, mimo ogromnego zaangażowania w treningi, nie mogłeś liczyć na tak dużą rolę. Powiedzmy sobie to szczerze – raczej nie uchodziłeś za arcyciekawy prospekt. Dlaczego?
Nikt nie dał mi prawdziwej szansy, nikt nie zaufał na tyle, bym mógł grać sensowne minuty i się wybić. Bardzo miło mi się zrobiło ostatnio, gdy pojechaliśmy na playoff z Legią i Grzesiek Kulka podszedł i powiedział do mnie: „stary, tak się cieszę, że jesteś tu, po tych krzyżowych, po II lidze, że tobie też się udało”.
Taka prawda – musiałem przejść długą drogę. Zaczynałem od drugiej ligi, później byłem w pierwszej, ale po drodze leczyłem poważną kontuzję. Po niej znów wylądowałem w II lidze. Nigdy nie miałem łatki wielkiego talentu, nie wyróżniałem się jako 13- czy 15-latek. Ale to właśnie powrót po kontuzji – takiej, po której nierzadko się nie wraca – i gra dla drugoligowej drużyny Politechniki Gdańskiej pozwoliły mi wreszcie postawić ten decydujący krok.
Jak do tego doszło?
Politechnika miała wtedy podpisaną umowę o współpracy z Polpharmą, na mecze ze Starogardu trafiali do nas Daniel Gołębiowski i Filip Pruefer. Trener Bogicević przyjeżdżał do Gdańska wszystkich oglądać. Pewnego dnia zwrócił uwagę na mnie. To było jakiś miesiąc po moim powrocie do gry po kontuzji. Zbiegło się to z przedwczesnym zakończeniem sezonu przez Przemka Szymańskiego. Polpharma potrzebowała kogoś do treningu, najlepiej Polaka.
Okazało się, że szybko łapię zagrywki i dla jedynki, i dla dwójki. Że nieźle czytam grę, że dobrze bronię. Zacząłem z nimi nawet podróżować na mecze wyjazdowe. Wszedłem na parkiet w kilku meczach. To był przełom. Wcześniej, przed kontuzją, grałem jako drugi rozgrywający po kilkanaście minut w pierwszoligowym Lesznie. Akceptowałem to w pełni, bo wiedziałem, że to tylko pewien etap.
Zero frustracji?
Nie, pierwsza liga to był wtedy mój poziom. Zakładałem, że kluczowa będzie wytrwałość. Nie jestem popularny w mediach społecznościowych, nie jeżdżę na wakacyjne campy, co roku robię to samo. Latem siłka, boisko obok domu i spokojna praca nad konkretnym elementem, który chcę poprawić. Samozaparcie i konsekwencja przynoszą efekty.
Nad czym pracujesz teraz?
Nad poprawą rzutu. Miałem już okresy, gdy trafiałem trójki na poziomie 35-40 proc. W PLK trzeba rzucać, jak masz pozycje – to po prostu musisz. Tak samo jak musisz zbierać doświadczenie z każdego przystanku na tej koszykarskiej trasie.
Rzucałeś i odpłaciłeś się Politechnice Gdańskiej ligowym doświadczeniem dwa tygodnie temu w Lublinie, gdzie świętowałeś…
Akademickie Mistrzostwo Polski! To był wyjątkowy turniej, w w naszych barwach zagrali m.in. Bartek Janowski, Mariusz Konopatzki, Rafał Komenda i Jasiu Malesa. Zdobyłem statuetkę MVP i postawiłem kropkę nad inż. (śmiech)
No właśnie – mało kto wie, że skończyłeś dzienne studia na jednej z najbardziej wymagających uczelni technicznych w kraju. Jak ci się to udało?
Łatwo nie było, siedem semestrów zajęło mi 7 lat. Ale nauka i koszykówka mają to do siebie, że jeśli chcesz zrobić coś większego to po prostu musisz być wytrwałym. Oczywiście, musiałem się trochę nagimnastykować, przesuwać egzaminy, ale wykładowcy szli mi na rękę, zgadzając się na dodatkowe terminy. Ostatecznie jednak czy to w czerwcu czy we wrześniu – materiał do przyswojenia był jeden. Nie było przebacz.
Skąd brałeś motywację?
Zawsze byłem dobrym uczniem, szczególnie z przedmiotów ścisłych i nie chciałem tego zaprzepaścić, fiksując się wyłącznie na punkcie kosza. W klasie maturalnej zadecydowałem, że jeśli mam iść na studia to na konkretne. Stanęło na Politechnice Gdańskiej.
Decyzja nie była łatwa, bo otrzymałem wtedy propozycję gry w Asseco, ale jej przyjęcie nie pozwalałoby mi na dzienne studia na PG. Zdecydowałem się więc na II ligę i energetykę. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że podjąłem słuszną decyzję i wybrałem dobrą specjalizację. Studia poszerzają horyzonty, poznałem niesamowicie ciekawych ludzi, kompletnie niezwiązanych z koszykówką. Uświadomiłem sobie, jak to dobrze, kiedy człowiek nie zamyka się w jednym środowisku,. Moje towarzystwo z polibudy to był taki bodziec do rozwoju poza boiskiem. Lubię koszykówkę, ale nie oglądam jej godzinami. Mam też inne zainteresowania.
Rozwijasz siebie, swoje umiejętności koszykarskie, ale z tego co słyszałam – także rodzinny biznes. To prawda, że można u was zamówić doskonałe produkty fermentowane?
Jasne! W domu rodzinnym mojej żony, w podlubelskim Świdniku jest piękny, duży ogród. Tu spędzamy wakacje, tu jest też centrum dowodzenia działalnością, którą założyliśmy. Do jej otwarcia zainspirował nas mój teść. Już wcześniej robił kiszonki. Sprzedawał je „po sąsiadach” i wszystkim smakowały. Na takie rzeczy jest teraz prawdziwy boom. Są bardzo zdrowe. Zapraszam wszystkich do zapoznania się z ofertą „Buraka ze Świdnika”! Mamy w niej mi.in. naturalnie fermentowane napoje, zakwas z buraków, kombuchę, kwas chlebowy i imbirek oraz kimchi…
Wysyłacie paczki po całej PLK?
Tak, bez problemu wysyłamy produkty po całej Polsce. Stacjonarnie sprzedajemy je na Lubelszczyźnie. Jesteśmy obecni w sklepach ekologicznych, ale też w zwykłych spożywczakach. Wystawiamy się też na rynkach i targach. Teść produkuje pyszności, żona odpowiada za marketing i sprzedaż, a ja trzymam w ręku wszystkie excele, żeby biznes się spinał pod względem księgowym.
W szatni też trzymasz żelazny porządek?
Chyba wiem do czego zmierzasz. Nie jestem najmłodszy w ekipie, oczywiście. W Stargardzie mieliśmy teraz ekipę bardzo doświadczonych Polaków, których darzę szacunkiem i sympatią. Nie aspirowałem do funkcji pozaboiskowego lidera. Ale jeśli coś się nie klei, to nie mam w zwyczaju gryźć się w język.
Zatem o co poszło podczas awantury z Jordanem Mathewsem?
Graliśmy na tej samej pozycji. Podczas treningów często przeciwko sobie. Normalna rywalizacja, która zazwyczaj dobrze wpływa na drużynę. Ale po przerwie na mecze kadry do naszej wkradł się jakiś element niezadowolenia. Może z uwagi na intensywność obrony na treningach, a może ze względu na to, że Jordan wchodził do gry z ławki? Ignorowałem jego zaczepki słowne, a po odgwizdanym na mnie ofensie podczas któregoś treningu u niego w ruch dodatkowo poszły ręce. Został zawieszony, a my podczas jego absencji wygraliśmy ważny mecz w Ostrowie.
Grałeś w pierwszej piątce kosztem Mathewsa, w poniedziałek wielki Jakub Karolak urządził show w meczu finału PLK kosztem takiego Vasy Pusicy… Tyle się mówi o przepisach, które promują Polaków w naszej lidze, ale może jest trochę tak, że trzeba przede wszystkim się po prostu postawić i wykazać cierpliwością, żeby wywalczyć miejsce w PLK?
Masz rację i trzeba o tym głośno mówić, by młodzi koszykarze, którzy rozpoczynają przygodę z zawodową koszykówką mieli tego świadomość. Zagranicznych zawodników sprowadza się do Polski po to, by grali. Mają większy kredyt zaufania, bo skoro poczyniono starania i zabezpieczono dodatkowe środki, to czeka się na ich dobre występy. My, Polacy, musimy być zawsze gotowi, na każdym treningu pokazywać, że zasługujemy na grę, podczas gdy obcokrajowiec na dzień dobry dostaje więcej. Jeden nazwie to dyskryminacją, drugi wyniesie z tego cenną lekcję, dzięki której w kolejnych sezonach będzie grał więcej.
Kuba Nizioł powiedział podczas trwającego finału PLK, że jest z Wrocławia, więc siłą rzeczy Śląsk ma dla niego większą wartość. A dla ciebie, Wielkopolanina z Gniezna?
…sportowo liczy się przede wszystkim Lech. Szkoda tego minionego sezonu, szczególnie w Europie i w pierwszym meczu z Fiorentiną. Jako młody chłopak bardzo się piłką interesowałem, byłem na paru meczach, dziś śledzę doniesienia z Bułgarskiej nieco mniej. Ale fakt faktem – u nas w rodzinie sport i patriotyzm, nie tylko ten lokalny, miały zawsze duże znaczenie.
Jaką tworzycie rodzinę?
Żona (Magdalena Koperwas – przyp. red.) ze Ślęzą zdobywała mistrzostwo Polski. Jako była koszykarka doskonale rozumie wyzwania zawodowego sportu. Obowiązuje ścisły plan dnia, posiłki o odpowiednich porach, dieta, suplementy. O te elementy dba żona. Rygor możemy odpuścić w wakacje. Nieskromnie powiem, że urządzamy najlepsze przyjęcia. Na 30. urodziny żony ściągamy teraz gości z całej Polski. Wspieramy się, dużą wartość w naszym życiu ma wiara, a szczególne miejsce zajmują niedzielne msze święte.
Moi rodzice to nauczyciele wuefu, mama jest byłą siatkarką, tata wziętym sędzią piłki ręcznej. W tym roku sędziował oba finały Pucharu Polski. Jako sędzia główny pracował ostatnio przy arcyciekawym starciu Płocka z Kielcami. Mam też dwóch braci. Jeden kiedyś był piłkarzem, grał na niezłym poziomie, również za granicą. Dziś organizuje ogólnopolskie turnieje piłkarskie. Drugi jest wychowawcą i trenerem koszykówki w Trójmieście, również oddaje się temu w stu procentach. W sumie na basket i Pomorze w naszym przypadku padło z uwagi na dziadka – Andrzeja Kąpińskiego.
Kim był dziadek?
Naszą legendą z Gdańska! Przez jakiś czas był wiceprezesem Pomorskiego Okręgowego Związku Koszykówki, sędziował podczas Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. A jako zawodnik był czołowym strzelcem Spójni Gdańsk. Uwielbiałem przyjeżdżać na ferie z Gniezna do Gdańska, chodziliśmy oglądać mecze Prokomu i LOTOS-u. Ze względu na to, że dziadek mieszkał w Gdańsku, po gimnazjum przyjechałem do sopockiego SMS Trefla. On zawsze bardzo cieszył się wnukami i koszykówką.
A dziś wnuki cieszą się emocjonującą fazą playoff w PLK? Jak oceniasz szanse waszych lokalnych rywali ze Szczecina w ich walce o pierwszy złoty medal?
Mecze Kinga ze Śląskiem ogląda się świetnie, to dobra promocja basketu. Wydaje mi się, że Wilki wyszarpią jeszcze jedno zwycięstwo, chociaż po dwóch ostatnich przegranych przygotowanie głowy do czwartku może być dla nich nie lada wyzwaniem. Takie same szanse co King ma w czwartek Śląsk.
Nie lubię wnikliwego analizowania czynników boiskowych w meczach o taką stawkę. W tym momencie to naprawdę schodzi na dalszy plan. Kibice i dziennikarze mogą jeszcze debatować, ale gdy jesteś na boisku, a rywalowi na dzień dobry wpadają trzy trójki, to wszystkie wcześniejsze dyskusje stają się nagle jałowe. Jeśli mistrzem zostanie Śląsk to do złota poprowadzi ich Jeremiah Martin. W Kingu MVP może wykreować się dopiero w czwartek. A może dopiero w niedzielę?
Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie