WYCIECZKA NA MECZE NBA – zobacz Jeremy’ego Sochana w San Antonio! – INFO I ZAPISY >>
Ostatecznie o tym, że Anwil Włocławek nie zdobył dwóch bezcennych punktów w starciu z Kingiem zadecydowały spudłowany rzut wolny Kamila Łączyńskiego przy prowadzeniu Anwilu 81:79 10 sekund przed końcem i dwa niecelne rzuty Lee Moore’a.
Najpierw w końcówce regulaminowego czasu gry – za trzy punkty (przy remisie 82:82).
Później w końcówce pierwszej dogrywki – za trzy punkty (przy jednopunktowej stracie 87:88).
Oba obciążają też trenera. W końcu zostały oddane po przerwie w grze na jego żądanie.
Czy Przemysław Frasunkiewicz aż tak mocno wierzył w umiejętności Moore’a, że polecił mu w tak mało wyszukany, indywidualny sposób kończyć akcje, które miały zapewnić drużynie zwycięstwo? Tak naprawdę – nie byłoby w tym niczego dziwnego. W końcu Moore zdobywał już w tym sezonie dla brązowych medalistów mistrzostw Polski punkty w równie kryzysowych sytuacjach. Nie mniej szalonymi zagraniami i rzutami z jeszcze większej odległości.
Pamiętacie końcówkę meczu w Dąbrowie Górniczej, gdy Lee „Jeszcze Raz Za Trzy, Jeszcze Raz” Moore zapewniał Anwilowi zwycięstwo?
.
Albo nie tak dawne wydarzenia z Lublina, gdy Moore rzutem za 3 w meczu półfinałowym z Treflem przedłużał szanse Anwilu na zdobycie Pucharu Polski?
.
Nie wiem, czy trener Frasunkiewicz, planując podczas przerw w grze obie akcje Moore’a w meczu z Kingiem wymyślił je dokładnie tak, jak później w wykonaniu Amerykanina wyglądały. Prawdę powiedziawszy – szczerze w to wątpię. Prędzej desperackie rzuty były efektem dobrego przygotowania rywali, którzy odcięli zawodnikowi Anwilu możliwość minięcia w prawą stronę.
Czy gdyby trener włocławian faktycznie postawił na to, by Moore trafi rzut z dystansu po akcji izolacyjnej, byłby to taktyczny wielbłąd? Nawet pamiętając oba powyższe, trafione rzuty Amerykanina – tak. Nie tylko ze względu na fakt, że jego drużynie potrzeba było jedynie dwóch, a w końcówce regulaminowego czasu gry nawet zaledwie jednego punktu.
Nawet nie chodzi też o to, że były to indywidualne akcje, które śmiało można podsumować tak lubianym przez trenera Anwilu określeniem streetball fucking shit. Gorzej, że Lee Moore już od dłuższego czasu, rzucając za 3, posyła w kierunku kosza cegły.
Od momentu wspomnianego powyżej, rozgrywanego pod koniec listopada meczu w Dąbrowie Górniczej Amerykanin w żadnym z kolejnych 10 meczów ligowych nie trafił więcej niż dwóch trójek. W piątek w Szczecinie na punkty zamienił dwie z ośmiu prób. 25 procent skuteczności. Mało? Tak, bardzo. Choć to i tak skuteczność minimalnie większa o tej, którą Amerykanin (nie) mógł się chwalić po poprzednich dziewięciu meczach – trafił w nich tylko 10 z 41 rzutów za 3.
O tym, że przygodę z Anwilem Moore rozpoczął od czterech spotkań, w których trafił 14 z 24 rzutów z dystanstu, niewielu już pamięta. Choć może akurat trener Frasunkiewicz jest w tym gronie?
Pewne jest jedno – Anwil nie przegrał bardzo istotnego dla siebie meczu w Szczecinie jedynie dwoma nieudanymi rzutami Moore’a. Nie mniej istotna była świetnie zaplanowana akcja, którą King doprowadził do dogrywki.
.
Komentując ją, trener Anwilu nie pozostawił podczas konferencji prasowej po meczu złudzeń. Nie miał wątpliwości, że schemat obrony tego typu akcji jego zespół ma dobrze opanowany, a trafienie Meiera było jedynie efektem spóźnionej reakcji Luke’a Petraska.
Petrasek w piątek nie zdążył zablokować rzutu Tony’ego Meiera, a Anwil przy 3-punktowej przewadze nie zdecydował się na przerwanie akcji rywali faulem i wysłanie ich na linię rzutów wolnych. Jak tak dalej pójdzie – włocławianie mogą nie zdążyć odrobić strat w ligowej tabeli. Po porażce w Szczecinie zostali na dziewiątym miejscu, a przed nimi bardzo pracowity tydzień. W środę podejmą Gaziantep, przedostatni zespół ligi tureckiej, w ćwierćfinale FIBA Europe Cup. Później w niedzielę zagrają z Czarnymi w Słupsku. Tymczasem ligowi rywale w walce o awans do play-off – jak Zastal po piątkowym zwycięstwie w Lublinie – powiększają przewagę.
Zawód trenera to nie jest łatwy kawałek chleba. Przemysławowi Frasunkiewiczowi można życzyć tylko jednego – by po kolejnej zaciętej końcówce meczu mógł się uśmiechać równie wyraźnie, jak Arkadiusz Miłoszewski w piątek, gdy wsłuchiwał się w komplementy od swojego podopiecznego.
WYCIECZKA NA MECZE NBA – zobacz Jeremy’ego Sochana w San Antonio! – INFO I ZAPISY >>