1. Znam mnóstwo koszykarzy. Wielu bardzo dobrze. Z jednym z najlepszych w Polsce w XXI wieku wychowałem się na jednym podwórku.
Piękny zawód! Dla tych najlepszych przez kilkanaście lat momentami jak z bajki. Później, po zakończeniu kariery, bajkowe życie wiedzie niewielu. I nawet nie chodzi tu o nagły spadek dochodów.
2. Znam mnóstwo trenerów. Wielu bardzo dobrze. Z jednym z najlepszych w Polsce w XXI wieku przegadałem o koszykówce setki godzin.
Zawód z pozoru piękny, jest cholernie niewdzięczny. Odnoszę wrażenie, że nawet dla tych najlepszych rzadko kiedy jak z bajki. Daje szanse dłuższej kariery, ale biorąc pod uwagę jak mocno uzależnia i ogranicza „normalne” życie – czy to naprawdę atut? Robota dla koszykarskich narkomanów!
3. Sam nim jestem, choć tylko w roli dziennikarza. Z dużą przerwą o której za chwilę – 30 lat. Miałem szesnaście, gdy podczas ferii zimowych, nudząc się jak mops, napisałem i wysłałem jeden jedyny list do gazety w życiu – do tygodnika „Basket”. Tydzień później opublikowałem w nim pierwszy artykuł. Po kilku miesiącach, wciąż jako licealista, byłem sekretarzem redakcji pisma, po które w każdy wtorek do kiosków wyruszało ok. 40-50 tys. Polaków.
Nigdy tego nie zapomnę!
Szczególnie tych Meczów Gwiazd, które jako gówniarz współorganizowałem. Żyła nimi cała sportowa Polska! Te podróże nastolatka po całym kraju, by podpisać kontrakty z amerykańskimi gwiazdami ówczesnej ekstraklasy na występ… Stawka? O ile pamięć mnie nie myli – 1500 złotych. Tak, to prawda – Samuel Hines, ówczesny król strzelców i lider Pogoni Ruda Śląska faktycznie zatarł silnik w polonezie, cisnąc na jedynce do centrum Katowic. W bagażniku swojego „poltka” zawsze woził zgrzewki zielonego „frugo”.
Co najmniej dwie, żeby nie zabrakło!
4. Roku 2022 też nie zapomnę – to wówczas, po ośmioletnim odwyku, wróciłem do koszykarskiego nałogu, zakładając SuperBasket.
5. 2024? Nigdy nie wymażę z pamięci!
Rok, w którym poznałem więcej kibiców koszykówki niż przez całe poprzednie ćwierćwiecze. Łącznie podczas sześciu wypraw koszykarskich, które udało się w tym czasie zorganizować – ponad setkę. Część z nich poznałem nawet bardzo dobrze.
Kibicowanie to piękne hobby. Ba, najlepsze! Właściwie – pozbawione wad?
Dlaczego odszedłem
Koszykówkę, tę polską porzuciłem w 2014 roku. Ostentacyjnie! Nawet jakiś artykuł pożegnalny na jednym ze śp. portali o baskecie napisałem. Zapewniałem, że „nigdy więcej„.
Naprawdę w to wierzyłem!
Po 20 latach miałem dość. Przyglądanie się z bliska, jak w ciągu dwóch dekad popularność koszykówki w Polsce stopniowo i nieustająco zjeżdża po równe pochyłej przestało mnie bawić.
Pracy w mediach też miałem dość. Przyglądanie się z bliska, jak w ciągu kilku lat kolejne redakcje spadają nagle w przepaść nigdy nie mogło być dla kogoś, kto był nie tylko koszykarskim, ale i dziennikarskim narkomanem zabawne.
Dlaczego wróciłem
Przez kolejnych osiem lat prowadziłem własną firmę, kompletnie nie związaną w koszykówką. Baaardzo szybko okazało się, że istnieje życie po życiu. Że jest ono w wielu aspektach lepsze, wygodniejsze. Że zapewnia wolne weekendy. Że daje szanse na dłuższe wakacje.
Że nawet na handlu swojską kiełbasą, hummusem i marchewką po koreańsku – dosłownie! – można w Polsce zarabiać nieporównywalnie lepiej niż na jakiejkolwiek pracy związanej z basketem.
Odwyk był totalny. Przez osiem lat liczbę meczów PLK, które obejrzałem można byłoby policzyć na palcach jednej ręki.
Zamiast maratonów w postaci dyżurów redakcyjnych, zacząłem biegać te prawdziwe. Złamanie bariery 3:30 w Chicago, mijając po drodze świetnie sobie znaną United Center, smakowało wybornie. Na meczach NBA wciąż bywałem regularnie, bo przecież kompletnie z koszykówki wypisać się nie byłem w stanie. W sezonie 2015/2016 obejrzałem każdy z 82 meczów „swoich” Blazers. Każdy! Zdecydowaną większość zarywając noce, live.
Niezapomniany półfinał Zachodu z Golden State „73-9” Warriors już na żywo, w Oregonie.

Kilka lat później mój syn zbliżał się do trzecich urodzin. Zaczął zadawać pytania. Któregoś dnia zapytał wprost – co to znaczy, że tata chodzi do pracy.
Dotarło do mnie, że prędzej czy później będę musiał powiedzieć prawdę. Że junior zorientuje się, że w pracy nie zajmuję się niczym, co mnie tak naprawdę ciekawi. Że szansa na to, by mu pokazać, że jak się bardzo chce, to w życiu można łączyć pracę z pasją uciekła.
Chwilę później pojawił się on. THE MECZ. Końcówka kwietnia 2022. Ćwierćfinał playoff Legia – Stal. Akurat wracałem z Mazur, gdy nagle w okolicach Wołomina w radio usłyszałem, że „warszawianie sensacyjnie prowadzą 2:0, a jutro mecz nr 3”.
Pojechałem. Jak przed laty na mecze Legii – tramwajem. Zobaczyłem: znajome twarze, pełne trybuny i niesamowity poziom emocji.
– Kochanie, musimy porozmawiać… – oświadczyłem żonie po powrocie do domu.
Kilka miesięcy później powstał SuperBasket. W momencie inauguracji EuroBasketu 2022. Dwa tygodnie przed naszym koszykarskim Wembley.
Kiedy dzięki koszykówce płaczę?
To chyba oczywiste – w trakcie największych sukcesów reprezentacji!
W PLK nie mam ulubionej drużyny. Żona woli operę, lecz czasami daje się namówić na wizytę na meczu. Po czym strofuje mnie, że za mało kibicuję.
Nigdy nie widziała mnie na meczach kadry. Nie miała szans ujrzeć moich zaszklonych oczu, gdy w 2009 roku stałem oniemiały w Hali Stulecia. Niby pod względem sportowym to było realne, ale i tak nie mogłem uwierzyć, że właśnie mój kumpel z lubelskiego podwórka własnoręcznie powalił na kolana Wielką Litwę.
Żona nie widziała też, jak 14 września 2022 roku sytuacja się powtórzyła, gdy z bliska przyglądałem się, jak polscy koszykarze zostają obwołani „Giant Killers”.
Niepowtarzalne momenty!
Miniony rok w sukcesy kadry był ubogi niczym senny koszmar, ale jeśli chodzi o silne emocje, dostarczył mi więcej niż solidną dawkę.
Kiedy dzięki koszykówce się wzruszam?
Wciąż nie do końca wierzę w to, że ponad setka pasjonatów basketu zdecydowała się ruszyć w koszykarskie podróże z SuperBasketem. W niektórych przypadkach także w towarzystwie KeepTheBeat. A także Probasket. Wielkie dzięki i za towarzystwo, i za zaufanie!
Koszykówka to naprawdę COŚ WIĘCEJ. Potrafi łączyć ludzi w stopniu niewyobrażalnym.
Najstarsi uczestnicy naszych wypraw? Dawno po 60. urodzinach. Z koszykarską duszą nastolatków!
Najmłodsi? Lat 6, a oczy na świat już szeroko otwarte. Także na ten koszykarski.
Pracownik londyńskiego magazynu, wybierający nocne zmiany, by w wolnych chwilach móc oglądać NBA i neurochirurg, który nieprawdopodobny stres związany z wykonywanym zawodem oddaje, tańcząc przy okazji finału NCAA.
Student, który poleciał za wyjazd na ostatnie (pierwsze?) pieniądze i biznesmen, który mógł już zapewnić swojej rodzinie dostatnie życie na kilka pokoleń do przodu.
Strażak w sile wieku, patrzący z wypiekami na twarzy za oceanem na pojazdy kolegów po fachu i emerytowany policjant, na którym nawet amerykańskie radiowozy wrażenia nie robią.
Marcin Gortat spotkany, ot tak, przez naszą grupę w Malibu – zapraszający następnego dnia na sparing na Venice Beach.

Dyrektor liceum debatujący o koszykówce przy jednym stoliku w Los Angeles z dwoma 16-letnimi uczniami, którzy w podróż wybrali się już samodzielnie (rodzicom też dziękuję za zaufanie!).
Właściciel firmy transportowej, zarządzający 30 tirami i zawodowy pokerzysta, który po naszej wyprawie został w USA, by kilka dni później wygrać prestiżowy turniej i prawie 200 tys. dolarów.
Były reprezentant Polski seniorów, uczestnik EuroBasketu, smażący naleśniki i spędzający tydzień z grupą 20 fanów – jako jeden z nich! – w luksusowej willi w Walencji podczas lipcowego turnieju kwalifikacji olimpijskich, ale także były reprezentant Polski kadetów, sportowo talent niespełniony, ale pięknie spełniony życiowo – oprowadzający grupę wyjazdową po zakamarkach doskonale sobie znanego South Beach w Miami.
Łukasz Koszarek, którego pamiętam jeszcze jako juniora – już w roli dyrektora kadry i prezesa PLK pod autostradą w San Antonio, instruujący nastolatków z naszej wyprawy, jak należycie ustawiać stopy przy oddawaniu rzutu.

Rafał Juć, którego pamiętam jako początkującego 16-letniego (skąd ja to znam?) dziennikarza – już w roli skauta, który pomógł Denver Nuggets zdobyć mistrzostwo NBA, opowiadający podczas jednej z naszych wypraw do USA jego uczestnikom o tajnikach swojej profesji.
Plus – ci wszyscy kibice Lakers, z którymi jako nieprzejednany fan Portland Trail Blazers mogłem wejść w jakże przyjemny stan przekomarzania się.
Wszystkim Wam i wszystkim, których nie wymieniłem – dziękuję. Nie koszykarze, nie trenerzy, nie prezesi klubów – lecz właśnie Wy najmocniej utwierdziliście mnie w przekonaniu, że decyzja o przerwaniu odwyku od polskiej koszykówki była jedną słuszną.
Dziękuję także Wam – kibicom wypełniającym hale PLK, wspierającym kadrę i czytający nasze teksty.
Statystyki całej prawdy nie zdradzą nigdy
Z czego jeszcze jestem dumny? Z tego, że doczekaliśmy się prawie 1,2 mln użytkowników, którzy wykonali niemal 8 milionów odsłon. Że udało się nam zebrać fantastyczny zespół redakcyjny, który polską koszykówką oddycha. Że wielu koszykarzy i trenerów, namawianych przeze mnie, chwyciło za pióro i mniej lub bardziej okazjonalnie prezentuje swoje opinie na łamach SuperBasket. Że w tym roku wydaliśmy pierwszą od lat gazetę o polskiej koszykówce – we współpracy z PLK przed turniejem o SuperPuchar Polski w Radomiu. Że zorganizowaliśmy pierwszą w historii polskiego basketu debatę osób kandydujących na stanowisko prezesa PZKosz. Że spotykamy się z kibicami face to face, także w trakcie takich eventów jak podczas niezapomnianej nocy na barce w Warszawie, gdy Jeremy Sochan debiutował w NBA czy podczas wyjątkowego wieczoru z NBA na Brackiej, który przerodził się w piękny, czerwcowy weekend w Warszawie w gronie uczestników wszystkich naszych wyjazdów.
Tornado
Jakby ktoś miał wątpliwości, czy na mecze NBA jeździmy tylko dla LeBronów i Sochanów…
27 stycznia 2024 też nie zapomnę nigdy!
To było koszykarskie tornado. Jeden z tych momentów, po których do szefów i kibiców San Antonio Spurs dotarło, że Jeremy Sochan jest wyjątkowy. Że chuchając i dmuchając na Victora Wembanyamę nie mogą zapominać o Polaku. Sochan w czwartej kwarcie poprowadził szorujących wówczas po dole tabeli Zachodu Spurs do zwycięstwa z Minnesotą Timberwolves, późniejszym finalistą Zachodu.
W trakcie jego szarży tornado przeszło także przez sektor wypełniony grupą ponad 20 polskich kibiców, którzy wybrali się z nami do San Antonio.
W Polsce był środek zimy. 27 stycznia. W San Antonio – grubo powyżej 20 stopni. Sobotni wieczór. Idealny moment, by przekonać się czy Charles Barkley miał rację. Przez laty, już jako znany krytyk (braku) zalet nocnego życia San Antonio przyznał, że akurat Rivelwalk – czyli taka namiastka Wenecji w środku Teksasu – jest warte grzechu. Meksyk niedaleko. To miejsce podczas weekendów naprawdę wyjątkowo tętni życiem.
– To co, ruszamy na miasto? – rzucam intuicyjnie do grupy oczekującej po meczu pod halą na transport.
Cisza.
– Macie inne plany? – dopytuję niepewnie.
– A może po prostu wrócimy do hotelu? – słyszę odpowiedź. – Sami sobie zorganizujemy imprezę w lobby. Wyjazd za chwilę się kończy, a mamy jeszcze tyle do obgadania. Spędźmy jeszcze trochę czasu razem!
Krzysztof
Krzysztof nie jest kibicem koszykówki. Nawet w najmniejszym stopniu. Nic a nic.
Krzysztof wybrał się na kwietniowy wyjazd do Los Angeles, Phoenix i Las Vegas. Namówili go znajomi. Poleciał dla towarzystwa. Zabrał ze sobą żonę i córkę. W programie wyprawy były cztery mecze basketu, w tym finał NCAA. Krzysztof z rodziną poszedł na mecz Los Angeles Lakers.
– Całkiem fajnie – rzucił po zakończeniu, i gdy już-już miałem nadzieję, że oto lada moment chwyci koszykarskiego bakcyla, że LeBron James zdobędzie dla koszykówki jeszcze jedną duszę, Krzysztof kontynuował. – Tak w ogóle, to nie przejmujcie się nami. Nie bierzcie tego do siebie, ale pozostałe mecze sobie odpuścimy. Znajdziemy w tym czasie inne zajęcia.
Mówiłem już, że na mecze NBA nie jeździmy tylko dla LeBronów i Sochanów? Oczywiście, że Krzysztof na czerwcowy „zlot” uczestników naszych wyjazdów do Warszawy przyjechał. Z córką. Spędzili z nami wieczór i pół nocy. Wzięli udział w nagraniu podcastu na żywo. Wysłuchali koncertu. Uczestniczyli w konkursie wiedzy (!) o NBA.
Gdy opuszczał lokal, znów zaświtała mi ona – nadzieja, że oto już-już lada moment chwyci koszykarskiego bakcyla. Że zdobędę dla koszykówki jeszcze jedną duszyczkę!
Wtedy Krzysztof, oddalając się, odwrócił się raz jeszcze na pięcie, by z uśmiechem rzucić na odchodne:
– Fajna ta wasza siatkówka!
W 2025 roku też będziemy o niego walczyć.
Razem!

Więcej (szczegółów też)? Niebawem!
PS. Gdyby ktoś się zastanawiał kto dla pewnego pięciolatka jest Michaelem Jordanem ze Startu Lublin:

6 komentarzy
Panie Michale – szacunek. 3mam kciuki za całą Ekipę. Niech bogowie koszykówki będą z Wami
A co się stało z największym znawcą (wg niego) NBA, Michalowiczem? Długo tu nie zagościł. Nie to żebym tęsknił, bo zawsze mnie irytował ale skoro jego wyrzucają już nawet z takiej amatorskiej strony robionej po godzinach to naprawdę upadek tego typa. Ciekawe co on w ogóle teraz robi.
W sumie, po namyślę, czemu ja się czepiam Michałowicza? Nie moja sprawa, co on robi. Przepraszam za poprzedni wpis, biorę psychotropy i czasem za szybko coś napiszę, zanim pomyślę.
Tomek_WKS – hejterze, dobrze, że przyznałeś się do brania leków, może Ci się głowa naprostuje. Wiele osób doceniało pracę Wojtka Michałowicza, w tym ja. Gdybyś wychylił głowę poza Wrocław (rozumiem, że stąd skrót), byś zobaczył , jak ludzie nadal robią sobie z nim zdjęcia na meczach PLK. Zastanawiam się, czym Ty się możesz pochwalić w życiu? Osiągnąłeś coś? Czy po prostu wylewasz swoją frustrację w komentarzach?
Panie Michale..
Moderacja forum, sprawa konieczna. Loginy, konta. Bo to się szambo robi, niestety. Wiem, wolna amerykanka na forum przyciaga użytkowników ale czy warto pozwalać na takie pyskówki pod dobrymi tekstami?
Ciekawy tekst ale brakuje jeszcze relacji z wyjazdu który mieliście pod koniec listopada do Nowego Orleanu i Miami