Michał Tomasik: Nie odebrałeś w ostatnim czasie telefonu od Arkadiusza Miłoszewskiego?
Robert Skibniewski: Nie. A dlaczego miałby do mnie dzwonić?
Szykuje się do finału PLK, ma w sztabie tylko jednego asystenta, a jego vis-a-vis Ertugrul Erdogan może liczyć na pomoc aż trzech. Na dodatek świetnie znasz zespół Śląska – od czasu gdy rok temu w roli asystenta Andreja Urlepa zdobywałeś mistrzostwo polski trzon zespołu mocno się nie zmienił…
Haha, to wszystko to prawda, ale Arkadiusz Miłoszewski razem z pomagającym mu Maciejem Majcherkiem mają już na pewno gotowy plan taktyczny na finał ze Śląskiem. Obu znam dobrze. Arka z czasów, gdy był asystentem Mike’a Taylora w reprezentacji. Sporo z nas, jej ówczesnych koszykarzy, już wówczas zastanawiało się kiedy „Miły” zacznie pracować na własny rachunek. Był cierpliwy i obecnie zbiera tego owoce. W pierwszym roku samodzielnej pracy trenera wprowadzić zespół, na który nikt przed sezonem szczególnie mocno nie stawiał, aż do finału PLK? Czapki z głów!
Miłoszewski już w połowie sezonu zwracał uwagę jednak na to, że jako jeden z nielicznych w PLK ma do pomocy tylko jednego asystenta. Grałeś w wielu finałach playoff jako zawodnik, rok temu byłeś asystentem Urlepa – czy przewaga liczebna sztabu szkoleniowego może mieć znacznie?
Powiem więcej – ona na pewno ma znaczenie! W tej serii też będzie miała. Czasu nie oszukasz, życia też. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że sztab Kinga w ciągu ostatnich kilku dni wykonał ogrom pracy i przygotował plan taktyczny na finał ze Śląskiem. Na pewno Miłoszewski i Majcherek mają wypracowanych kilka opcji gry – A, B, C. Tylko oni wiedzą, na której literce kończą. Ale nie mniej pewne jest, że w trakcie serii taktykę będą musieli modyfikować – ze względu na wyniki lub sposób gry obrany przez rywali. Albo obie rzeczy naraz. Finał playoff to taktyczne szachy z obu stron. W roli trenera zawsze lepiej jest mieć wówczas trzech podpowiadających i pomagających w pracy asystentów niż tylko jednego. Samo fizyczne cięcie filmów z zapisami meczów pochłania mnóstwo czasu. A to właśnie czas jest – pomijając oczywiście dobrych koszykarzy w składzie – najcenniejszą rzeczą, z niedoborem której walczą w trakcie finału trenerzy.
Mówiłeś też coś o oszukiwaniu życia? Co masz na myśli?
To, że trener finalisty playoff to też człowiek – ma swoją rodzinę, najbliższych znajomych, obowiązki życia codziennego. W czasie meczów decydujących o złotym medalu tego typu zobowiązania ważą dużo więcej niż zwykle, bo każda wolna minuta bywa bezcenna. A tu nagle dzwoni do ciebie dziecko i chce porozmawiać. Wiadomo, nie odmawiasz. Ale poświęcasz czas, którego tak naprawdę nie masz. Na pewno trener Miłoszewski w najbliższym czasie będzie liczył na wyrozumiałość ze strony rodziny i przyjaciół. Odpowiednia ilość snu, regeneracji, odpowiednie odżywianie przy tak napiętym kalendarzu będzie dla jego podopiecznych szalenie istotna. Dla niego samego – też.
Grałeś jako zawodnik łącznie w trzech w PLK, a także w meczach o mistrzostwo Czech i Słowacji. Koszykarze szybko zauważają, gdy trener wchodzi do szatni niewyspany, zmęczony?
Oczywiście, a im bliżej końca finału, tym odgrywa ważniejszą rolę. Musi pobudzać zespół, zarażać go pozytywną energią, wlewać nadzieję, ewentualnie – budować jeszcze większą pewność siebie. Gdy po nieprzespanej nocy przychodzi na odprawę śnięty, z podkrążonymi oczami, koszykarze szybko to wyczuwają. Naprawdę długo grałem w koszykówkę, pamiętam wiele sytuacji, gdy trenerzy pojawiali się w szatni po nieprzespanej nocy, bo długo ślęczeli nad taktyką i zabrakło im czasu na sen. Pamiętam też, gdy zjawiali się zarwanej nocy, podczas której zalewali stres piwem, albo i mocniejszym alkoholem. Zawodnicy ich słabość spostrzegają szybciej niż większości trenerów się wydaje. Jeśli prowadzisz zespół w finale playoff i przychodzisz na odprawę śnięty, ryzykujesz, że twoja drużyna na boisko też wybiegnie ospała.
Po raz pierwszy uczestnikiem finału PLK byłeś w 2002 roku. Co pamiętasz z tamtego starcia Śląska z debiutującym wówczas na tym poziomie Prokomem?
Poczucie, że finał faktycznie ma swoją odrębną magię, że to coś zupełnie innego. Byłem wówczas dopiero nastolatkiem, ale szybko dotarło do mnie, że cały długi sezon zasadniczy, te mecze pierwszych dwóch rund playoff – to wszystko nagle staje się tak mało istotne. Dopiero w finale rozpoczyna się walka na całego, każda kolejna akcja, każdy rzut, każde kolejne podanie „ważą” coraz więcej. I każdym meczem tylko więcej i więcej. Później w tym poczuciu się jedynie utwierdzałem. Pamiętam też dobrze mimo upływu lat ogromną moc ofensywną naszych rywali i, przede wszystkim, szerokość ich składu. Vranković, Gregov, Maskoliunas, Markovic, Milicić, Ansley, Jankowski, Dylewicz, Szybilski, McNaull – moc miał Prokom już wówczas niesamowitą. Ale wygraliśmy 4:1, bo mieliśmy więcej siły fizycznej. W finale ona często bywa decydująca.
Dwa lata później role się odwróciły – Prokom wziął na was rewanż, w finale ograniczył poczynania Lynna Greera i zdobył swoje pierwsze złoto. Co ci utkwiło w pamięci z tamtego finału?
Moment w którym gdzieś na początku serii Muli Katzurin zwrócił się do Michała Ignerskiego słowami „gdy tylko będziesz miał piłkę w ręku, zlokalizuj Adama Wójcika i mu ją oddaj”. Michał grał wtedy pierwszy sezon po powrocie z NCAA. Tą uwagą Katzurin odebrał mu pewność siebie. Zmniejszył też nasze szanse na wygraną, bo rywale mieli wówczas szerszą rotację.
Twój ostatni finał PLK w roli zawodnika to 2008 rok i legendarne starcie Turów – Prokom z Milanem Guroviciem i Thomasem Kelatim w roli głównej. Główne wspomnienie to…
Fakt, że wspólnie z Hardingiem Naną i Iwo Kitzingerem nie odgrywaliśmy wielkiej roli w skróconej rotacji drużyny ze Zgorzelca, której trenerem był wówczas Saso Filipovski. W Prokomie w tej roli debiutował Tomas Pacesas. Boje były niesamowite, decydował ostatni, siódmy mecz i przebłysk geniuszu Gurovicia.
To może jeszcze krótko o finałach Czech i Słowacji. Które pamiętasz lepiej?
Choć w Czechach grałem z jednej drużynie z Radkiem Hyżym, to jednak te słowackie. Choćby z tego względu, że sięgnąłem z Interem Bratysława po mistrzostwo. Walka też była niesamowita – serię finałową rozpoczęliśmy, przegrywając 0-2. Złoto zdobyte po siódmym meczu smakowało wyjątkowo.
Sam grałeś przez wiele lat w barwach Śląska, ale masz też za sobą rok spędzony w Szczecinie. Fajnie było?
To był genialny czas, wokół drużyny panowała fantastyczna atmosfera budowana w dużej mierze przez prezesa i głównego sponsora klubu – Krzysztofa Króla. Już wówczas widziałem w nim Marca Cubana polskiej koszykówki – prezesa, który nie jest tylko i wyłącznie osobą funkcyjną drużyny, ale jego integralną częścią. Już wówczas widać było, że w z takim wsparciem prezesa w Szczecinie prędzej czy później powstanie klub, który będzie walczył o najwyższe cele.
Czego spodziewasz się po rozpoczynającym się w piątek finale Śląsk – King?
Tego, że zespół ze Szczecina podejmie walkę i już w pierwszym meczu będzie chciał Śląskowi odebrać przewagę własnego parkietu. King naprawdę ma czym straszyć. Mają świetnie zorganizowaną ofensywę, która opiera się na ruchu piłki. Widać to było choćby w ostatnim meczu półfinałowym ze Stalą. Trener ostrowian postawił wówczas na obronę switch, jego gracze co chwila przekazywali rywali w obronie. King miał dobre pozycje do oddania rzutu już po 8-12 sekundach akcji, ale zazwyczaj jego gracze kolejnymi podaniami znajdywali jeszcze lepiej ustawionych kolegów. Ekipa ze Szczecina gra w ataku bardzo cierpliwie i to zapewnia jej kolejne sukcesy. Pewność siebie jej koszykarzy jest obecnie ogromna.
Legia grając przeciwko Śląskowi też często szukała dodatkowych podań, ale – w przeciwieństwie do Kinga – nie miała w składzie tylu graczy, którzy mogą rozerwać szyki defensywne wrocławian indywidualnymi akcjami z piłką w ręku.
Dokładnie, dlatego King może okazać się bardziej wymagającym rywalem dla Śląska. Choć nie należy zapominać o drugiej stronie medalu – ekipie ze Szczecina może, w przeciwieństwie do Legii, brakować argumentów fizycznych. Zespół z Wrocławia jest pod tym względem mocniejszy. Legia miała więcej argumentów, by bić się z nim pod koszem.
Ale nie zawsze je wykorzystywała. Geoffrey Groselle w ostatnim meczu w ciągu 16 minut nie zdobył żadnego punktu, nie zaliczył żadnej zbiórki, a po zakończeniu półfinału narzekał, że zespół nie został zbudowany tak, by uwypuklać jego atuty.
Wypowiadając takie uwagi po tak słabym meczu w swoim wykonaniu zachował się jak rozkapryszone dziecko. Oczywiście, miał sporo racji mówiąc o tym, że siła Legii w końcówce sezonu opierała się na grze zawodników obwodowych, ale kto mu bronił w czasie przebywania na boisku zbierać piłki, stawiać twarde zasłony i bić się z rywalami tak na poziomie parkietu, jak i na wysokościach dostępnych tylko dla takich gigantów jak on? Natomiast King zawodników o tego typu parametrach fizycznych nie ma. To może być jego problem.
Ale ma w składzie fantastycznego w tym playoff Tony’ego Meiera. Pamiętasz ten jego rzut za trzy z odejścia po koźle w końcówce meczu ze Stalą? Na tego typu akcje nie stać chyba zbyt wielu skrzydłowych wystepujących w PLK?
Szczególnie w kluczowych momentach meczów. To najlepiej świadczy o tym, jak mocny jest Meier mentalnie, jak świetną pracę wykonał trener Miłoszewski. On nie oddawał tego rzutu, żeby rzucić – widać było w tym zagraniu taką bezczelną pewność siebie, przekonanie, że trafi. Meier gra znakomicie, często przejmuje rolę ofensywnego lidera Kinga.
Może rzucić wyzwanie Olkowi Dziewie?
Na pewno trener Miłoszewski będzie próbował Meierem wyciągnąć Dziewę spod kosza. Tu aż prosi się o wykorzystywanie jego gry pick’n’pop. Ale czy mu się to uda? Nie jestem pewien. Nie będę zdziwiony, jeśli w tej serii częściej będziemy oglądać Dziewę grającego na pozycji nr 5, a pilnowaniem Meiera zajmą się Ivan Ramljak czy Donovan Mitchell.
Czym King może zaskoczyć wrocławian?
Na pewno lepszą postawą w ataku Andy’ego Mazurczaka. To świetny koszykarz, nieprzypadkowo zdobył nagrodę MVP sezonu zasadniczego. Wychowany w USA Polak idealnie pasuje do tego, by łączyć Amerykanów występujących w Kingu z polską częścią składu. Jest spoiwem, bez niego nie byłoby ostatnich sukcesów, to bezsporne. Ale jestem pewien, że Mazurczak w ataku może dawać drużynie więcej niż w większości dotychczasowych meczów playoff. Jeśli on odpali w ataku, może się zrobić naprawdę ciekawie.
Po drugiej stronie boiska natknie się jednak na Jeremiah Martina – człowieka, który podczas serii playoff z Legią „schował w kieszeni:” Kyle’a Vinalesa, w kilku poprzednich miesiącach najlepszego ofensywnie gracza PLK…
Martin jest świetny, ewidentnie chce w playoff udowodnić, że to on jest prawdziwym MVP PLK, więc i na walkę z Mazurczakiem będzie gotowy. Może nawet – szczególnie gotowy. Ale może mieć jeden kłopot – Vinales w Legii był dość osamotniony, jeśli chodzi o grę z piłką i kreowanie rzutów sobie i partnerom. Mazurczak w obu tych kwestiach może liczyć na większą pomoc kolegów. Warszawianie się od gry Vinalesa w ostatnich miesiącach uzależnili i gdy Martin go kompletnie zdominował, nie zdołali już zmienić swojej gry na tyle, by móc zaskoczyć Śląsk czymś innym. King już udowodnił w tym playoff, że i bez Mazurczaka, a przynajmniej jego punktów, potrafi wygrywać nawet te najważniejsze mecze. Jeśli w finale Andy wróci do ofensywnej postawy na poziomie MVP – King zyska kolejny argument.
Jak długiej serii finałowej się spodziewasz?
Zapowiada się fascynująco, więc chciałbym, by doszło do siedmiu meczów. Ale wydaje mi się, że sprawa wyłonienia mistrza rozstrzygnie się nieco wcześniej.
Kto wygra?
Śląsk. 4:2.