Aleksandra Samborska: Kiedy w ostatniej klasie liceum wyjeżdżałeś z rodzinnego Houston, za sprawą „pierwszego rzutu Lillarda” kończyła się epoka Rockets dowodzonych przez duet Harden-Howard. Ty w ubiegły weekend zakończyłeś derbową niemoc Legii w starciach z Dzikami, trafiając trzy razy nad obrońcą w newralgicznych momentach czwartej kwarty. Co warszawski shooter ćwiczy aktualnie intensywniej – sam rzut czy odpowiednie nastawienie do jego oddania?
Kameron McGusty: Praca nad jednym i drugim muszą iść w parze. Od zawsze miałem umiejętności pozwalające na kreowanie sobie pozycji rzutowych i konsekwentne punktowanie. W derbach z Dzikami trafiłem kilka pierwszych rzutów, więc założyłem, że będę rzucał aż przestrzelę. To nastawienie na boisku podłapali koledzy, którzy swoją grą tylko zachęcali mnie do polowania na kolejne punkty.
Głowa w takich meczach jest równie ważna, co odpowiednio wyćwiczony rzut. Gdy na profesjonalną grę w kosza patrzymy całościowo, z uwzględnieniem wszystkich aspektów życia zawodowego sportowca, to wydaje mi się, że strona mentalna jest nawet ważniejsza niż sam trening fizyczny. Jest wielu gości tak samo wysokich, naturalnie predystynowanych i atletycznych, ale tych, którzy faktycznie grają odróżnia to, jak układają sobie wszystko w głowie poza salą. Bóg obdarzył mnie talentem, praca głowy to następstwo wychowania, a celne rzuty? To już kombinacja obu tych sfer.
Jako dziecko podglądałeś, jak radzą sobie gracze w Toyota Center?
Dorastanie w czasach, kiedy główną rolę grał oczywiście James Harden, ale też śledzenie późniejszych występów Chrisa Paula czy PJ Tuckera – to wszystko wspominam bardzo wyraźnie, bo to był okres naprawdę topowej koszykówki w Houston. Wcześniej dalecy byliśmy nawet od awansów do fazy playoff.
Miasto było bardzo zaangażowane we wspieranie drużyny prowadzonej przez Hardena, zdarzało mi się wtedy chodzić na mecze z rodziną czy szkolnymi znajomymi. Jako dziecko miałem dwie ulubione zabawki – piłkę do koszykówki i piłkę do futbolu amerykańskiego. Jako że tata grał w koszykówkę w college’u i była to drużyna, choć nie z czołówki, to z pierwszej dywizji – cała rodzina poniekąd liczyła na to, że podążę tą samą drogą.
Reprezentowałeś uczelnie z topowych konferencji. Kiedy pojawiła się myśl o zawodowstwie?
Zaczynałem grę na Uniwersytecie Oklahomy, a na trzecim roku przeniosłem się do Miami. Studiowałem administrację sportową. Aspiracje, żeby finałem tego wszystkiego była profesjonalna gra w koszykówkę miałem zawsze, w zasadzie wiedziałem, czego chcę już w liceum, kiedy pojawiło się zainteresowanie dużych szkół.
Czy rozchwytywany nastolatek potrafił zachować w tym wszystkim skromność?
Moja rodzina zawsze bardzo pilnowała tego, żebym pokornie reagował na kolejne zmiany, bo finał tej historii wciąż jest dalek i nieważne, jak daleko dojdę – nie będę mógł się w tym zatracić. Doceniam surowe podejście najbliższych, bo jest wielu chłopaków, którzy nie wynieśli z domu takiego systemu wsparcia. Byli najlepsi w swoich kategoriach, minęły 2-3 lata i słuch o nich zaginął.
Moi rodzice naprawdę wiedzą, co to znaczy upór i pokora. Tata urodził się w Gujanie, do Stanów przyjechał w wieku 7 lat, mama urodziła się już w Stanach, do których z Trynidadu i Tobago przyjechali moi dziadkowie. Jestem w 50 procentach Gujańczykiem, a w drugich 50 Trynidadczykiem. Rodzice mieli mnie dość młodo, byli jeszcze w college’u, więc jako dziecko dużo czasu spędzałem z babciami, które wychowywały mnie, pielęgnując nasze tradycje, gotując nasze jedzenie i podkreślając, jak ważna w codziennym życiu jest praca i pokorne wykorzystywanie danych szans. Kiedy słyszysz to od ludzi, którzy poświęcili wszystko, żeby znaleźć się w Ameryce, dzięki której ty masz to co masz – daje ci to do myślenia podwójnie. Wtedy chcesz się ich wzorcami kierować. Na boisku i poza nim.
Tych boiskowych i pozaboiskowych doświadczeń masz już trochę. Włochy i Francja to dość naturalne kierunki dla dużego prospektu po dobrej uczelni. Czy piąta drużyna polskiej ligi występująca w pucharach o niewielkiej renomie to nie był dla ciebie krok w tył?
O moim kontrakcie z Legią zadecydowało kilka kluczowych czynników. Po pierwsze, we Francji, pomimo całkiem dobrego sezonu, nie czułem się zawodnikiem, jakim naprawdę mogę być. Chciałem znaleźć się w sytuacjach, w których będę pokazywał swój talent i poprowadzę ofensywnie drużynę, kiedy ta będzie tego najbardziej potrzebować.
Rozmowy z trenerem i Aaronem Celem przebiegały bardzo dobrze – przedstawili mi najlepszą ofertę ze wszystkich dostępnych. Czułem, że chcą zmaksymalizować mój potencjał dla drużyny i że Legia to klub, z którego naprawdę będę mógł w przyszłości wystrzelić. Zaufanie, jakim obdarza cię sztab jest kluczowe dla zawodnika z mojej pozycji. Nie bez znaczenia była oczywiście też wasza stolica.
Co takiego ma Warszawa, czego nie miały inne miasta?
Iście amerykańską panoramę. Naprawdę, downtown, hotele, biurowce – to wszystko przypomina mi centrum metropolii w domu. Poza tym Warszawa to też duże, międzynarodowe lotnisko, a we Francji do najbliższego miałem 4 godzin jazdy samochodem, przez co odwiedziny rodziny i przyjaciół były wyzwaniem. Wiedziałem, że kolejne miasto to musi być hub, do którego moi bliscy bez problemu dostaną się z USA. Pogooglowałem trochę Warszawę i zestawiając to z propozycją z Legii nie miałem żadnych złudzeń, że to będzie miejsce na kolejny, duży krok.
Ten krok w Legii chce was zrobić wielu. Miejsca w składzie i czasu dla wszystkich jest dość?
Role mamy już porozdzielane, wciąż jesteśmy dla siebie nowi i dość młodzi jako drużyna, więc proces trwa i jeszcze wiele treningów przed nami, żeby osiągnąć nasz potencjał. Jako drużyna mamy mnóstwo talentu w ataku i już możemy mylić przeciwników, którzy przygotowują się na zatrzymanie Pluty czy Evansa, a wtedy karzemy ich ja czy Ojars.
Dysponujemy zestawem graczy, którzy rozumieją się i potrafią grać intensywnie w obronie, a przy tym ładujemy kolejne działa, które na przestrzeni sezonu będziemy tylko szykować do odpalenia. Jednego dnia to może być Mate, innego Shawn – razimy z naprawdę każdej pozycji. Ważne, żebyśmy się między sobą rozumieli i dogadywali, a piłka znajdzie drogę do tego, który danego wieczora będzie miał gorące ręce.
Co mają wam dać rozgrywki ENBL?
Moim zdaniem rywalizacja tam może nam tylko pomóc przed ważnymi częściami sezonu w polskiej lidze. Jasne, to nie są topowe rozgrywki, ale mam szacunek dla rywali, z którymi się tam mierzymy, bo to zdyscyplinowane drużyny, które też grają systemową koszykówkę.
To my występujemy tam jako dobra drużyna z silnej ligi, więc to w meczach z nami ludzie chcą pokazać, że mogą wybić się na poczet przyszłej gry na lepszym rynku. Mecze z Legią to dla rywali dodatkowa motywacja, bardzo chcą nas pokonać, więc musimy zachować koncentrację, bo można się potknąć jak na Słowacji.
Wydaje mi się, że to też dobre przetarcia dla nas samych – ktoś w PLK może zagrać słabiej, ale już w tygodniu w pucharze pokaże na co naprawdę go stać i ten jeden dobry mecz przywróci go do fajnego, treningowego rytmu przed kolejnym weekendem.
Rytm w przypadku waszych meczów wybijają też bębniarze, przywykłeś już do stylu dopingu na Legii?
Oj tak, lubię jak nagle zrywają się z „Legia Warszaaawaa” na całe gardło! Środowisko Legii to na pewno dodatkowa motywacja do pracy, bo dla tych ludzi to naprawdę jest coś więcej niż po prostu rozrywka. Po przegranej w domu, podczas pomeczowych zdjęć i przy zbijaniu piątek, usłyszałem sporo pokrzepiających słów. Nie było negatywnych emocji. Kiedy widzisz takie reakcje fanów – zaraz chce ci się iść na trening i poprawić to, co zawaliłeś.
W rytmie tego dopingu zagraliśmy w środę. Legioniści mieszkający w Anglii, ci, którzy jeżdżą i latają za nami na ENBL – oni wszyscy zrobili w Bristolu taki klimat, że aż czekasz na kolejny wyjazd!
Kolejny już w niedzielę. W Słupsku liczyć możecie na podobną atmosferę, bo kibice Czarnych też specjalizują się w głośnym i emocjonalnym dopingu. Czego spodziewacie się po tym meczu, czego od siebie oczekujecie?
Fizycznej walki, na którą w Polsce pozwalają sędziowie. Podoba mi się, jak twardo się tu broni, ten kontakt to element koszykarskiego rozwoju, który na pewno zaprocentuje w przyszłości. Czasem oczekuję gwizdka, którego nie ma, ale flopy to nie mój styl (śmiech). Nad tym nie ma co się rozprawiać, trzeba zagryźć zęby i grać dalej.
Jak chcemy teraz grać? Musimy rozkładać naszą dobrą defensywę na 4 kwarty, unikać zastojów, kiedy po dobrych 10 minutach nagle ktoś rzuca nam cztery razy więcej punktów. Mamy za sobą dopiero 4 kolejki, budujemy chemię i uczymy się siebie nawzajem, to szalenie istotne i niezbędne do gry w jednym tempie, żeby podstawowi zawodnicy się rozumieli. Nad tym zrozumieniem teraz pracujemy i do niego dążyć chcemy już w najbliższą niedzielę.
Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie