Strona główna » Grzegorz Bachański: Żałuję, że Marcin Gortat nie wystartował w wyborach

Grzegorz Bachański: Żałuję, że Marcin Gortat nie wystartował w wyborach

0 komentarzy
– Mamy grupę około 650 współpracujących z PZKosz trenerów. Niech każdy z nich zarobi tylko po 2 tysiące złotych, to proszę sobie policzyć jakie mamy miesięczne obciążenie. Mówimy o kwocie w wysokości ok. 1,3 mln zł miesięcznie. A wciąż słyszę, że nie przekazujemy środków na dół piramidy. Przekazujemy, choćby w ten sposób – mówi w rozmowie z Michałem Tomasikiem dzień przed wyborami nowego prezesa PZKosz ich faworyt Grzegorz Bachański.

Michał Tomasik: W zorganizowanej przez nas sondzie internetowej, sprawdzającej popularność poszczególnych kandydatów na prezesa PZKosz wśród kibiców, zajął pan ostatnie miejsce z poparciem poniżej 5 procent. Jak pan takie werdykty opinii publicznej odbiera?

Grzegorz Bachański: Mam świadomość tego, że nie wszyscy, nawet wnikliwi obserwatorzy życia koszykarskiego w naszym kraju, zdają sobie sprawę ze specyfiki pracy prezesa PZKosz. Wiem również, że osoby które decydują o wynikach wyborów, oddając swoje głosy, orientują się w realiach. Ja mam inny styl, niż niektóre bardziej rozpoznawalne publicznie twarze polskiej koszykówki. Nie chcę być liderem, który buduje siebie, wolę skupiać się na pracy i dialogu ze środowiskiem. Bycie prezesem PZKosz wymaga ciężkiej, codziennej pracy i zrozumienia wszystkich mechanizmów funkcjonowania tej dyscypliny w Polsce i Europie. Do tego trzeba dobrać zespół najlepszych ludzi, którzy mają nowoczesne myślenie i pomogą w dalszej popularyzacji koszykówki. 

Można zakładać w ciemno, że Marcin Gortat – jeśli przeczyta pana słowa – tylko szeroko się uśmiechnie. Na pewno słyszał pan jego słowa sugerujące, że wraz z dwoma innymi byłymi prezesami PZKosz oraz Łukaszek Koszarkiem powinien pan na dobre zniknąć z polskiej koszykówki. 

Żałuję, że Marcin Gortat, zamiast wystartować w wyborach, skupia się tylko na krytyce i konfliktach. Myślę, że wraz z krytyką powinna iść gotowość do merytorycznej dyskusji i wzięcia odpowiedzialności. Ale to już osobiste decyzje Marcina. Ja mam grubą skórę. Przez 20 lat byłem sędzią koszykarskim, w tym 10 lat międzynarodowym. Nasłuchałem się na swój temat wiele przykrych słów, usłyszałem też wiele gróźb. Nie tylko werbalnych. Zdarzały się też bardziej ekstremalne sytuacje. Proszę mi wierzyć – prowadzenie meczów koszykówki np. na Bałkanach to bywał w nieco odleglejszej przeszłości ze strony sędziów akt odwagi. 

Poza tym – ja naprawdę niczego z tego, co przez tych 30 lat zrobiłem w koszykówce się nie wstydzę. Fakt, że ktoś, mając inny punkt widzenia, korzysta z agresji słownej, by w ten sposób udowodnić własne racje mnie nie rusza W ten rodzaj publicznej dyskusji nie będę się włączał, bo nie sądzę, aby to było dobre dla polskiej koszykówki.

Nie możemy jednak zapominać o tym, kim Marcin Gortat jest. To nie tylko najbardziej rozpoznawalny polski koszykarz XXI wieku, ale także jednym z elementów pańskiego programu naprawy polskiej koszykówki sprzed pierwszych, wygranych przez pana wyborów prezesa PZKosz z 2011 roku. 

Na pewno potencjału Marcina nie udało się polskiej koszykówce do końca wykorzystać. Najbardziej bolą mnie wciąż, mimo upływu lat, mistrzostwa Europy z 2013 roku, gdy na Słowenię z trenerem Dirkiem Bauermannem jechaliśmy z wielkimi nadziejami. Tamtej drużyny – nie tylko z Gortatem, ale także Maciejem Lampe, Michałem Ignerskim, Łukaszem Koszarkiem czy Thomasem Kelatim – obawiało się wówczas przed rozpoczęciem rywalizacji naprawdę wielu rywali. Skończyło się sportową klapą. Później z wielu przyczyn przygoda Marcina z kadrą też nie potoczyła tak, jakbyśmy wszyscy chcieli. Choć przecież nie było tak, że nam na tym nie zależało. Nie uchylę żadnej wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że nawet wybór Mike’a Taylora na stanowisko trenera reprezentacji był z Marcinem konsultowany. Później, na samym końcu przygody z kadrą, Gortat z amerykańskim trenerem naszej reprezentacji też nie był, niestety, w najlepszych stosunkach. Trudno, tak to się wszystko potoczyło. 

Ja jednak w mniejszym stopniu mówię o sportowym stopniu wykorzystania talentu Marcina, a bardziej o tym, że nie udało się panu w czasach pełnienia funkcji prezesa PZKosz uczynić z niego twarzy polskiej koszykówki, która przyciągnęłaby do tej dyscypliny sportu większą liczbę dzieci. Nie wspominam już nawet o obecnej sytuacji, gdy Gortat otwarcie krytykuje PZKosz i jego szefów…

Zdaję sobie sprawę z tego, że ta sytuacja nie jest idealna, ale – mam na nią bardzo ograniczony wpływ. Jestem w tym konflikcie de facto osobą trzecią. Tak naprawdę dotyczy on tylko Marcina Gortata i Radosława Piesiewicza. Co mogę zrobić z faktem, że mniej więcej sześć lat temu obaj pokłócili się podczas kolacji i do tej pory nie zdołali znaleźć nici porozumienia? 

W środowisku panuje przeświadczenie, że to pan sprowadził Radosława Piesiewicza do polskiej koszykówki. To prawda?

Jak wspominałem, w polskiej koszykówce jestem już aktywny od 30 lat. W ostatnim czasie byłem mocno zaangażowany w struktury międzynarodowe. Wspierałem prezesa Piesiewicza, bo dla mnie zawsze była ważniejsza współpraca i dobro koszykówki niż konflikty. Wiele nas jednak różni, bo mamy zupełnie inne charaktery i styl działania, ale nie można też zapominać, że ostatnie sześć lat to był dla polskiej koszykówki świetny okres. Nie zapominajmy z jakiego punktu startowaliśmy. 

Z jakiego? 

Gdy zostawałem prezesem PZKosz. po raz pierwszy w 2011 roku, miałem do spłacenia kilkumilionowy dług związany z organizacją mistrzostw Europy kobiet. Roczny budżet związku sięgał 10-12 milionów złotych. 

O jak dużym długu mówimy?

To było około ośmiu milionów złotych. Związek spłacał ten dług  latami, co nie było proste. Przeszliśmy jednak przez ten proces, a za czasów prezesury Radosława Piesiewicza budżet w końcu znacząco wzrósł. Przecież na rok 2024 sięga 70 milionów złotych. Nawet biorąc pod uwagę czynnik inflacyjny, zrobiliśmy ogromny skok. 

Przy okazji zwiększonego budżetu PZKosz zwiększyły się również podejrzenia czy wszystkie środki zostały należycie wydane. Państwa oponenci, zaglądając do sprawozdań finansowych, zwracają uwagę choćby na znaczący wzrost wydatków na „usługi obce”. 

Wzrostu kosztów usług obcych nie można w przypadku PZKosz rozpatrywać w oderwaniu od analizy wzrostu przychodów. Przykładowo, jeśli PZKosz otrzymał dotację w wysokości 3 mln na organizację mistrzostw świata 3×3 do lat 23 w Lublinie to w rozliczeniu tej imprezy istotną część kosztów będą stanowiły właśnie usługi obce – czyli koszty wynajmu hoteli, transportu, ochrony, wynajmu obiektów itp. Reasumując – usługi obce to po prostu jedna z kategorii rodzajowych kosztów w ujęciu księgowym. W tym konkretnym przypadku – otrzymanie dotacji to przychód, a jej wydatkowanie to koszt. Im związek pozyska więcej dotacji, tym większe będą jego usługi obce.

Część wynagrodzeń trenerów – tych którzy prowadzą działalność gospodarczą – jest również księgowana jako usługi obce. Więc jeśli np. chcemy zatrudniać więcej trenerów w programach prowadzonych przez PZKosz np. w SMOKach czy KOSSMach, na czym nam zależy, to automatycznie koszt usług obcych będzie rósł.

Ilu tych trenerów jest? 

To grupa około 650 współpracujących z PZKosz szkoleniowców. Niech każdy z nich zarobi tylko po 2 tysiące złotych, proszę sobie policzyć jakie mamy miesięczne obciążenie – mówimy o kwocie w wysokości ok. 1,3 mln zł miesięcznie. A wciąż słyszę, że nie przekazujemy środków na dół piramidy. Przekazujemy, choćby w ten sposób. Oczywiście, duża część z tych trenerek i trenerów, ta która nie prowadzi działalności gospodarczej, otrzymuje od nas wynagrodzenie na zasadzie umów-zleceń. Wtedy są one księgowane inaczej, jako po prostu wynagrodzenia.

Te wszystkie działania są transparentne i łatwo je zweryfikować, jeśli tylko ma się wolę.

Jeden z pańskich kontrkandydatów i jednocześnie dawny bliski współpracownik Jacek Jakubowski jest innego zdania. W rozmowie z nami brak transparentności uznał za jeden z dwóch największych problemów polskiej koszykówki. Nie zgadza się pan z tą opinią? 

Takie są prawa kampanii, że można wszystko powiedzieć. Pod tym względem robimy wszystko, do czego obligują nas przepisy prawa. W rzeczywistości działamy pod tym kątem identycznie jak wtedy,  gdy Jacek był sekretarzem generalnym związku i prezesem ligi. Szerzenie teorii jakby coś tu było nie tak, to nic innego jak wprowadzenie opinii publicznej w błąd. Sprawozdania finansowe związku są jawne, badane przez niezależnego biegłego rewidenta, a następnie oceniane i zatwierdzane raz w roku przez Walne Zebranie Delegatów. Zarząd PZKosz przygotowuje i zatwierdza budżet na dany rok, a raz na kwartał wykonanie budżetu jest kontrolowane przez Komisję Rewizyjną. 

W środowisku koszykarskim panuje raczej opinia, że w ostatnich latach decyzje podejmował jednoosobowo Radosław Piesiewicz. 

Nie będę ukrywał, że między stylem zarządzania preferowanym przez ustępującego prezesa PZKosz a tym, którym ja się kieruję są znaczące różnice. On ma styl wodzowski, ja – oparty na rozmowach. Nie zapominajmy tylko o jednym – Radosława Piesiewicza obroniły wyniki. Sportowe, finansowe i organizacyjne. Ja w tych wyborach startuję pod swoim nazwiskiem, ze swoim programem i stylem zarządzania. 

A na ostanie lata też trzeba umieć spojrzeć obiektywnie, bez emocji personalnych. Kilka lat temu polska koszykówka znalazła się w trudnej sytuacji. Po sześciu latach wycofał się sponsor tytularny, czyli firma Tauron, a PLK nie mogła po rezygnacji Marcina Widomskiego znaleźć prezesa. Panował pat. Moje rozmowy z czterema najbardziej aktywnymi wówczas klubami PLK utknęły w martwym punkcie. Łatwo jest krytykować i składać obietnice bez pokrycia, ale na końcu trzeba też znaleźć pieniądze, partnera medialnego i poprawiać wyniki. I to się w dużej mierze udało. Zresztą nie można wszystkiego sprowadzać do prezesa. Wielu ludzi w polskiej koszykówce wykonało dużo dobrej, ciężkiej pracy, która przyniosła efekty. Mówienie dzisiaj, że wszystko w ostatnich latach było złe to jest negowanie całego środowiska. Ja mam na to inne spojrzenie.

Mówi pan o końcówce poprzedniej kadencji swoich rządów jako prezesa PZKosz. Wierzy pan, że potencjalna kolejna będzie lepsza?

Wierzę. Nie zapominajmy też, że tamta nie poszła na marne. Przecież to właśnie wówczas powierzyliśmy reprezentację Mike’owi Taylorowi, który później awansował z nią do ćwierćfinału mistrzostw świata. To wtedy postawiliśmy także w roli gracza naturalizowanego na AJ Slaughtera, co wcale nie było takim oczywistym rozwiązaniem. Bez jego pomocy nie zdobylibyśmy ani ósmego miejsca na świecie, ani czwartego w Europie. 

A propos pomocy – kto ma panu pomagać, jeśli faktycznie w poniedziałek po raz trzeci zostanie pan prezesem PZKosz? Krążą informacje, że zarząd federacji po pana zwycięstwie miałby przejść rewolucję. To prawda? Zdradzi pan z kim zamierza budować siłę polskiej koszykówki?

To nie jest moment na podawanie nazwisk publicznie. Mogę tylko zapewnić, że delegaci zdają sobie sprawę z tego, w jakim kierunku będą szły te zmiany. Czasy się zmieniają i my też musimy. Potrzebujemy nowych ludzi, świeżego spojrzenia, musimy też wzmocnić rolę kobiet w związku. Połączenie wiedzy, doświadczenia i ciężkiej pracy ze zrozumieniem konieczności rozwoju to moja recepta na zarządzanie związkiem

Na pewno otwarcie może pan jednak powiedzieć, który moment z tych przeszło 30 lat spędzonych w PZKosz. wspomina pan najlepiej. Wygrywanie kolejnych wyborów przynosi dużą satysfakcję?

Oczywiście dużą, bo podczas nich poddajemy swoją pracę ocenie ludzi z całej Polski, którym naprawdę zależy na koszykówce. Gdy dochodzi do głosowania i nic już nie zostało do zrobienia, pojawia się dreszczyk emocji. Ale to nie z tego typu sukcesami mam najmocniejsze skojarzenia. Pod tym kątem to może nawet powiedzieć, że większe wrażenie niż wybrane wybory zrobiła na mnie propozycja profesora Kajetana Hądzelka w 1996 roku, bym został etatowym pracownikiem PZKosz. Do tej pory pamiętam swój szok.  

Zatem co z tych 30 lat sprawiło panu największą radość? 

Tu nie będę oryginalny – sukcesy sportowe. Trzy. 

Pierwszy – mistrzostwo Europy koszykarek z 1999 roku, z Elżbietą Nowak, moją obecną kontrkandydatką w składzie drużyny narodowej. To było coś niesamowitego. Szczególnie półfinałowe zwycięstwo w Spodku w starciu z Rosją i finał z Francją. Niezapomniane chwile. 

Łezkę uroniłem też w 2018 roku, po zwycięstwie z Chorwacją, gdy po niemal pół wieku przerwy nasza kadra wracała na mistrzostwa świata. Choćby ze względu na fakt, że to za czasów mojej prezesury do tej drużyny dołączyli Mike Taylor i AJ Slaughter to była naprawdę wyjątkowa chwila. Pamiętam to poczucie, że oto udało się przełamać jakąś niemoc, coś osiągnąć. Tamtych chwil z ERGO ARENY nigdy nie zapomnę. Podobnie jak tych z Berlina z 2022 roku, gdy drużyna prowadzona przez Mateusza Ponitkę okazała się lepsza od Luki Doncicia i broniących tytułu mistrzowskiego Słoweńców. 

Mam nadzieję, że za rok podczas fazy grupowej EuroBasketu w Katowicach też będziemy świętowali kilka zwycięstw Polaków, a następnie pojedziemy na fazę finałową do Rygi. Ciężko będzie powtórzyć sukces z Berlina, bardzo ciężko, ale nie można tracić wiary w to, że ta sztuka się uda!

W ubiegłym roku został pan skarbnikiem FIBA Europe. Jak się pan czuje jako trzecia najważniejsza postać europejskiej federacji koszykarskiej zaraz po prezydencie i sekretarzu generalnym? 

Po pierwsze – czuję dużą odpowiedzialność, bo to bardzo poważna funkcja. Nie tylko dla mnie, ale także całej polskiej koszykówki, którą reprezentuję w strukturach FIBA. Po drugie – czuję też jakiś rodzaj satysfakcji, że moje 30 lat pracy na rzecz koszykówki zostało docenione. W życiu nie spodziewałbym się na początku lat 90. ubiegłego wieku, że moja przygoda z basketem, doprowadzi mnie do miejsca, w którym obecnie jestem. 

Jak się zaczynała?

W technikum elektronicznym na warszawskim Żoliborzu. To były czasy szalonego przełomu w Polsce, koszykówka zyskiwała na popularności, ale w mojej szkole była zawsze sportem numer 1. Po drugiej stronie torów kolejowych mieliśmy halę Polonii, więc chodziło się na jej mecze. Równie szybko jak złapałem bakcyla, okazało się, że pod względem sportowym straconego wcześniej czasu już nie nadrobię. Moje trenerka Nina Chłodzińska-Urbaniak poradziła mi, bym udał się na kurs sędziowski. Szybko zauważyła we mnie zdolności organizacyjne. Tak to się zaczęło. Już w 1993 roku jako stażysta trafiłem do PZKosz.

Czy w poniedziałek po raz trzeci zostanie pan jego prezesem? 

Tego nie wiem. Podczas kampanii zrobiłem wszystko, by przekonać delegatów, że wizja rozwoju polskiej koszykówki oparta na doświadczeniu, otwarciu na dialog, a nie na konfliktach jest najlepsza. Jeśli jednak uznają, że moi kontrkandydaci mają lepszą – uszanuję ich wybór i  będę dalej wspierał polską koszykówkę w międzynarodowych strukturach.

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet