Strona główna » Dylewicz: Do Trójmiasta zostałem wwieziony niczym worek ziemniaków
PLK

Dylewicz: Do Trójmiasta zostałem wwieziony niczym worek ziemniaków

0 komentarzy
Koszykarskim wydarzeniem weekendu będą sobotnie derby Trójmiasta. Po Gdyni i Sopocie będziemy się szwędać już od dziś. Także w towarzystwie Filipa Dylewicza, głównego bohatera sobotniego wieczoru, ikony obu tutejszych klubów PLK.

Canal+ Online z darmowym NBA League Pass – zamówisz TUTAJ >>

Michał Tomasik: Podczas sobotniego meczu w Gdyni oficjalnie pożegna się pan z koszykarskim boiskiem. Serce zabije mocniej?

FIlip Dylewicz: Bez dwóch zdań, będzie to dla mnie spore przeżycie. Może nie do końca właśnie tak sobie wyobrażałem koniec kariery, ale nie mam prawa do narzekań. Zresztą, wyobrażenia o końcu czegokolwiek zazwyczaj nie mają wiele wspólnego z tym jak ten koniec wygląda, a trochę w koszykówkę pograłem.

Jeśli przeliczyć pańskie „trochę” na lata otrzymamy ćwierć wieku.

Szybko minęło, nie wiem kiedy. Doskonale pamiętam rozmowę sprzed wielu lat. Nie miałem wówczas chyba nawet skończonych 20, a do klubu z Sopotu przyjechał Darius Maskoliunas. „Młody, doceniając swoją młodość, dbaj też o przyszłość, bo czas szybko goni” – powiedział mi podczas jednej z pierwszych poważniejszych rozmów. „E tam, bzdury stary pryk opowiada, przynudza” – pomyślałem sobie. O tej rozmowie przypomniałem sobie dopiero ładnych kilka lat temu.

Przy jakiej okazji?

Gdy przyszło mi stanąć po drugiej stronie lustra. W roli nastoletniego sportowca wystąpił wówczas Łukasz Kolenda, wówczas obiecujący koszykarz Trefla. Weteranem byłem ja. Gdy przestrzegałem go przed szybko uciekającym czasem spojrzał na mnie w taki sposób, że w jego oczach ujrzałem obraz siebie sprzed lat. „Wiem co sobie teraz myślisz – że bzdury stary pryk opowiada, przynudza, prawda?” – zapytałem go. Był lekko zdziwiony, że czytam w jego myślach.

Został pan legendą polskiej koszykówki i ikoną, do której przyznają się oba trójmiejskie kluby. Jakie to uczucie?

Bardzo miłe. Świadczy to przede wszystkim o tym, że byłem jakiś. Czymś się wyróżniałem, zapadłem ludziom w pamięć. Od wielu lat jestem bardziej związany z Gdynią, bo w niej zapuściłem korzenie. Ale to w Sopocie grałem w drużynie, która przez pięć lat biła się – często z powodzeniem – z najlepszymi klubowymi drużynami Europy. No i cała moja przygoda z Trójmiastem rozpoczęła się w Sopocie. To tam w takich uroczych barakach mieszkałem na początku m.in. ze śp. Tomkiem Rosparą czy Darkiem Lewandowskim. Kilka pierwszych lat spędzonych w Trójmieście – to były piękne czasy.

Skoro ma pan tak dobrą pamięć, to pewnie i ze swojej pierwszej podróży do Trójmiasta jakieś wspomnienie zostały?

A jakże! Przecież to była jedna z najbardziej pamiętnych podróży mojego życia. Nigdy jej nie zapomnę. Na rozmowy kontraktowe do Sopotu musiałem pojechać ze swoim starszym bratem i babcią. Sam byłem niepełnoletni. Brat pracował wówczas w warsztacie samochodowym i żeby było nam łatwiej się dostać z Bydgoszczy do Trójmiasta dostał do dyspozycji samochód. Cóż to było za auto – Citroen C15!

Przykładowy Citroen C15 – rok produkcji 1990

W tamtych czasach jeden z popularniejszych samochodów dostawczych, jakie można było oglądać na naszych polskich drogach. Kłopot polegał na tym, że miał tylko dwa miejsca dla pasażerów. Zazwyczaj wożono nim chleb, mleko czy warzywa. W 1997 roku na pace takiego auta przetransportowano jednak też Filipa Dylewicza do Sopotu. Miałem śpiwór i poduszki, ale nie zmienia to faktu, że brat z babcią wwieźli mnie do Trójmiasta jak worek ziemniaków.

Utargowali przynajmniej korzystną cenę?

Zależy jak na to patrzyć, ale pamiętam, że brat był w lekkim szoku. Po raz pierwszy, gdy zobaczył imponującego chryslera pod siedzibą klubu, należącego do jednego z prezesów. Drugim razem – gdy ustalaliśmy warunki finansowe mojego, bagatela, sześcioletniego kontraktu. Na początek dostałem 1700 złotych miesięcznie, później z każdym rokiem moja pensja miała rosnąć. Gdy wyszliśmy z siedziby klubu, odwrócił się na pięcie, spojrzał jeszcze raz na tego chryslera i oświadczył: To jakieś szaleństwo, że będą ci płacili za rzucanie do kosza więcej, niż mi płacą na ciężką pracę w warsztacie. I nawet olejem nie ubrudzisz.

Po chwili, wciąż lekko zdegustowany, wsiadł do samochodu i trzasnął drzwiami. – Kurde, trzeba było od nich wyrwać jeszcze 200 złotych więcej – podsumował.

Kilka lat później, gdy Ryszard Krauze budował za miliony dolarów potęgę Prokomu Trefla i sprowadzał do Sopotu gwiazdy europejskiej koszykówki, za roczną pensję mógł pan sobie kupić kilka mieszkań.

To były czasy, gdy fajne mieszkania można było nabyć już za 250 tys. złotych. Tak, Prokom Trefl miał swój czas pięcioletniego prosperity. Śmieję się teraz w duchu, gdy widzę informację, że z tym czy innym klubem PLK kontrakt podpisał były gracz NBA, który ma na koncie w tej lidze 10 czy 20 spotkań. U nas grał Travis Best, który występował w finale NBA. Milan Gurović, który ogrywał reprezentację USA. Ale dla mnie i tak zawsze najważniejszy był Adam Wójcik. Rozpiera mnie duma, bo mogę śmiało powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi.

A co bardziej napawa pana dumą, jeśli chodzi o dokonania indywidualne – dwa tytuły MVP finałów czy siedem złotych medali mistrzostw Polski?

Nie będę się silił na zbędną skromność – oczywiście, że statuetki MVP stawiam wyżej. Przecież to one najlepiej świadczą o tym, że grałem na naprawdę niezłym poziomie. OK, może i w 2008 roku nagroda należała się bardziej Guroviciowi, ale ten ze względów pozasportowych nie mógł jej otrzymać. Mógł ją też wówczas dostać Tomas Van Den Spiegel, ale przypadła mi. Po latach patrzę na to z tej perspektywy, że nie mniej od samej statuetki cieszy mnie fakt z kim wówczas o nią rywalizowałem. Gurović, Van Den Spiegel to przecież wielkie nazwiska. Ikona serbskiej koszykówki i Belg, który przed tamtym sezonem w Prokomie grał w CSKA Moskaw, a po nim w Realu Madryt. Już tylko takie towarzystwo powoduje, że czuję się zwycięzcą.

Tytuł MVP z 2014 roku smakował jeszcze lepiej?

Na pewno pod tym względem, że było mniej dyskusji, czy mi się należał. Mistrzostwo z Turowem to było coś wspaniałego. Najbardziej związany jestem z Gdynią, to w niej zamieszkaliśmy z pochodzącą z Mrągowa żoną, ale w Zgorzelcu też spędziłem trzy piękne lata swojego życia. Nie żałuję ani chwili.

A czegoś pan w swojej karierze żałuje, oprócz nadmiaru zjedzonych słodyczy?

Tego, że nie próbowałem opuścić polskiej ligi wcześniej. Wyjechałem do włoskiej dopiero tuż przed 30. Powinienem był ruszyć cztery litery wcześniej.

Ale wcześniej Ryszard Krauze płacił gigantyczne pieniądze i budował jeden z najsilniejszych klubów Europy. Naprawdę ma pan do siebie pretensje, że go w środku tego procesu nie opuścił?

Czasami nachodzą mnie takie myśli. Ale argument o tym, że ciężko było zostawić klub Euroligi, który mnie chciał, dla drużyny środka tabeli Serie A jest trudny do zbicia.

Filip Dylewicz

Sezon PLK wystartował, a pan, rekordzista pod względem liczby rozegranych meczów, już nie gra. Czym pan się zajmuje?

Tworzę Akademią Koszykarską. Uczę dzieci grać w koszykówkę.

Jak idzie?

Świetnie. Spełniam się w tym niesamowicie, cieszę się nowym rozdziałem koszykarskiego życia. Wiem, ze co było już nie wróci i jeśli Filip Dylewicz chce, by jego nazwisko za kilka lat nie zostało w świecie koszykówki zapomniane, nie może siedzieć z założonymi rękami. Rozpoczynałem od zajęć z trójką dzieci. Na ostatnich było ich już 16. Ostatnio gościliśmy w Akademii szefa pionu szkolenia młodych koszykarzy Unicaji Malaga. – Jest jedna prosta zasada, od której trzeba uczyć dzieci koszykówki: jak tylko złapią piłkę w ręce po zbiórce, powinni zacząć biec. Reszta przyjdzie później. Najpierw muszą poczuć radość gry – tłumaczył. Niby nic odkrywczego, ale warto słuchać ludzie mądrzejszych od siebie. Jestem do tego gotów.

Ludzie bardziej złośliwi – lub nieco mniej panu życzliwi – twierdzą, że nie będzie pan dobrym trenerem, bo tak naprawdę nigdy szczególnie mocno nie interesował się pan koszykówką i ogólnie sportem. To głównie legenda czy coś w tym jest?

To prawda. Nigdy nie zarywałem nocy, by oglądać mecze. Nic nie poradzę na to, że oglądanie zmagań innych sportowców niespecjalnie mnie pasjonuje. Ale czy fakt, że w telewizorze nie obejrzałem podczas swojej kariery tysięcy meczów powoduje, że nie nadaję się do pracy trenera? Nie sądzę. Uważam, że podczas tych, w których sam wystąpiłem przeżyłem wystarczająco wiele, by móc przekazywać wiedzę i doświadczenie innym. I by mogły one okazać się dla młodszych przydatne. Fakt, że nie mam w głowie obrazków z niezliczonej ilości meczów może zresztą być też moim atutem. Po pierwsze – dzięki niemu nie wypaliłem się psychicznie i wciąż odczuwam głód koszykówki. Po drugie – pozwala mi zachowywać na niektóre sprawy świeższe spojrzenie.

A propos spojrzenia i planów na przyszłość – gdyby jutro zadzwonił do pana Darius Maskoliunas z informacją, że przyjął propozycję prowadzenia jednego z polskich klubów i szuka asystenta, co by od pana usłyszał?

Tylko jedno pytanie: ile muszę dopłacić, by otrzymać taką szansę.

Kto wygra sobotni mecz derbowy?

Arka. Mam ogromny szacunek do Żana Tabaka – to obok Andreja Urlepa, Miodraga Rajkovicia i Saso Filipovskiego trener, który wprowadził do polskiej koszykówki najwięcej innowacji. Jego Trefl gra znakomicie. Ale coś mi mówi, że tym razem lepszy okaże się świetnie rozpoczynający trenerską przygodę Krzysztof Szubarga. Jego Arka pokazuje ogromny charakter. W sobotę gospodarze wykorzystają atut własnej hali.

Canal+ Online z darmowym NBA League Pass – zamówisz TUTAJ >>

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet