Strona główna » Tomasik: Trener Śląska Wrocław utracił kontakt z rzeczywistością
PLK

Tomasik: Trener Śląska Wrocław utracił kontakt z rzeczywistością

0 komentarzy
Miodrag Rajković po zakończeniu piątkowego meczu w Zielonej Górze zapomniał, że kontakty ze mediami to integralna część jego pracy, a dziennikarze nie zadają pytań dla własnej satysfakcji, tylko są przedłużeniem ciekawości kibiców.

Siedzi Szczepan na kanapie, a obok niego jego jamnik. W telewizji leci transmisja z wyścigi chartów. Nagle jamnik mówi do Szczepana:

– Ej, Szczepan – wystaw mnie do tego wyścigu.

Szczepan patrzy zszokowany na jamnika i mówi:

– Jamnik?! Jamnik, ty mówisz? Ale jak?!

– Nie pier… Szczepan, tylko wystaw mnie do wyścigu!

Szczepan pomyślał sobie, że skoro ma gadającego jamnika, to musi go posłuchać. Sprzedał samochód, wziął kredyt, zastawił dom, pobiegł do bukmachera i postawił wszystko na swojego jamnika.

Nadszedł dzień wyścigu. Psy ruszają. Jamnik biegnie, biegnie i upada. Znowu – biegnie, biegnie i upada. Charty uciekły.

Spanikowany Szczepan podbiega do jamnika i pyta:

– Jamnik?! Jamnik, co się dzieje?!

– Nie wiem Andrzej. Nie wiem.

Suchar? No pewnie. Nie jestem jednak w stanie inaczej niż zniżając się poziomu żartów tego pokroju odnieść się do słów, które w piątkowy wieczór wyrzucił z siebie trener koszykarzy Śląska Wrocław. Miodrag Rajković naprawdę powiedział dziennikarzowi Piotr Janczarczykowi ze Strefy Chanasa prosto w twarz, że nie podoba mu się pytanie, które od niego otrzymał. Chwilę później de facto zaczął i jemu, i drugiemu dziennikarzowi z Wrocławia grozić – wskazując palcem, jak i sugerując, że jeśli w przyszłości się nie poprawią, to on Miodrag Rajković może stać się mniej grzeczny.

Tak było, posłuchajcie sami!

– W pierwszych 35 minutach w naszej grze wydarzyło się wiele dobrych rzeczy, ale ty jakimś sposobem oczywiście wciąż jesteś zainteresowany, by rozmawiać o sprawach mniej przyjemnych (dziennikarz pytał chwilę wcześniej o to dlaczego Reggie Lynch, przed sezonem kontraktowany do roli pierwszego środkowego w kolejnym już meczu grał tylko kilka minut i jak to świadczy o jego najbliższej przyszłości – przyp. red.). Nie skorzystałeś z okazji, by zapytać o Nuneza, który trafił 8/8 z gry. Nie zainteresowałeś się, czy będzie grał w swojej reprezentacji czy nie. Spróbuj zapytać o coś pozytywnego. Nie uważam, by to było dobre. Mogę odpowiadać na pytanie lepiej lub gorzej. Bądźcie ostrożni, następnym razem mogę być mniej przyjemny. Ale OK. Wy macie siłę, bo możecie wygłaszać opinie, pytać, ale uważajcie jak z niej korzystacie. My też mamy swoją siłę, możemy odpowiadać, a wszystko jest publiczne – wypalił Rajković.

Pal licho kogo miał na myśli Rajković, używając na koniec liczby podwójnej. Ciekawsze jest właściwie to, o jakiej tajemniczej sile mówi trener WKS.

Z jednym z wytykanych palcem dziennikarzy, autorem pytania o Lyncha rozmawiałem wczoraj wieczorem, ale już mniejsza o jego odczucia – może sam je ujawni? Tu jednak nie o pojedynczego mniej lub bardziej urażonego dziennikarza chodzi. Nie sprowadzajmy też tej sytuacji do jakiejś jednej personalnej wycieczki. Tak naprawdę PLK i – szerzej patrząc – polska koszykówka problem ma poważniejszy.

Podstawowy jest taki, że największe polskie media się nią nie interesują. Kompletnie. Ostatnio przy okazji publicznej wymiany poglądów gdzieś w czeluściach Internetu wyraziłem opinię, że na luksus interesowania się polskim basketem na poważnie może sobie obecnie pozwolić w Polsce ok. 7,5 dziennikarzy. Dla części z nich to już zresztą tylko hobby. Zainteresowanie, jakie publicznie wzbudza w naszym kraju PLK jest tak liche, że swojej pasji mogą się oddawać jedynie „po godzinach”.

Problemem jest jednak również to, że wielu osobom pracującym w polskim baskecie tak jest… wygodnie. Ewidentnie sale konferencyjne po meczach PLK czy nawet reprezentacji Polski, na których nie pojawiają się żadni (bywa!) przedstawiciele mediów lub ich pojedyncze jednostki ich tak naprawdę cieszą. Założenie? Brak zainteresowania mediów = brak problemów.

Już o tym kiedyś wspominałem, ale powtórzę historię raz jeszcze, bo nie przestaje mnie śmieszyć – nieco ponad dwa lata temu poprzedni dyrektor ds. komunikacji i PR PZKosz. chwilę po tym, gdy uruchomiliśmy SuperBasket do mnie zadzwonił. Nie z gratulacjami, czy życzeniami sukcesu. Spieszył z informacją, żebyśmy pamiętali, że nie mamy prawa korzystać ze zdjęć reprezentacji Polski, za które PZKosz. płaci. Także z publicznych pieniędzy. Serio.

Gdy kilka tygodni później nagrywałem w Berlinie krótki filmik graczy naszej kadry wsiadających do autobusu pod swoim hotelem – tuż przed legendarnym koszykarskim Wembley ze Słowenią – ten sam dyrektor ds. komunikacji i PR zaczął niemal zasłaniać obiektyw aparatu, argumentując, że… „akurat tutaj nagrywać nie można”.

Serio!

Brak zrozumienia, że media nie pracują dla własnej satysfakcji, tylko są przedłużeniem ciekawości kibiców i – przede wszystkim – że są koszykówce niezbędne, nie jest problemem tylko odklejonego od rzeczywistości serbskiego trenera Śląska.

Nie piję tu już nawet do szkoleniowca Kinga Arkadiusza Miłoszewskiego, który raptem kilka dni temu musiał mniej lub bardziej udanie obracać w żart swoją nieszczególnie smaczną uwagę wygłoszoną podczas innej konferencji prasowej. Tym razem rzekomym problemem było to, że od jednego z dziennikarzy otrzymał… zbyt wiele pytań.

Mówię także o koszykarzach. Oni też potrafią odmówić wywiadu, nawet gdy moment wskazuje na to, że dobrze byłoby, aby właśnie akurat teraz go udzielili, jeśli wszyscy chcemy, by o baskecie było głośno. Bo np. zaraz rusza finał playoff. Bo są jego gwiazdami. Mniejsza o nazwiska, ale to też się wydarzyło. W czerwcu tego roku. Serio.

Tak, kibice chcą oglądać przede wszystkim dobrą koszykówkę. Emocjonujące mecze. Chcą jednak także śledzić dobre historie. Niestety, część koszykarzy nie jest w stanie się otworzyć i nimi dzielić.

Kwestia braku wzajemnego zaufania? Nieodpowiednich pytań zadawanych przez dziennikarzy? Na pewno, być może. Sytuacja jest jednak o tyle absurdalna, że umowy większości koszykarzy występujących w PLK mają zapisy przyjazne podatkowo i dla nich, i dla klubów, w dużym stopniu dzięki temu, że pieniądze pobierają także za udostępnianie swojego wizerunku.

Kilka dni temu byłem w Los Angeles. Debiutujący w tym sezonie na ławce trenerskiej JJ Redick podczas konferencji prasowej też zachowywał się nieszablonowo. Ma przyzwyczajenia z prowadzonych przez siebie podcastów. Nieczęsto, także w NBA, można spotkać trenerów, którzy do stołu w sali konferencyjnej siadają niemalże bokiem, zakładają nogę na nogę i momentami zaczynają się lekko wozić fotelem to w jedną, to w drugą stronę.

Gdy jednak po wygranym meczu z 76ers dziennikarze przez większość konferencji wiercili trenerowi Lakers dziurę w brzuchu na temat okoliczności podjęcia decyzji o pozbawieniu D’Angelo Russella miejsca w pierwszej piątce, Redick po prostu odpowiadał. Zarówno na te bardziej zasadne i konkretne pytania, jak i na te, które mogły mu się wydawać mniej ciekawe. Nie narzekał, że nikt go nie pyta o cztery efektowne bloki Jaxsona Hayesa i 20 punktów Austina Reavesa. Po prostu odpowiadał. Był w pracy i szanował pracę dziennikarzy, którzy też ją – raz lepiej, raz gorzej – w tym momencie wykonywali.

Czasami dobrze jest nazwać niektóre rzeczy wprost: piątkowe show Miodraga Rajkovicia w Zielonej Górze to była pod względem podejścia trenera do współpracy z mediami czysta patologia. Mam szczerą nadzieję, że szefowie PLK na nią zareagują. Jakkolwiek. Nawet nie dla tych 7,5 dziennikarzy. Dla dobra swojej ligi.

Choćby po to, żeby następnym razem trener Śląska Wrocław lub jakikolwiek innego zespołu nie wziął mikrofonu do ręki i nie zaczął opowiadać, że jest jamnikiem i zgłasza akces do występu w wyścigu chartów.