Szeroką ofertę oraz pakiet powitalny 1400 PLN znajdziesz u legalnego bukmachera Betcris – TUTAJ >>
Michał Tomasik: Gdzie obserwował Pan końcówkę ćwierćfinału EuroBasketu ze Słowenią?
Jarosław Jankowski: Ostatnią kwartę już w domu, trzecią jeszcze w taksówce, ale najbardziej w pamięci utkwił mi moment z drugiej. Akurat tego dnia wracałem samolotem do Warszawy. Gdy tylko koła maszyny dotknęły pasa startowego, uruchomiłem ipada, by jak najszybciej włączyć mecz. Gdy pojawił się obraz, spojrzałem na wynik. „O kurde, 20 punktów przewagi, ale dostaliśmy łupnia, już po wszystkim” – pomyślałem odruchowo w pierwszej chwili. Dopiero ułamek sekundy później spostrzegłem, że to my tak wyraźnie prowadzimy. To był szok. Niesamowity moment.
A jakie myśli krążyły panu po głowie w końcówce tego meczu, gdy stało się jasne, że awansu do strefy medalowej już nie wypuścimy?
Najpierw musiałem się przez ładnych kilka minut szczypać, by uwierzyć w to, co się stało. Uzmysłowiłem sobie, że za plecami zostawiliśmy Słowenię, Chorwację, Serbię, Litwę, Grecję i Turcję. To jest prawdziwa definicja sukcesu, jaki osiągnęła nasza reprezentacja. Ten widok Luki Doncicia – gościa, który jest fenomenem koszykówki – opuszczającego boisko po porażce w starciu z Mateuszem Ponitką i Michałem Sokołowskim na długo pozostanie w mojej pamięci.
Nie pojawiła się żadna myśl dotycząca tego, co taki sukces kadry może oznaczać dla pańskiego klubu?
Przyszła i taka. Po chwili, gdy już ochłonąłem ze sportowych emocji, zrozumiałem, że to może być brakujący puzzel układanki pt. „Odrodzenie polskiej koszykówki”. Oprócz tego sukcesu obecnie mamy też perspektywę EuroBasketu 2025 w Polce, coraz silniejszą ligę, której – nieskromnie powiem – ostatni finał z udziałem Legii i Śląska Wrocław dał nowy impuls do rozwoju. I jeszcze nadzieje związane z grą Jeremy’ego Sochana w NBA. Perspektywy już dawno nie były tak różowe.
Czego jeszcze brakuje polskiej koszykówce, by na stałe wróciła do grona najpopularniejszych sportów w Polsce?
Sukcesów drużyn klubowych w europejskich pucharach. Wprawdzie dwa lata temu całkiem daleko w swoich rozgrywkach dotarła Stal Ostrów Wielkopolski, a rok temu my też odnieśliśmy kilka prestiżowych zwycięstw w FIBA Europe Cup, ale potrzebujemy regularnie jeszcze większych sukcesów. Natomiast w tym wypadku trend też jest jednoznacznie pozytywny. Jeszcze kilka lat temu mogliśmy się zgłosić do europejskich pucharów, zajmując ósme miejsce w rozgrywkach ligowych, bo po prostu nie było innych chętnych. Obecnie to już nie do pomyślenia. Każdy chce walczyć o europejskie puchary. I tak powinno być.
Legia już w poniedziałek rozegra pierwszy mecz w FIBA Champions League, podejmując na Torwarze mistrza Izraela. Jaki wynik w tych rozgrywkach pana zadowoli?
Będziemy chcieli dotrzeć jak najdalej, ale rywali mamy bardzo mocnych. Awans do drugiej fazy rozgrywek będzie sporym sukcesem
Może pan o sobie powiedzieć, że koszykówką interesował się od małego?
Nie do końca. Oczywiście, pamiętam czasy, gdy w latach 90. niemal wszyscy młodzi ludzie pasjonowali się kolejnymi tytułami mistrzowskimi zdobywanymi przez Michaela Jordana i jego Chicago Bulls. Ale ja im nie kibicowałem. Moim ulubionym koszykarzem był Bill Laimbeer, a drużyną Detroit Pistons. A ponieważ wychowywałem się na Grochowie, byłem skazany na Legię. I to jej piłkarska drużyna przez wiele lat wyznaczała rytm mojego kibicowskiego życia. Koszykówka znalazła się na dalszym planie. Wuefista w liceum mnie i moich kolegów musiał niemal zmuszać do gry w basket. Miałem go wówczas naprawdę dość.
I nagle, jakieś ćwierć wieku później, jest prezesem i współwłaścicielem koszykarskiej Legii. Jak do tego doszło?
11 lat temu przyszło do mnie dwóch pasjonatów kosza i kibiców Legii – Paweł Podobas i Marcin Bodziachowski – z pytaniem czy nie pomógłbym im wystartować w III lidze. – A ile to by kosztowało? – zapytałem. Odpowiedzieli, że 40 tysięcy złotych. – No dobra, to 40 tysięcy już macie, ale co z tym klubem zrobimy dalej? – zapytałem. Później było już z górki, szybki awans i projekt odbudowy potęgi koszykarskiej Legii wciągnął mnie na dobre.
Właściwie – patrząc na to z perspektywy polskiego rynku koszykarskiego – ten proces się już zakończył. Przez wielu obserwatorów Legia u progu sezonu jest uważana za głównego faworyta do zdobycia mistrzostwa Polski. Czy każdy wynik od srebrnego medalu w dół będzie dla was w tym sezonie porażką?
Na pewno zdobycie mistrzostwa Polski jest w tym sezonie naszym celem, ale to tylko sport – wiele po drodze może się zdarzyć. W PLK według mnie jest obecnie aż sześć drużyn, które potrafię sobie wyobrazić na podium – oprócz nas i Śląska są to Anwil, Stal, Czarni i Trefl. Tak szeroka czołówka świadczy o naszej lidze jak najlepiej.
Wojciech Kamiński, zazwyczaj dość ostrożny w deklaracjach, mówi wprost, że Legia ma tym razem argumenty, by walczyć o złoto. Cieszą pana takie deklaracje?
Są faktycznie ciekawe, bo to trener, któremu w przeszłości w rozmowach o celach sportowych z prezesem często przydarzało się używać sformułowania „że za dużo oczekuję”. Oczywiście żartuję, świetnie się dogadujemy i uważam, że Legia jest świetnym miejscem dla Wojtka Kamińskiego, jak i Wojtek jest świetnym trenerem dla Legii. Choć obaj wiemy, że z relacją między prezesem klubu a trenerem jest trochę jak z tą pierwszą szkolną miłością – przynosi mnóstwo pozytywnych emocji, lecz rzadko kończy się małżeństwem na całe życie. Ale znam też przypadki szczęśliwych małżeństw z takich pierwszych związków.
Póki co chyba nie planujecie zerwania? Kontrakt wiąże was na dłużej?
Na ten obecny i kolejny sezon Wojtek ma ważną umowę.. Ale wiadomo, że w relacji prezes – trener… nigdy do końca nic nie wiadomo. – Jak otrzymasz propozycję z Euroligi, nie będę stawał ci na przeszkodzie – obiecałem swego czasu trenerowi Kamińskiemu. – To ja mam propozycję – zróbmy Euroligę w Warszawie – odparł. I taki mamy plan.
DRUGA CZĘŚĆ ROZMOWY Z JAROSŁAWEM JANKOWSKIM – TUTAJ!
Szeroką ofertę oraz pakiet powitalny 1400 PLN znajdziesz u legalnego bukmachera Betcris – TUTAJ >>
1 komentarz
[…] […]