Kiedy Anwil przegrał serię półfinałową z Legią – w momencie, gdy w pierwszym meczu kontuzji doznał Kamil Łączyński czy dużo wcześniej, gdy sztab szkoleniowy klubu z Włocławka w połowie sezonu zadecydował o tym, by zostawić w składzie Luke’a Nelsona?
Trochę ucieknę od odpowiedzi na to trudne pytanie, a trochę odpowiem przewrotnie – moim zdaniem ani tu, ani tu. Oglądając trzeci mecz półfinałowy odnosiłem przede wszystkim wrażenie, że koszykarze z Włocławka przegrali półfinał w głowach. W Warszawie nie ujrzeliśmy już drużyny, która wierzy w zwycięstwo. Powiedzmy sobie to szczerze: Anwil nie wyglądał w tym meczu na zespół mentalnie gotowy do podjęcia walki. To zadziwiające, bo miał w składzie wiele talentu i wszechstronności, dającej sporo możliwości taktycznych.
Najczęściej powtarzaną opinią po tym półfinale – kolportowaną przez samego Selucka Ernaka – jest ta, że Anwil przegrał, bo jego koszykarze pudłowali rzuty za 3. Faktycznie? A może tak naprawdę jeszcze istotniejsze dla losów serii było to, że lider sezonu zasadniczego PLK pozwolił Legii zdobywać średnio prawie 90 punktów na mecz?
Gdybym miał ograniczyć liczbę powodów porażki Anwilu jedynie do tych dwóch – uznałbym, że ten drugi mógł być faktycznie istotniejszy. To zresztą w jakiejś mierze potwierdza podejrzenie, że koszykarze z Włocławka nie byli mentalnie gotowi do odniesienia zwycięstwa w tej serii.
Przegrali walkę z presją? Przecież ogromne oczekiwania sukcesu wśród kibiców Anwilu było wyczuwalne od pierwszego momentu sezonu. Zamiast dodatkowo zmobilizować przytłoczyła ich ta obecność sporej rzeczy kibiców z Włocławka na ostatnim treningu przed rozpoczęciem playoff?
Nie sposób to jednoznacznie ocenić: różni koszykarze różnie reagują na tego typu sytuacje. O ile jednak przestrzelone rzuty za trzy punkty można jeszcze w jakiejś mierze tłumaczyć elementem szczęścia bądź jego braku – choć na przestrzeni trzech meczów już o to trudno – to niewystarczający poziom agresji i wiary w sukces, z którym Anwil wyszedł na boisko w Warszawie dość jasno wskazuje na to, że problem był głębszy.
Może największym okazała się po prostu gra Legii? Zespół Heiko Rannuli w tym półfinale, czy nawet szerzej – w ostatnich miesiącach – gra po prostu znakomicie. 14 z 17 kolejnych meczów nie wygrywa się przypadkiem.
Oczywiście, że rozmawiając o problemach Anwilu nie można niczego odbierać Legii. Grała w tym półfinale znakomicie. Imponujące było to jak wyraźnie jej trener podzielił przed playoff role i jak konsekwentnie koszykarze się ich trzymali. Nawet jednak z tak rozpędzoną Legią Anwil nie powinien przegrać tak łatwo.
Legii momentami udawało się jednak w tej serii wszystko – nawet Keifer Sykes, którego lepsze mecze zapowiadałeś od pewnego czasu w końcu „odpalił”. Jego 16 punktów z czwartej kwarty meczu nr 3 było imponujące i – już w perspektywie finału – pokazało też, że Legia wcale nie musi być skazana na swoją żelazną pierwszą piątkę. Drugi mecz wygrał wchodzący do gry z ławki Aleksa Radanov, teraz błysnął Sykes…
Na pewno jest to zawodnik, który w kluczowych momentach może Legii pomagać. Nie tylko swoimi trafieniami. Wykorzystując doświadczenie zdobyte w kilku innych, mocnych koszykarskich miejscach – także w organizacji gry. Jego świetny mecz nr 3 też był jednym z czynników, które ostatecznie przesądziły o losach, choć Anwil próbował przecież zaskoczyć rywala.
Jak?
Chociażby tym wystawieniem duetu Luke Petrasek – Deane Williams na początku drugiej połowie na pozycjach 3/4. Obrona switch akurat w tym momencie faktycznie ofensywę Legii zatrzymała. Ale tylko na chwilę.
Dlaczego?
Intensywność gry w playoff wymusza na trenerach zmiany. Nawet jeśli widzisz, że przebywająca akurat na parkiecie piątka dobrze funkcjonuje i odrabia straty, to w końcu przychodzi moment, że musisz wymienić przynajmniej jeden z jej elementów. Czasami to wystarczy, by warunki gry się zmieniły. Poza tym – Legia była przygotowana na to, by odpowiedzieć. Fakt, że jej gracze trafiali rzuty za 3 na poziomie prawie 50 procent – a akurat w trzeciej kwarcie kilka naprawdę trudnych – jej pomogła.
Zostawmy już serię, która się zakończyła i zajmujmy tą, która może mieć swój finał już w środę. Skoro przed półfinałami spodziewałeś się finału Anwil – Trefl, to co zaskoczyło się bardziej: zwycięstwo 3:0 Legii, czy prowadzenie 2:1 Startu.
Chyba jednak to drugie. Przekonuję się na własnej skórze, jak niełatwo być prorokiem w PLK. Nawet jak na standardy naszej ligi jesteśmy świadkami wyjątkowego sezonu. Wyjątkowo zaskakującego!
Oglądając mecz nr 3 w Lublinie odnosiłem momentami wrażenie, że Trefl też mentalnie nie był w pełni gotowy do walki. Tylko ja?
Tego nie wiem, ale w tym przypadku mam inne zdanie. Uważam, że Trefl został w poniedziałek przez Start jednak po raz kolejny w tym sezonie zaskoczony.
Czym? Pzed poprzednim meczem mówiłeś, że trener Kamiński nie ma już żadnych asów w rękawie.
A on jeszcze raz mnie zaskoczył – przecież te dwie trójki Filipa Puta z przeciwległych rogów boiska w trzeciej kwarcie, gdy Trefl zbliżył się na 3 punkty były naprawdę szalenie ważne. Nagle znów Start miał 9 punktów przewagi. Ale to był tylko jeden moment – ważny, lecz nie decydujący dla losów meczu.
Start zaskoczył Trefla intensywnością gry i po prostu bardzo wysokim poziomem, który zaprezentował. To był naprawdę bardzo dobry mecz! Nie zgodzę się z oceną, że Trefl podobnie jak Anwil na ten mecz mentalnie nie dojechał. Przecież nawet po tych dwóch ciosach od Puta się jeszcze podniósł i w czwartej kwarcie prowadził.
Rozmawialiśmy już niedawno o tym jak cienka jest czasami granica między zwycięstwem a porażką. Tu mieliśmy tego świetny przykład. Przecież ta trójka, którą Tevin Brown trafił przy remisie w ostatniej minucie była naprawdę trudna. Szacunek dla koszykarza Startu, że ją trafił, obserwując Browna nie można powiedzieć, że to jakiś wielki przypadek – ale nie sposób też zapomnieć, że Trefl był dużo bliżej zwycięstwa niż końcowy wynik (92:84 – przyp. red.) by na to wskazywał.
W środę Trefl w Lublinie będzie już pod ścianą. Na co możemy zwracać szczególnie uwagę, oglądając ten mecz i szukając ewentualnych kolejnych zaskoczeń ze strony Startu?
Pamiętasz, jak Heiko Ranulla po drugim meczu z Anwilem mówił, że jego zdaniem defensywa Legii jest wciąż trochę niedoceniana. Moim zdaniem nieco podobnie jest z obroną Startu, choć Wojciech Kamiński jest zbyt skromny, by mówić o tym publicznie.
Najważniejszym graczem dla dobrego poziomu gry w obronie zespołu z Lublina pozostaje oczywiście Courtney Ramey, ale CJ Williams czy Emmanuel Lecomte też momentami, szczególnie w kluczowych momentach, potrafią po tej stronie boiska dobrze wykonywać swoje zadania. O swoim byłym podopiecznym Tyranie De Lattibeaudiere nawet nie wspominam – przecież chyba jeszcze wszyscy pamiętamy jego blok na zwycięstwo w pierwszym meczu ćwierćfinału z Czarnymi.
Czy w środę półfinały PLK się skończą?
Być może już nie powinienem typować ich wyników, lepiej szło mi w poprzedniej rundzie (śmiech). Skoro jednak muszę – wciąż będę jednak bardziej zaskoczony 3:1 Startu niż piątym meczem w Sopocie. Różnica jest jednak niewielka, bo zespół z Lublina naprawdę gra świetnie i można zauważyć pewne analogie między nim a Legią – świetnie podzielone, klarowne role. W Treflu tego brakuje. W grze mistrza Polski jest sporo chaosu.
W meczu nr 3 nagle najlepszym strzelcem Trefla był Marcus Weathers, a Jakub Schenk w całej serii trafił tylko 2 z 21 rzutów z gry – przecież to skuteczność na poziomie jednocyfrowym. Jakaś aberracja…
I jedna z tych historii, których do końca nie wytłumaczysz, bo przecież nie jest tak, że Kuba zapomniał na czym polega umieszczanie piłki w koszu. Magia playoff. Jego słabsza gra na pewno też stała się problemem Żana Tabaka i jego sztabu. Schenk gra coraz mniej pewnie, więc trenerzy muszą reagować i nieco zmieniać hierarchię w zespole. W tak newralgicznym momencie sezonu nigdy nie jest to zadanie łatwe.