Strona główna » Lecomte: Koszykówka jest jak poker. Partię z Treflem możemy zakończyć już w Lublinie!
PLK

Lecomte: Koszykówka jest jak poker. Partię z Treflem możemy zakończyć już w Lublinie!

1 komentarz
– O wyniku poniedziałkowego meczu zadecyduje wysiłek włożony w grę. Tak po prostu. Kto będzie chciał więcej, bardziej i mocniej – ten wygra. Zmiany i poprawki taktyczne są już tylko kosmetyczne, wszystko sprowadza się do intensywności – mówi przed trzecim meczem półfinału PGE Start – Trefl rozgrywający lubelskiego klubu Emmanuel Lecomte.

Aleksandra Samborska: Co zadecydowało o tym, że Trefl wygrał w piątek w Sopocie dość pewnie drugi mecz półfinału i wyrównał stan rywalizacji w serii?

Manu Lecomte: Agresywne wejście rywali w mecz i duża intensywność od samego początku. Prawdę powiedziawszy spodziewaliśmy się tego, bo to znaki firmowe Trefla. I tak obronę zamieniali na atak, nakręcali się celnymi rzutami, a kiedy rywal z poziomu Trefla wchodzi w swój rytm w ofensywie to bardzo ciężko jest odpowiedzieć, nawet jeśli ty też trafiasz swoje rzuty. 

Sopocianie są drużyną, która doskonale wie, jak naciskać rozgrywającego. To było nasze czwarte starcie w tym sezonie, więc ciężko mówić o zaskoczeniach, lecz w piątek mocno odczułem, że Trefl skorygował pewne elementy w swojej grze obronnej, atakując mnie Alleynem i planem, żeby szybko jak najbardziej ograniczać mi swobodę. 

Swoboda to słowo klucz, kiedy ogląda się w tym sezonie popisy PGE Startu. Gdy w połowie sezonu leczyłeś kontuzję, Tyran de Lattibeaudiere tłumaczył mi, że twoja nieobecność to olbrzymia strata, ale jednocześnie obawiał się, że ponowne pojawienie się w rotacji Lecomta może zaburzyć rytm Startu, który wtedy zaczynał się kształtować… Dziś, ze zdrowym Manu, Start jest o dwa zwycięstwa od gry w wielkim finale. Twój powrót do składu okazał się łatwiejszy niż się spodziewałeś? 

Lubię się adaptować do nowych warunków, a ze szkoleniowcem, który te warunki z tobą omawia i etapami, z głową, wdraża twój powrót tak, żeby wszyscy finalnie mogli na tym skorzystać, nie miałem powodów do żadnych obaw. 

Trener Kamiński naprawdę mądrze to rozegrał i krok po kroku na nowo wcielał mnie do składu tak, żebyśmy wszyscy mogli na tym skorzystać. Po pięciu wygranych z rzędu widzisz, co i jak działa – obserwowaliśmy to razem i wspólnie udało nam się dołączyć mnie do coraz bardziej rozpędzonej drużyny.

Drużyny nie zatrzymała nawet kontuzja Kuby Karolaka, najmocniejszego punktu w polskiej rotacji Startu. Eksperci skłonni byli skreślać was właśnie ze względu na brak topowych Polaków, ale rodzimi ligowcy w Lublinie grają ostatnio naprawdę solidnie. To wpływ odważnie atakującego zaciągu zagranicznego?

To przede wszystkim również jest zasługa trenera! Roman Szymański zyskał dużo, zaczynając mecze. Michał Krasuski? To mój absolutny ulubieniec. Sporą część sezonu grał jakieś pojedyncze minuty, pod koniec kwietnia znalazł się w pierwszej piątce i okazało się, że jest na taką rolę w pełni gotowy, a powiedzmy sobie to szczerze – to nie może być nic łatwego, kiedy jesteś polskim graczem na końcu ławki w drużynie z tyloma zagranicznymi indywidualnościami. 

Trener włączył Michała, a on się odpłaca dobrą defensywą. Jest jednak też x-factorem i daje impuls do naszej lepszej gry w ataku. Tak było w wygranym meczu z Anwilem, w serii ze Słupskiem i w pierwszym meczu z Treflem.

Ale to nie zawodnicy na parkiecie przyznają sobie minuty. To robota trenera. Zawodnicy pracują tak, żeby, gdy już je otrzymają, móc je w pełni wykorzystać. Nasz trener rotuje, żongluje i daje szanse na odważną grę.

Żeby grać odważnie trzeba wierzyć w swój rzut. Z tym ewidentnie nie macie problemu. Kwestia tak pokaźnej liczby graczy, którzy po prostu lubią rzucać nie stanowi w szatni wyzwania?

Mamy sześciu obcokrajowców skoncentrowanych na zdobywaniu punktów. Fakt. W każdym meczu masz przynajmniej dwóch albo trzech graczy, którzy kończą spotkanie ze świetnymi zdobyczami punktowymi. Fakt. I tak właśnie ta drużyna została skonstruowana. Do takiej zostaliśmy zakontraktowani. Żeby obrońcy się z nami męczyli. Żeby nie wiedzieli, czy w danym momencie dodatkowo kryć będzie trzeba Tevina, Courtneya, Tyrana, Ousmane’a, czy mnie. A teraz dochodzi jeszcze do tego Michał, który razi rzutem, ale w każdej chwili może też ściąć albo wywalczyć zbiórkę w ataku i zdobyć punkty z ponowienia. Jesteśmy nieprzewidywalni. Tacy w zamyśle naszego trenera mieliśmy być i tacy chcemy być – aż do końca sezonu.  

Duża liczba strzelb też daje nam psychiczny komfort. Wszyscy zawsze jesteśmy gotowi do gry, ale duża liczba graczy, którzy rzucają trójki na ponad 40-procentowej skuteczności to atut, bo odpowiedzialność jest zbiorowa. Dla pojedynczego gracza zawsze dodatkowym obciążeniem będą oczekiwania seryjnego punktowania. Nas jest wielu i mamy trenera, który chce, żebyśmy wychodzili z inicjatywą i rozgrywali ją między sobą.

To się zazębia – sposób, w jaki trener Kamiński konstruuje nasz atak, jaką jest osobą i jacy my jesteśmy. W tych rolach na boisku i poza nim czujemy się swobodnie. To elementy naszej gry. 

Ma w sobie coś z pokera? Jakie widzisz podobieństwa między koszykówką a pokerem właśnie? Wiem, że grywasz w niego i to nie jest zwykłe hobby…

Przy stole pokerowym wielokrotnie odczuwałem adrenalinę znaną mi z boisk. Potrzebuję jej, bo gdy sezon koszykarski się kończy, nie chcę zostać bez niej. Presja i gotowość do konfrontacji z nieznanym to ważne części mojej sportowej pasji.  

Zawsze lubiłem karty i szachy, ale w zeszłym sezonie, gdy w listopadzie zerwałem ścięgno Achillesa, miałem wyjątkowo dużo czasu na grę. To był pierwszy taki sezon odkąd gram w koszykówkę, że kontuzja wykluczyła mnie z gry na tak wiele miesięcy. Wtedy pojawiła się propozycja od zawodowego pokerzysty, żebym dołączył do profesjonalnej drużyny. Perspektywa była ciekawa, bo jako sportowiec na pełen etat lubię kontakty z innymi zawodnikami. Podobieństw między dyscyplinami znaleźć idzie mnóstwo, bo pokerzyści tak samo jak koszykarze, z którymi gram kochają emocje i rywalizację. 

Nasza ekipa – PokerOne – występuje w międzynarodowych turniejach w systemie wielostolikowym, po 10 zawodników na drużynę. Wygrani eliminują przegranych i tak kończy się na finałowym stoliku, który wyłania zwycięzcę. Gramy na żywo, w sezonie oczywiście więcej on-line. Co ciekawe, regularnie trafiam na rywali z Polski. 

Polska to także duży rynek esportowy, na którym również jesteś aktywny jako członek Belgijskiej Federacji Esportu. 

Słyszałem o IEMie w Katowicach (Intel Extreme Masters to prestiżowe mistrzostw świata w grach komputerowych – przyp. red.), choć jeszcze tam nie dotarłem. Mój kolega był niedawno w Warszawie na spotkaniu z prezesem Polskiego Związku Esportu. To temat, który ma przed sobą ogromne perspektywy, szczególnie w związku z Igrzyskami, na których w 2028 po raz pierwszy pojawi się esport. Szachy i poker często pojawiają się w programach esportowych, dlatego dostałem propozycję, żeby włączyć się w popularyzację tematu. Przyszłościowo wydaje mi się szalenie ciekawe.

Przy tych działaniach na pewno przydać się mogą kontakty amerykańskie wyrobione m.in. na prestiżowej uczelni Baylor. Jak znalazłeś się w Stanach?

Zawsze wiedziałem, że będę chciał wyjechać do USA, żeby grać w koszykówkę. Kiedy miałem 13-14 lat namiętnie oglądałem mecze NCAA, bardzo chciałem iść do college’u za oceanem. Grając w młodzieżowych reprezentacjach Belgii jeździłem na turnieje rangi mistrzostw Europy, gdzie zawsze pojawia się dużo skautów. Tak wypatrzył mnie asystent z Uniwersytetu Miami – Michael Huger. Trener Huger sam był rozgrywającym i występował m.in. w lidze belgijskiej, gdzie graliśmy u tego samego trenera, także wywiązało się naturalne porozumienie i wyjechałem do Miami. 

Była to nowość – i dla nich i dla szkoły, bo nigdy nie sięgnęli wcześniej po zawodnika z Belgii, a ja po raz pierwszy udałem się do Stanów Zjednoczonych. Nie miałem tych propozycji zbyt wielu, a tu i stypendium i Shane Larkin, który dwa lata wcześniej z Uniwersytetem Miami miał historyczny sezon. No i przeprowadzka na Florydę, poziom ekscytacji był olbrzymi. Kiepsko znałem angielski, także od początku musiałem się ostro przykładać, po jakimś czasie pojawiło się zainteresowanie z Baylor, które – jak polscy kibice wiedzą na przykładzie Jeremy’ego Sochana – ma spore doświadczenie z zawodnikami spoza Stanów i wyjechałem do Teksasu. Teraz, z perspektywy czasu, muszę przyznać, że college to moje najlepsze koszykarskie wspomnienia. Życzę takich każdemu młodemu zawodnikowi. 

Każdemu kibicowi PLK życzysz na pewno jeszcze wielu emocji w trwających seriach półfinałowych. Co zaważy na poniedziałkowym wyniku w Lublinie?

Wysiłek włożony w grę. Tak po prostu. Kto będzie chciał więcej, bardziej i mocniej – ten wygra. Z tego powodu Trefl wygrał w piątek. Zmiany i poprawki taktyczne są już tylko kosmetyczne, znamy się bardzo dobrze, wszystko sprowadza się do intensywności, z jaką wyjdziemy na boisko i z jaką skończymy mecz. 

A kibice? Sportowy duch w Lublinie ma się doskonale, po mistrzostwo Polski sięgali w ostatnim czasie żużlowcy, siatkarze i koszykarki z waszego miasta. Liczycie, że kibice wypełnią halę Globus także w wasze drodze po upragnione, historyczne sukcesy?

W poniedziałek o 17:30 nikt z nas nie liczy na cuda, ale w kolejnych domowych starciach – mamy taką nadzieję? Bardzo na to liczymy. Wiem, że lubelscy kibice są aktywni, byłem na meczu Motoru, gdzie gra belgijski obrońca. Wszyscy słyszeliśmy też o sold-outach na siatkówce. Mamy cichą nadzieję, że fakt, że piszemy historię lubelskiej koszykówki też wpłynie na fanów sportu – w końcu gramy przeciwko mistrzom Polski, jak równy z równym, w półfinale, w którym jak wiem od trenerów drużyny z Lublina nie było już bardzo, bardzo długo. Albo raczej nigdy.

Mam wrażenie, że z wysoką frekwencją, przy pomocy naszych kibiców w Globusie ta seria mogłaby skończyć się już w środę w Lublinie.

Rozmawiała Aleksandra Samborska, @aemgie 

1 komentarz

Treflik 2 czerwca 2025 - 11:55 - 11:55

Szacun dla rozmówcy, wywiad super – ale Trefl i tak zgarnia to, myślę, że w Game 5!

pozdro

Odpowiedz

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet