Michał Tomasik: Lubisz trenera Śląska Ertugrula Erdogana, mimo że ten przyspawał cię w trakcie tego playoff na końcu ławki rezerwowych Śląska?
Jakub Karolak: Czy lubię? Na takie pytanie nie potrafię znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Jestem zawodnikiem, a on trenerem, więc każdy ma swoją rolę do odegrania i sympatia nie ma tu nic do rzeczy. On będzie ostatecznie odpowiadał za wynik, jaki osiągnie drużyna w sezonie, a ja? Odpowiadam tylko za to, by być gotowym do gry w momencie, gdy trener chce skorzystać z moich usług.
Pytam, bo – parząc na was podczas konferencji prasowej po poniedziałkowym meczu z Kingiem – można było odnieść wrażenie, że nadajcie na tych samych falach, przynajmniej jeśli chodzi o ironiczne poczucie humoru.
Jeśli o to chodzi, to racja – lubię styl bycia trenera Erdogana. W bardzo luźny sposób układa relacje ze swoimi zawodnikami. Mała rzecz, ale znamienna: gdy tylko przyszedł do klubu po pierwszym meczu podszedł do wszystkich żon, narzeczonych i rodzin koszykarzy, by się przedstawić, chwilę porozmawiać, pożartować. Andrejowi Urlepowi przez myśl by to nie przeszło, on chadzał własnymi ścieżkami. Nawet nie oceniam co jest lepsze, wskazuję tylko różnicę. Ale żeby była jasność – pełna humoru, często nawet tego czarnego, postawa Erdogana dotyczy jedynie tych chwil, gdy jemy wspólnie posiłki, jesteśmy w podróży, czy też spędzamy czas na konferencjach prasowych. Podczas prowadzonych przez niego treningów nie ma miejsca na żarty.
Czy luźny sposób bycia i dystans do otaczającego świata tureckiego trenera pomógł wam, gdy przegrywaliście w finale już 0:3 czy 1:3?
Na pewno po trzech kolejnych porażkach naprawdę znaleźliśmy się w narożniku, ciężko było o jakikolwiek optymizmu. Pamiętam jak przed rozpoczęciem serii odliczaliśmy do czterech – bo tyle zwycięstw dzieliło nas od złota. Później, po pierwszej porażce w Szczecinie, gdy było już 0:3 i staliśmy na skraju przepaści, ograniczyliśmy odliczanie do jednego. Wiedzieliśmy, że każda porażka eliminuje nas z dalszej gry i kończy sezon. A my nie chcemy go kończyć. Obranej taktyki przed czwartkowym meczem w Szczecinie nie zmienimy – będziemy pamiętać, że został nam już tylko ten jeden mecz. Najważniejszy. Nawet, jeśli tak naprawdę chcemy zagrać jeszcze dwa.
Zostawmy na chwilę Śląsk i finał playoff – wróćmy do ciebie. Tak naprawdę w playoff odgrywałeś dotychczas w grze Śląska marginalną rolę. Wciąż wierzyłeś jeszcze, że dostaniesz większą szansę?
Gdzieś na dnie serducha taka nadzieja się tliła. Przed każdym meczem. Cały czas mocno trenowałem indywidualnie, częściej od chłopaków, którzy regularnie grali odwiedzałem siłownię. Wiedziałem, że mogę drużynie pomóc. A że szansę otrzymałem dopiero w momencie, gdy inni zawodnicy doznali kontuzji? Nic dziwnego. Sport zna wiele takich historii, gdy nieszczęście jednych graczy okazuje się szczęściem innych. Oczywiście życzę kolegom z zespołu szybkiego powrotu do zdrowia, ale sam też mam nadzieję jeszcze w tym finale pokazać na co mnie stać.
Który moment poniedziałkowego meczu zapamiętasz najdłużej?
Trzecią kwartę. Złapałem wówczas ogromną pewność siebie. Urodzeni strzelcy czasami wiedzą czy piłka wpadnie do kosza już w momencie, gdy opuszcza ich ręce. Dokładnie tak miałem! Piłka wciąż była w locie, a ja już w swojej głowie wracałem do obrony. Człowiek w takim momentach wierzy, że może przenosić góry.
A później, po tak emocjonalnym występie, ma problem by zasnąć? Narzeka na to wielu sportowców. Jak było w twoim przypadku?
Oczy zamknąłem dopiero o 4 nad ranem, a po siódmej musiałem odprowadzić synka do przedszkola. Ale spokojnie, później jeszcze odespałem, wstałem dopiero o 14. Po meczu byłem zmęczony, bo po raz pierwszy w tym sezonie spędziłem na boisku 30 minut. Ale o dziwo po tej drugiej drzemce poczułem się jak nowo narodzony. Energia błyskawicznie wróciła.
Wiara w to, że przejdziecie do historii, wygrywając serię mimo porażek w trzech pierwszych meczach też?
Oczywiście, że w to wierzymy. Ale nie chcemy na ten temat wiele mówić. Wychodzimy z założenia, że ważniejsze są czyny. Na razie musimy doprowadzić do niedzielnego meczu nr 7 we Wrocławiu.
Zanim w marcu wróciłeś do gry, przez prawie rok leczyłeś najpoważniejszą kontuzję w karierze. To prawda, że ważną rolę w twojej rehabilitacji odegrał Przemysław Żołnierewicz?
Tak. Przemek doznał bardzo podobnej kontuzji i wiele razy służył mi radą. Dzięki niemu, porównując swoje doświadczenie z tymi, które były jego udziałem – a operował nas ten sam profesor – wiedziałem czy mój proces powrotu do zdrowia przebiega zgodnie z planem. Różnie bywało, ostatecznie oprócz samej operacji musiałem jeszcze przejść dwa mniejsze zabiegi czyszczące kolano, ale teraz mogę już powiedzieć, że najgorsze jest za mną.
A najlepsze przed? Jesienią skończysz 30 lat, ale masz już na koncie dwa mistrzostwa Polski i jeden srebrny medal. W papierach to już twój czwarty finał PLK, ale łącznie – w latach 2014-15 w Turowie Zgorzelec i w ostatnich dwóch sezonach w Śląsku – z różnych przyczyn spędziłeś w nich na parkiecie zaledwie niespełna sześć minut. Ze względu na to poniedziałkowy mecz był jeszcze istotniejszy?
Na pewno. Zawsze chciałem odgrywać większą rolę. Gdy grałem w finałach z Turowem, byłem bardzo młody, nie dostałem nawet takich szans, jak Aleksander Wiśniewski w ostatnich meczach od trenera Erdogana. Uczyłem się, podpatrywałem starszych, woziłem jego superszybkim autem Filipa Dylewicza. Rok temu, gdy Śląsk grał w finale leczyłem kontuzję. Mam nadzieję, że w samej końcówce tego sezonu jeszcze pokażę na co mnie stać.
Miałeś już w playoff taki moment, gdy „przenosiłeś góry” – cztery lata temu w pierwszej rundzie playoff, gdy byłeś koszykarzem Legii w trzech kolejnych meczach przeciwko Arce rzuciłeś łącznie 89 punktów. Wówczas doprowadziliście niespodziewanie do piątego meczu. Historia może się powtórzyć?
Nie miałbym nic przeciwko. Mam nadzieję, że w kolejnych meczach też złapię ogień. W poniedziałek obręcz kosza w Hali Stulecia wydawała mi się większa niż zwykle. Ale w czwartek w Szczecinie rozpocznie się kompletnie inny mecz. Mam nadzieję, że nie ostatni w tym sezonie PLK.
2 komentarze
Kuba jesteś niesamowity. Tobie zawdzięczamy że jeszcze gramy w czwartek. Szacun chłopaku!
Dokładnie!!! I ten obłęd w oczach, który jest pewnie oznaką strasznego koszykarskiego glodu. Oby tak dalej! Trzymam za Ciebie Kuba kciuki! Pokaż wszystkim!