Nie, ja też nie spodziewałem się, że w finale PLK zagrają Start i Legia. Przewaga sportowa, budżetowa Anwilu i Trefla, gdy zastanawiałem się jak będą wyglądać półfinały, wydawała mi się za duża, właściwie – nie do zniwelowania, nawet jeśli faworytów i ich kibiców przed nadmiernym optymizmem przestrzegałem.
Co się stało, że została zasypana i w finale ujrzymy pojedynek lubelsko-warszawski?
Latający flamaster to żaden sposób
Jeśli chodzi o serię Anwil – Legia, wszystko wyjaśniło się już na samym początku meczu numer 1. Byłem przekonany, że bez Kamila Łączyńskiego włocławianie wpadną w ogromne tarapaty. Mógłbym się o to z mającym inne zdanie Markiem Popiołkiem (pozdrawiam!) spierać godzinami!
Drużyna sportowa to jednak żywy organizm, a nie komputer, który można raz-dwa-trzy przeprogramować. Już w marcu-kwietniu, gdy Luke Nelson wciąż wracał albo po kontuzji, był oszczędzany, by nie nabyć kolejnej, lub po prostu pauzował było jasne, że Anwil zajdzie w tym sezonie tak daleko, jak daleko zaprowadzi go „Łączka”.
Pozbawiony kapitana rozsypał w serii z Legią jak domek z kart. Spektakularność tego procesu nawet mnie jednak zdziwiła i pozwoliła dość szybko wskazać drugiego – oprócz pecha, czy jak kto woli błędu (czyli braku decyzji o wymianie Nelsona na lepszego rozgrywającego) – winnego.
Selcuk Ernak…
Zdarzało mu się tracić panowanie nad sobą w trakcie sezonu zasadniczego, nawet po mało istotnych meczach. Pamiętacie ten ze środka zimy z Dąbrowie Górniczej? Później przez chwilę można było wierzyć, że to tylko przypadek, jakiś gorszy okres Turka. Z serii z Legią zapamiętam jednak głównie jeden moment – właśnie w wykonaniu Ernaka: gdy w trzecim meczu krzyczał na DJ Funderburke’a. Co to było? Jak to wyglądało? Wściekłe wrzaski, ciskanie z wściekłości flamastrem, kopanie reklamy – wszystko to w relacji z doświadczonym koszykarzem?
I przede wszystkim ten bezsensowny dialog. W dowolnym tłumaczeniu i uproszczeniu leciało to jakoś tak:
Trener: – Przecież mieliśmy bronić switch!
Zawodnik: – Ale tam nie było nawet zasłony!
Ot, gra Anwilu w półfinale playoff na jednym obrazku. Ta seria stała się potwierdzeniem tego, że era trenerów-frustratów, którzy myślą, że są w stanie wyegzekwować od podopiecznych lepszą grę krzykiem mija. Jeśli nawet już nie minęła bezpowrotnie. Także w PLK.
Jakby ktoś zapomniał: będącemu symbolem tego stylu prowadzenia drużyn w realiach naszej ligi Andrejowi Urlepowi też w tym sezonie nie poszło.
Ciężarówka pełna estońskich marchewek
Legia? A pamiętacie jak ta drużyna spisywała się w pierwszej części sezonu, gdy jej trenerem był inny przedstawiciel szkoły „kijem a nie marchewką” Ivica Skelin? Historie o tym jak Andrzej Pluta jr co chwila lądował na dywaniku, czyli na rozmowach indywidualnych u Chorwata – z których nic nie wynikało – krążą po środowisku od dłuższego czasu. Prawdziwe? Koloryzowane? Tego nie sprawdzimy. Jak na dłoni widać natomiast, że dopiero po przyjściu do Warszawy Heiko Rannuli Pluta junior odżył, nabrał pewności siebie i nagle z miesiąca na miesiąc znalazł się w szczytowym momencie kariery.
Można? Można!
Estoński trener to przedstawiciel młodszego pokolenia. Z Tallina przywiózł ze sobą do Warszawy skrzynki przepełnione marchewkami. Nawet jak po meczach mówi, że jego koszykarze przypominają mu nastoletnią córkę, która ma wahania nastroju charakterystyczne dla swojego wieku, to człowiek się jedynie uśmiecha. Świadomość, że trener Legii traktuje swoich koszykarzy najpierw jako ludzi, a dopiero później jako koszykarzy – od których należy bezwzględnie wymagać wykonywania ściśle określanych zadań – pojawia się naturalnie.
Jasne, plan taktyczny na mecz jest bardzo ważny. Ale dobra drużyna koszykarska to przede wszystkim zbiór zazwyczaj mocno różniących się od siebie 12 osobowości, do których trener musi umieć trafić. I których zaufanie musi również zdobyć. Ernakowi to się ewidentnie nie udało, coś w jego drużynie w kluczowym momencie pękło.
Turek przegrał z kretesem także starcie z presją, która towarzyszy włocławskiej drużynie. To nie będzie dobrze wspominany sezon przez kibiców Anwilu, nawet jeśli zespół sięgnie po brąz. Wstydliwe porażki w FIBA Europe Cup, nieudany występ w turnieju o Puchar Polski, a później ta szybka klęska z Legią. Jakby tego było mało – na koniec jeszcze te doniesienia, że trener ma już ustalone warunki kontraktu na kolejny sezon w Turcji. Sam jestem ciekaw jak to się skończy. Ernak wydał oświadczenie, w którym wszystkiemu zaprzecza, ale osoby nieźle zorientowane w temacie twierdzą, że zestarzeje się ono wyjątkowo niefajnie. Zobaczymy.
Trochę mi żal szefów klubu z Włocławka, bo robili wiele, by ten sezon był wyjątkowy i pokazał, że klub zrobił krok do przodu, a porażka sportowa i jej okoliczności powodują, że nastroje są niewiele lepsze niż 12 miesięcy temu. Sport nie zawsze jest sprawiedliwy.
Przecież to się nie miało prawa wydarzyć
Potrafię przyznawać się do własnych błędów, czego niejednokrotnie dałem wyraz w tym sezonie, to teraz się choć trochę pochwalę: pamiętacie, jak przed półfinałem mówiłem, że Legia umie grać z Anwilem, a Start – wygrywać z Treflem?
Na koniec sezonu 2024/25 to wygląda tak:
Legia – Anwil 4:1
Start – Trefl 5:2
Biorąc pod uwagę różnice oczekiwań i budżetów – po prostu nokaut.
Niesamowita jest ta historia Startu. Właściwie nie miała prawa się wydarzyć. Kwartet polskich koszykarzy, którymi dysponował w tej serii Wojciech Kamiński nie miał prawa okazać się w pięciomeczowej serii lepszy od kwartetu Żana Tabaka.
Tu: Michał Krasuski, Filip Put, Bartłomiej Pelczar i Roman Szymański.
Tam: Geoffrey Groselle, Jakub Schenk, Jarosław Zysowski i Mikołaj Witliński.
Ludzie i teoretycznie, i potencjalnie słabsi kontra – właściwie w komplecie – aktualni reprezentanci Polski.
Na ile Tabak swoim sposobem bycia i relacji z zawodnikami był/jest tym samym przypadkiem co Ernak i Skelin? Nie wrzucałbym ich wszystkich do jednego worka. Tabak to moim zdaniem nieco inny przypadek. Mam wrażenie, że narzeka bardziej na zewnątrz – w relacjach z dziennikarzami – niż w środku szatni. Faktem jest jednak, że nie potrafił w tym sezonie dotrzeć ze swoim przekazem do zespołu, który sam zbudował i to jego ogromna porażka. Czy nawet klęska, bo budżet klubu był jak na polskie realia ogromny. Można było w trakcie całego tego sezonu odnieść wrażenie, że Tabak znalazł wspólnym język tylko z jednym zawodnikiem, którego miał w składzie – Jakubem Schenkiem.
Zgrany to już temat, sam wiele słów o nim napisałem, a to nie znaczy, że na koniec mam go przemilczeć. Dodam więc już tylko jedno zdanie i nawet nie będę go poszerzał o analizę tego, jak inaczej mógł grać w serii ze Startem Trefl w obliczu kontuzji Dariousa Motena: w moim odczuciu bogowie koszykówki pokarali Tabaka za to, jak potraktował w tym sezonie Jarosława Zyskowskiego.
Na koniec słów kilka o Starcie, co tu dużo ukrywać – drużynie najbliższej mojemu sercu. W tym sezonie także jej kilka razy się ode mnie oberwało. Także ja miałem w tym sezonie moment zwątpienia. Nawet w to, czy Manu Lecomte jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, bo w połowie rozgrywek Start naprawdę wyglądał lepiej z Courtneyem Rameyem na pozycji nr 1, gdy Belg leczył kontuzję.
Ale teraz to już wszystko nieistotne.
W pełni podtrzymuję swoją propozycję sprzed półfinału, żeby w imię zasług dla lubelskiej koszykówki Wojciechowi Kamińskiemu w okolicy hali Globus postawić pomnik, lub przynajmniej wmurować w ścianę obiektu tablicę upamiętniającą sukces z 2025 roku. Nie mylmy pojęć i nie mówmy tu o żadnym wielkim postępie, który w ciągu ostatnich 12 miesięcy wykonał Start. Za całym postępem i sportowym sukcesem klubu z mojego rodzinnego miasta stoi jeden człowiek: trener Kamiński.
Cholera, będzie trochę wzruszenia!
Pytacie jak moim zdaniem prezentuje się on na wspomnianej wcześniej przy okazji oceny stylu pracy Ernaka, Tabaka, Skelina i Rannuli skali pomiędzy kijem a marchewką? Kija używa, nie ma co do tego wątpliwości – to trener dużo bardziej ekspresyjny od młodego Estończyka. Suszarka wobec koszykarzy, którzy popełniają błędy kończy się jednak w przypadku Kamińskiego zazwyczaj w momencie, gdy opuszczający boisko zawodnik siada na ławce rezerwowych. Wówczas trener Startu przechodzi do etapu pracy twórczej.
A marchewki? Musi ich mieć mnóstwo.
Bez nich Michał Krasuski nie uwierzyłby, że potrafi grać w basket na poziomie walki o awans do finału PLK. Czy ktoś jeszcze w ogóle o tym pamięta? Mówimy tu o koszykarzu, który jeszcze w styczniu nie łapał się do rotacji drużyny i grywał na parkietach… drugoligowych.

Tak, gość który przed chwilę współdecydował o największej sensacji w najnowszej historii PLK spędzając na boisku ERGO ARENY w meczu nr 5 półfinału ponad 25 minut, niespełna 5 miesięcy wcześniej grał przeciwko rezerwom Hydrotrucka Radom i KKS Turowi Basket Bielsk Podlaski!
Słyszałem te żarty, że Igor Milicić pojawił się w sobotę w Sopocie właśnie po to, by z bliska przyjrzeć się grze Krasuskiego. Sam fakt, że się pojawiły jest i tak wielkim sukcesem tego koszykarza i jego wiary w to, że można, że nawet w gorszych momentach nie wypada się poddawać. Są też nie mniejszym sukcesem trenera, który dał mu szansę właśnie wtedy, gdy Krasuski był na nią gotowy.
Kamiński przyłożył rękę do wielkich karier kilku polskich koszykarzy – Łukasza Koszarka, Kamila Łączyńskiego czy Michała Sokołowskiego – ale umówmy się: jego zespoły w PLK sięgają po wielkie i zazwyczaj niespodziewane sukcesy głównie dzięki świetnym Amerykanom. Fakt, że to u niego w Radomiu na szersze koszykarskie wody wypłynął Kevin Punter na pewno pomaga w rozmowach z agentami utalentowanych koszykarzy z USA, którzy chcieliby podążyć tym śladem. Sam jestem ciekaw jaka przyszłość czeka Tevina Browna czy Courtneya Rameya, ale po serii z Treflem wiem głównie jedno: w połowie sezonu mocno błądziłem myślami, dopuszczając do siebie taką, że Start mógłby wyglądać lepiej bez Lecomte’a.
Start wygrał mecz nr 5 w jaskini sopockiego lwa bez Tevina Browna.
Start mógłby wygrać mecz nr 5 w jaskini sopockiego lwa bez Rameya, a może i bez Ousmane Drame czy nawet Tyrana La Lattibeaudiere.
Start na pewno nie wygrałby jednak meczu nr 5 w hali Trefla bez Manu Lecomte’a. Nie ma mowy!
Czy Start wygra finał? Nie mam pojęcia, choć już na starcie nie zgadzam się z bukmacherami, że wyraźnym faworytem jest Legia. Moim zdaniem to klasyczna seria 50/50, choćby ze względu na przewagę parkietu po stronie Startu.
Wiem jedno: atmosfera w drużynie to więcej niż połowa sukcesu. W Starcie i Legii musi być obecnie genialna. Nie mam natomiast kompletnie pojęcia komu bardziej NIE CHCE się walczyć o trzecie miejsce – seria Anwilu z Treflem może być… Hm, dziwna?
Ja w poniedziałek ruszam pierwszy mecz finału playoff w swoim rodzinnym mieście. Jasna cholera, to się naprawdę dzieje, będzie trochę wzruszenia!
Zobaczę się z wami już w studio przedmeczowym na antenie Polsatu, do zobaczenia.
Tak naprawdę – już czekam jednak głó∑nie na siódmy mecz w wypełnionej do ostatniego miejsca hali Globus! Niedziela 22 czerwca, zakreślcie tę datę już teraz. Naprawdę wierzę, że ten piękny sezon PLK zakończy się w iście hollywoodzki sposób.
Niemożliwe w sporcie nie istnieje!