Strona główna » Filip Kenig: Już się nie zatrzymam! Koszykarska lawina w końcu ruszy

Filip Kenig: Już się nie zatrzymam! Koszykarska lawina w końcu ruszy

10 komentarzy
– W niedalekiej przyszłości w ramach prowadzonych przez Euroligę studiów Sports Business MBA będę bronił pracę pt. „Finanse klubów PLK – czy liga i kluby mogą być samowystarczalne?”. Zapewniam: mogą! – twierdzi Filip Kenig. W rozmowie z Michałem Tomasikiem kandydat na prezesa PZKosz tłumaczy jak zamierza za dwa tygodnie wygrać wybory i zbudować potęgę polskiej koszykówki.

Michał Tomasik: Wygra pan zaplanowane na 21 października wybory nowego prezesa PZKosz? 

Filip Kenig: Tak, jestem o tym przekonany! Ubiegły tydzień spędziłem, rozmawiając z wieloma osobami, które będą 21 października oddawać głosy. Po spotkaniach ze mną byli zaciekawieni przedstawioną wizją rozwoju koszykówki. Niektórzy dzwonili dzień później, by dać znać, że są naprawdę zaintrygowani, by zadać dodatkowe pytania. To były bardzo budujące dyskusje. Jeśli wszyscy, z którymi się spotkałem oddadzą na mnie głos – wiem, że 21 października wygram. Mocno wierzę, że właśnie tak się stanie! 

Pana start w nich to jednak dla wielu niespodzianka. Lepiej pamięta pan swój pierwszy mecz koszykówki czy pierwszy moment, w którym przez głowę przeszła myśl „zostanę prezesem PZKosz”? 

Jednak to drugie, choć pierwsze zetknięcie z koszykówką to była momentalna fascynacja. Pamiętam jak dziś: mecz Pucharu Europy, czyli elitarnych ośmiozespołowych rozgrywek, do których niespodziewanie awansował mistrz Polski Lech Poznań z wielkim Eugeniuszem Kijewskim. Grali z Barceloną. Miałem 11 lat, oglądałem z wypiekami na twarzy. 

Chęć kandydowania? Decyzja nie była łatwa. Współprowadzę firmy działające na kilku kontynentach, zatrudniające wiele osób, to duża odpowiedzialność. Mam zobowiązania wobec partnerów biznesowych. Z nimi jednak, już po tym jak sam podjąłem decyzję, poszło w miarę łatwo. Zdając sobie sprawę z tego, jak wiele dla mnie znaczy koszykówka, zgodzili się bym – w razie zwycięstwa w wyborach PZKosz – z pozycji wykonawczych przesunął się bardziej na właścicielsko-doradcze. Trudniej było mi do pomysłu kandydowania przekonać żonę.  

Dlaczego? Przecież pana żona, Katarzyna, to była koszykarka. Mistrzyni Polski, reprezentantka kraju…

Być może właśnie dlatego, że dzięki temu świetnie wie, jak polska koszykówka wygląda i zdaje sobie sprawę z tego, ja wyglądają wybory władz związku? A może po prostu, tak po ludzku, żona miała inny plan „na mnie”. Pewnie sądziła, że ten etap, w którym decyduję się na tryb życia typu „16 godzin pracy, 8 godzin regeneracji, 16 godzin pracy i 8 godzin regeneracji i tak w kółko” to już przeszłość. Teraz nagle nowe wyzwanie w PZKosz może mnie pochłonąć bez reszty, oboje zdajemy sobie z tego sprawę. Choć, prawdę mówiąc, ono wcale nie było takie nagłe. 

Jak to?

Pierwsza myśl o tym, by wrócić do polskiej koszykówki w większym wymiarze i zacząć ją zmieniać przemknęła mi przez głowę tak 2,5 roku temu. Choć od 2020 roku więcej czasu spędzam w Hiszpanii niż Polsce, śledzę ją na co dzień bardzo uważnie, nieustająco. Nie tylko PLK, czy 1. ligę, także 2. ligę. Mam świadomość, jak ogromny, niewykorzystany potencjał można z niej uwolnić. Ta myśl od dłuższego czasu nie daje mi spokoju. 

Żeby cokolwiek zmienić, trzeba najpierw zdobyć władzę. Wyboru nowego prezesa PZKosz 21 października dokonają w zasadzie przedstawiciele 16 okręgowych związków koszykówki. Zdaniem większości nieźle zorientowanych obserwatorów to w dużej mierze – z góry przepraszając zainteresowanych za odczłowieczające określenie – „partyjny beton” posłuszny jednemu z pana kontrkandydatów, Grzegorzowi Bachańskiemu. Jak pan chce zdobyć ich głosy?

To proste – przekonując, że współpracując z prowadzonym przeze mnie związkiem jedynie zyskają! W poprzednim tygodniu rozmawiałem z wieloma delegatami na zbliżający się zjazd wyborczy. W kolejnym będę rozmawiał z kolejnymi. W tzw. terenie pracuje mnóstwo ludzi naprawdę oddanych koszykówce, które mogą jej pomóc. Najpierw jednak związek musi pomóc im. 

Jak?

Dostarczając narzędzia i pieniądze na realizację zakładanych celów. Mówiąc o narzędziach, mówię o planie działania. Jednym, spójnym, dla koszykówki w całym kraju. On po pewnym czasie musi spowodować, że koszykówka zawodowa zacznie w końcu być postrzegana w Polsce jako produkt, a szkolenie ruszy z miejsca. 

Skąd weźmie pan na to pieniądze?

O Radosławie Piesiewiczu, prezesie PZKosz od 2018 roku, nie mam najlepszego zdania. Doniesienia medialne o jego stylu pracy i bizantyjskim przepychu wyrażanym także w niebotycznych pensjach jego oraz grona najbliższych współpracowników są druzgocące. Piesiewiczowi nie można jednak odmówić jednego – za jego kadencji w koszykówce pojawiło się zdecydowanie więcej pieniędzy. Budżet związku wzrósł mniej więcej 3,5-krotnie. Świetnie! Gorzej tylko, że okręgowe związki wciąż otrzymują podobne pieniądze, co kilka lat temu. To dysproporcja mówiąca wiele, jeśli nie wszystko, o sposobie zarządzania budżetem, który przecież powinien napędzać rozwój koszykówki. 

Większy strumień pieniędzy skierowany do okręgowych związków wystarczy, by polski basket zaczął się rozwijać?

Sam w sobie na pewno nie! Muszą mu towarzyszyć reforma sposobu myślenia i działania. Musimy spojrzeć na polską koszykówkę z wyrachowaniem, uświadomić sobie gdzie jest, przestać się oszukiwać, że jest OK. Prawda jest taka, że obecnie koszykówka w Polsce znajduje się w takim miejscu, że patrząc na nią pod względem biznesowym, trzeba ją traktować jako start-up. To ona musi sobie szukać miejsca na rynku, na którym są inni, więksi obecnie gracze. Dopiero jak go znajdzie, już na nowo się zdefiniuje i zacznie rosnąć – będzie mogła rozpocząć etap przepychania się z innymi.

No dobrze, w teorii wszystko brzmi bardzo atrakcyjnie, ale porozmawiajmy o praktyce. Jak z innymi ligami konkurować ma taka PLK, jeśli jej mecze na antenach Polsatu ogląda średnio ok. 20 tysięcy osób?

Czasami, by wykonać dwa kroki do przodu, najpierw trzeba wykonać jeden do tyłu. Uważam, że polskie kluby zbyt dużą część swoich budżetów wydają na swoją część sportową, czyli na pensje zawodników i sztabu szkoleniowego. Przecież w niektórych przypadkach mówimy nawet o 80-90 procentach budżetu. Tak być nie powinno. Reszta budżetu często wystarcza na zatrudnienie jednego pracownika do działu marketingu i drugiego do działu dbającego o social media, w tym przypadku już na pół etatu. Tak się nie da budować czegoś trwałego, dużego. Takie krótkowzroczne postępowanie skazuje kluby na wegetację, sezon po sezonie. 

Ale przecież, jeśli obetniemy wydatki na część sportową klubów PLK, poziom ligi się obniży, a drużyny występujące w rozgrywkach o europejskie puchary będą przegrywały jeszcze częściej. Nawet jeśli o to niełatwo. Obecny sezon w BCL i Eurocup rozpoczęliśmy od wyniku 0-4 w wykonaniu Trefla, Kinga i Śląska…

Bardzo się cieszę, że polskie kluby występują w tych mocnych, międzynarodowych rozgrywkach. A także, że Anwil i Spójnia zagrają w FIBA Europe Cup, że obie ekipy z Warszawy także nie chcą stać bezczynnie i, próbując się rozwijać, zgłosiły się do ENBL. 

Chęć rywalizacji z rywalami z zagranicy też musi być kołem zamachowym postępu naszych eksportowych klubów. Ale jeszcze raz – nie robiąc kroku w tył, nie rozpoczynając poważnych zmian w strukturze polskiej koszykówki, daleko nie zajdziemy. Oczywiście, raz na jakiś czas jednemu z klubów uda się zorganizować większy budżet. Raz na jakiś czas jednemu z nich uda się odnieść sukces, choćby taki, jaki w 2023 roku stał się udziałem Anwilu. Niewiele to jednak zmieni, jeśli cała PLK będzie tkwiła tam gdzie jest – czyli trochę nigdzie. Tu nawet sukcesy kadry niczego mogą nie poprawić. 

Czy ogromny sukces drużyny Igora Milicicia na EuroBaskecie dwa lata temu zmienił wiele w sytuacji koszykówki w Polsce? 

Obecnie sport to musi być biznes, a żeby biznes funkcjonował i się rozwijał, musi stać za nim marketing. Polskie kluby wcale nie są takie biedne, jak to czasami sugerują, a marketing wcale nie jest taki drogi, jak się niektórym wydaje. Polskiej koszykówki nie stać na to, by z niego nie korzystać. 

Jak w roli prezesa PZKosz chciałby pan pomóc PLK?

Przede wszystkim – trzeba jej zarządzanie oddać klubom. To one, rozwijając siebie, muszą chcieć rozwijać ligę. To one w końcu muszą zrozumieć, że rozwijając ligę, będą także z czasem także rozwijać siebie i pozycję swoich klubów, które staną się stabilniejsze i łatwiej przetrwają, gdy raz na jakiś czas trafi im się sezon słabszy – czy to sportowo, czy finansowo. Sport zespołowy i biznes łączy jedna sprawa: w pojedynkę ciężko o sukces. 

Obecnie PZKosz jest de facto właścicielem spółki, która zarządza zawodową ligą. Rozumiem, że chciałby pan chciał to zmienić?

Oczywiście! Przecież to rozwiązanie nie ma żadnego uzasadnienia. Jak klubom może zależeć na rozwoju ligowej spółki, skoro nie są jej właścicielami? W niedalekiej przyszłości będę bronił pracę pt. „Finanse klubów PLK – czy liga i kluby mogą być samowystarczalne?” w ramach prowadzonych przez Euroligę studiów Sports Business MBA w Kownie. Obecnie odpowiedź na to pytanie w wielu przypadkach jest przecząca, ale jestem pewien, że po wprowadzeniu reform sytuacja szybko może się radykalnie zmienić. Nie mówię tu o jakiejś wieloletniej perspektywie. To kwestia dwóch, trzech, może czterech lat. 

Kto powinien pana zdaniem zarządzać ligą? Od czego trzeba zacząć wprowadzanie zmian?

PLK powinien zarządzać sprawny menedżer, podejmujący decyzje dobre dla spółki jako całości, mający na nie realny wpływ, choć oczywiście wypracowujący je w porozumieniu z klubami. Ale w zmianie PLK poważną rolę może odegrać także PZKosz, mimo pozbycia się udziałów. Przecież 1. liga też wymaga zmian, a to jest poczekalnia, z której co roku do ekstraklasy dochodzą nowe drużyny. Musimy zmniejszyć przepaść organizacyjno-finansową, która dzieli PLK od 1. ligi. 

Wracając do PLK, prezes ligi powinien wypracowywać z klubami także mechanizmy sukcesji, by nie było tak, że odejście jednego sponsora czy jednocześnie sponsora i właściciela klubu de facto skazuje go na upadek. To można zrobić. Obserwuję taki proces z bliska w Walencji, gdzie klub przez wiele lat był wspierany przez właściciela jednej z większych sieci handlowych w kraju, zapalonego fana basketu. Zespół święcił wielkie sukcesy, należy do europejskiej czołówki, ale okazało się, że dzieci sponsora, szykując się do przejęcia firmy z rąk ojca, nie są specjalnie mocno zainteresowane dalszą obecnością w koszykówce. Normalna sprawa. Ale klub już od pewnego czasu przygotowuje się na moment zmiany i – jak się wydaje  – będzie na nią gotowy. 

Nie mam pewności, jaki los czekałby taki King Szczecin bez wsparcia Krzysztofa Króla i czy Trefl bez pieniędzy inwestowanych przez Kazimierza Wierzbickiego, a teraz także jego syna Marka. Czy one znalazłby nabywcę i przyszłość, gdyby nagle dotychczasowi właściciele wystawili je na sprzedaż? Tu wracamy do początku – koszykówka, ta zawodowa, musi być biznesem. Sponsorzy, wykupując reklamy, powinni to traktować jako inwestycję, a nie darowiznę. 

Pozostańmy jeszcze chwilę przy PLK. Skoro regularnie ogląda pan jej mecze – co w tej lidze najmocniej razi? Pstrokacizna na parkietach? 

To na pewno. W połowie trzeciej dekady XXI wieku boiska nie mogą tak wyglądać. We wszystkich halach parkiety powinny zostać ujednolicone, stonowane. Także w interesie reklamodawców. Im zależy przecież na tym, by reklama trafiała do jak największej grupy odbiorców. Jeśli tylko firmy wspierające kluby uwierzą, że zmiany doprowadzą do tego, by za chwilę ze swoim przekazem trafiali do 2-, 3-krotnie większej grupy osób, nie będą się przecież opierać. Trzeba im jednak klarowanie nakreślić taką wizję. Tu nie ma co szukać kwadratowych jaj. Wszyscy widzimy, jak ta kwestia jest rozwiązywana w mocniejszych ligach europejskich, sam ze względu na miejsce zamieszkania jestem częstym gościem na meczach hiszpańskiej ACB czy Euroligi. Wystarczy to skopiować. 

Jest w ogóle sens porównywania hiszpańskiej koszykówki do polskiej?

Tak jeden do jednego – przyznaję, że dość umiarkowany. Hiszpania to kraj, który żyje sportem, a koszykówka ma w nim ugruntowane miejsce drugiej najpopularniejszej dyscypliny po piłce nożnej. Ale przecież nie żyjemy w próżni, zawsze trzeba się odnosić do przykładów z zewnątrz. Dysproporcja jest niewytłumaczalna. W Hiszpanii mieszka tylko ok. 10 milionów osób więcej niż w Polsce, a licencji wydanych zawodniczkom i zawodnikom przez federację mają około 420 tysięcy. Ostatnio oglądałem wywiad z prezes tamtejszej federacji, która zapewnia, że w ciągu kilku lat przekroczą granicę pół miliona. Jednym słowem – co setny obywatel Hiszpanii będzie miał licencję koszykarską. 

W Polsce licencji mamy wydanych zaledwie 27 tysięcy. Przepaść, zachowując proporcje, jest 15-krotna. Aż taka nie powinna mieć miejsca. Oczywiście, najważniejsze dla poprawy popularności danej dyscypliny pozostanie szkolenie najmłodszych, ale powinniśmy też likwidować najprostsze bariery, takie jak sposób wydawania licencji. Mamy 2024 rok, taka operacja – uzyskania licencji koszykarki czy koszykarza – powinna być do załatwienia w ciągu kilku minut, kilkoma kliknięciach, bez opuszczania domu. Obecnie w Polsce to wciąż droga przez mękę, skomplikowana procedura biurokratyczna. To ona powoduje, że ostatecznie, że na dole piramidy sportowej, ludzie wolą grać w ligach amatorskich, niż w rozgrywkach prowadzonych przez podlegające PZKosz okręgowe związki. 

Ale żeby było jasne – Łukasz Koszarek ma rację! W wywiadzie, którego ostatnio udzielił kanałowi „Basket w Liczbach” wspominał, że powinniśmy się wzorować na tym, jak rozwijała się koszykówka niemiecka. Stajemy się coraz zamożniejszym społeczeństwem i z pewnych mechanizmów wprowadzonych przed laty za naszą zachodnią granicą faktycznie możemy i powinniśmy skorzystać. Niemcy z koszykówki uczynili już biznes. Sportowo póki co również nam uciekli dość znacząco, ale nie możemy zapominać, że mamy też przykładowo nad ich Bundesligą swoje przewagi. Powinniśmy z nich korzystać, póki istnieją. 

Jakie przewagi ma pan na myśli?

Chociażby podatkowe. Utrzymanie gracza, który zarabia w sezonie przykładowe 100 tys. dolarów kosztuje obecnie w Polsce nieporównywalnie mniej niż w Niemczech, do których chcemy się odnosić. To nie czas i miejsce, by zastanawiać się, dlaczego tak jest i czy zawsze tak będzie. Natomiast, jeśli prawo na to pozwala, można i należy z tego korzystać. Europa to nie USA. Amerykanie zupełnie inaczej zbudowali NBA, ale także na naszym kontynencie można już zarabiać na koszykówce. 

Pytanie za 100 punktów: czy wszędzie? Może po prostu pewne kraje są „oporne”, jeśli chodzi o przyjmowanie mody na koszykówkę. Przecież w trakcie ostatnich kilku lat całkiem niemałe pieniądze w koszykówkę w Wielkiej Brytanii zainwestowała amerykańska firma, mając spore doświadczenie wyniesione prosto z NBA. Poległa. Niedawno wycofała się z dalszych inwestycji z podkulonym ogonem, tracąc sporo pieniędzy. Eksperyment się nie powiódł. 

To świetny przykład, który pokazuje, że koszykówka inaczej rozwija się w USA i Europie nie tylko pod względem sportowym. Mamy oczywiste, inne priorytety w szkoleniu. W Stanach opiera się ono na szlifowaniu atletyzmu czy techniki indywidualnej, a u nas jest bardziej ukierunkowane na pracy nad taktyką, większy nacisk kładziemy na grę zespołową. Podobnie jest z budową biznesu koszykarskiego. Amerykanie mogą pozostawać pod tym kątem niedoścignionym wzorem, lecz nie wszystkie pomysły, które sprawdzają się u nich wypalą w Europie. Próba budowy koszykówki w Wielkiej Brytanii to szalenie ciekawy przypadek do obserwowania. Po tym, jak Amerykanie się poddali, od razu w ich miejsce wskoczyli Litwini, którzy mają doświadczenie z budowy potęgi Żalgirisu Kowno. Rozpoczynający się sezon będzie pierwszym, w którym to oni będą odpowiedzialni za rozwój ligi brytyjskiej. Jestem przekonany, że – w przeciwieństwie do Amerykanów – kierunkując swój przekaz do potencjalnych nowych klientów – choćby Litwinów i innych europejskich nacji koszykarskich mieszkających na Wyspach – będą mieli większe szanse, by osiągnąć sukces od Amerykanów. 

A do kogo swój przekaz powinna obecnie kierować polska koszykówka? 

Przede wszystkich do dzieci w wieku późno-przedszkolnym oraz tych z pierwszych lat szkoły podstawowej. A także do ich rodziców. Miłość do koszykówki trzeba zaszczepiać od małego, bo później – gdy dziecko jest już dajmy na to 13-, 15-latkiem – bywa o to ciężko. Większość nastolatków ma już wówczas inne hobby, inne zainteresowania sportowe. Koszykówka nam, ludziom nią żyjącym, wydaje się intuicyjnie łatwa w odbiorze. Tak naprawdę jednak, dla osób dopiero rozpoczynających z nią przygodę, jest dość skomplikowana, jeśli chodzi o przyswojenie wszystkich zasad. Nie możemy o tym zapominać. 

Jak zarażać dzieci w tak wczesnym wieku koszykówką?

Pokazując, jak fajną przygodą może być, a rodzicom tych dzieci – jak dobrze może kształtować ich charakter, wspomagać zdrowy tryb życia, zajmować uwagę. Od kilku lat rozwijam w Łodzi Minibasketligę. W mieście pozbawionym drużyny PLK trenuje w niej – choć lepszym określenie byłoby pewnie póki co „bawi się nią” – obecnie ponad 600 dzieciaków. Rośniemy z roku na rok, to działa, mam właściwie na tej podstawie gotowy plan działania. Wystarczy go zaadaptować do innych większych i mniejszych miast w Polsce, a następnie uruchomić. 

Jestem przekonany, że koszykarska lawina w Polsce z czasem i tak ruszy, wystarczy tylko zacząć i konsekwentnie pracować. Całkiem już zamożny kraj położony między szalejącymi na punkcie koszykówki Litwinami czy Łotyszami a coraz bardziej pasjonującymi się nią Niemcami nie może pozostać koszykarską pustynią. 

Jaki cel powinna pana zdaniem postawić przed sobą obecnie polska koszykówka? 

Docelowo chciałbym, żeby jak w Hiszpanii basket uprawiało pół miliona ludzi, a w ekstraklasie występowało 18 drużyn z minimalnym budżetem na poziomie 4 milionów euro. Ale zmierzajmy do tego małymi krokami. Niech one tylko będą konsekwentne. Podwójmy w ciągu kolejnych kilku lat liczbę koszykarek i koszykarzy z licencjami, postawmy sobie na razie za cel granicę 60 tysięcy. A później – ruszmy dalej! Wówczas hale zaczną się zapełniać, nie tylko drużyn zawodowych. A jak trybuny będą pękać w szwach, reklamodawcy to zauważą. 

Mogę założyć, że problemy polskiej koszykówki kobiet są panu – choćby ze względu na bogatą, 20-letnią karierę żony – dobrze znane. W skali światowej kobiecy basket zdecydowanie wyraźnie w ostatnich latach zyskuje na popularności. W USA rozgrywki żeńskiej NCAA czy powoli także WNBA naprawdę rozpalają już emocje wielu kibiców. W Polsce to wciąż sport kompletnie niszowy. Dlaczego?

Brakuje powszechności, tracimy dziewczynki zainteresowane koszykówką, także z tych mniejszych miejscowości, gdy nie mogą znaleźć czterech innych chętnych koleżanek, by sformować zespół. Takie bariery trzeba likwidować. Przecież to proste, do pewnego wieku chłopcy i dziewczynki mogą grać w koszykówkę wspólnie, tworzyć zespoły mieszane. Trzeba im w tym pomagać, trzeba im to podpowiadać. 

Znów musze jeszcze raz na chwilę wrócić do Hiszpanii – tam hale zapełniają się nawet na turniejach młodzieżowych. Ostatnio turniej Mini Copa z udziałem zespołów stworzonych przez 14-letnie chłopców z trybun obserwowało 12 tysięcy widzów, naprawdę! Gdy grały dziewczynki, na trybunach było nieco mniej kibiców, ale ich liczba wciąż sięgała kilku tysięcy. Tymczasem z tego, co wiem w Polsce w kategorii U-17 rywalizuje obecnie 30 zespołów. W całym kraju! Jednym słowem – w 40-milionowym społeczeństwie kosza trenuje zaledwie około 300 siedemnastolatek. To już naprawdę dramat. 

Jak z tak wąskiego grona mają później wyrosnąć reprezentantki kraju? To trzeba zmienić z dwóch względów. Po pierwsze – koszykówka kobiet faktycznie staje się coraz popularniejsza. Po drugie – mamy w niej większe tradycje osiągania sukcesów – ćwierć wieku temu nasz zespół zdobył mistrzostwo Europy! Kolejne też mogą wzmacniać pozycję basketu w naszym kraju, ale cudów nie będzie. Samo nic się nie zrobi. Trzeba zacząć solidną pracę od podstaw. 

Przejdźmy na koniec do samych wyborów, do – nie bójmy się tego słowa – polityki. Żeby je wygrać, musi pan pokonać czwórkę kontrkandydatów. O ile kandydatura Elżbiety Nowak pozostaje nieco tajemnicza, za każdym z trójki pozostałych pretendentów – jak się wydaje – ktoś stoi. Jacka Jakubowskiego wspiera Marcin Gortat, Łukasz Koszarek jest powszechnie odbierany jako kandydat ustępującego prezesa Piesiewicza, a Grzegorz Bachański w roli szarej eminencji polskiej koszykówki jest pewny popracia większości okręgowych związków. Kto stoi za panem? Minister sportu? 

Pomidor. Nie mogę i nie chcę w tym momencie o tym rozmawiać. Prawdą jest natomiast, że jest jest wiele osób w Polsce, w środowisku koszykarskim, które mnie popierają. Jestem nawet lekko zdziwiony tym, jak wiele słów i gestów wsparcia w trakcie ostatniego tygodnia usłyszałem i otrzymałem.

W jednym z wywiadów powiedział pan jednak, że spora część osób boi się publicznie pana poprzeć, obawiając się o swoją przyszłość w koszykówce, gdyby 21 października pan przegrał. Czy to świadczy jedynie o braku demokratycznej dyskusji w polskim baskecie, który jest efektem rządów ustępującego prezesa PZKosz, czy również nieszczególnie dobrze o tych, którzy – rzekomo pana popierając – obecnie milczą.   

Nie oczekuję od nikogo aktów bohaterstwa, bo wiem, jak ogromny był poziom zamordyzmu, który wprowadził w poprzednich latach prezes Piesiewicz. Moim zdaniem – nienotowany w historii polskiej koszykówki. 

Wróćmy na chwilę do tego znaczącego wzrostu budżetu PZKosz, który w wielu okręgach nie został zauważony. Przecież nie było tak, że z tych ostatnio 75 milionów złotych rocznie połowa gdzieś wyparowała, czy została wydana w całości na niezasłużenie pensje czy prowizje samego prezesa oraz jego najbliższego otoczenia. Sądzę, że o zbyt wielkich sumach pieniędzy tu mówimy. Faktem jest natomiast, że PZKosz wysyłał pieniądze do regionów poprzez specjalne programy celowe, które miały rozwijać koszykówkę. Ale oczywiście wysyłał je tylko do tych, którzy byli mu posłuszni. Od początku było jasne, że taka Szkoła Marcina Gortata, ogromne przedsięwzięciem mające na celu popularyzację koszykówki wśród dzieci i młodzieży, nie otrzyma ani złotówki. To chore. 

Pana z Gortatem przez lata łączyły nie tylko łódzkie korzenie, ale także wspólne interesy. Obecnie popiera on jednak kandydaturę Jacka Jakubowskiego, a pan swoje relacje z najbardziej rozpoznawalnym polskim koszykarzem XXI wieku określa jako „szorstką przyjaźń”. Jaką rolę widziałby pan dla Gortata w polskiej koszykówce, będąc prezesem PZKosz? 

Ambasadora, który na największych imprezach siada między Dirkiem Nowitzkim i Pau Gasolem, świadcząc swoją obecnością o tym, że polska koszykówka przynależy do światowego mainstreamu. Nie zawsze zgadzam się z tym, co Marcin mówi. Nie popieram jego słów z niedawnego wywiadu o tym, że cała czwórka rządząca ostatnio polską koszykówką, czyli Radosław Piesiewicz, Grzegorz Bachański, Marek Pałus i Łukasz Koszarek musi z niej zniknąć.

Grzegorz Bachański przez lata pracował nad tym, by w strukturach FIBA zająć tak wysokie stanowisko, jakie obecnie piastuje. Jego kontakty mogą zostać wykorzystane dla dobra polskiego basketu, nie mam żadnych wątpliwości i jako prezes PZKosz chciałbym je wykorzystywać. Nie można jednak zupełnie zapominać, że to właśnie Grzegorz Bachański jest współodpowiedzialny – na równi z prezesem Piesiewiczem – za stworzenie systemu, w którym co miesiąc na pensje osób zarządzających polską koszykówką płynęły, z informacji które do mnie docierają, setki tysięcy złotych. Te pieniądze powinny trafić na dół piramidy szkoleniowej, a nie do ich kieszeni.

Marcinowi Gortatowi zdarza się wygłaszać poglądy bez poszerzonej analizy okoliczności. Mam nadzieję, że z czasem jestem w stanie nieco zmienić jego optykę spoglądania na niektóre sprawy.  

Dla Łukasza Koszarka też widzi pan miejsce w polskiej koszykówce?

Oczywiście! Marcin Gortat może być bardziej rozpoznawalny, aleŁukasz jest niezaprzeczalną legenda reprezentacji i ligi, całej polskiej koszykówki. To człowiek, który dla kadry poświęcił kawał życia. Czy powinien być prezesem PLK? Nie wiem. To kluby, udziałowcy ligi, powinny wybierać prezesa. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że Łukasz Koszarek powinien przy polskiej koszykówce zostać, a ona powinna z jego wiedzy korzystać. 

Informacja o tym, że zamierza pan kandydować na stanowisko prezesa PZKosz. dotarła do mnie wraz z tą, jaki pseudonim nosi pan w środowisku w kontekście zbliżających się wyborów – nieskalany. Czuje się pan nieskalany? 

Nie. Mam świadomość, że w życiu poniosłem porażki, za które sam byłem odpowiedzialny, bądź przynajmniej współodpowiedzialny. Przecież nie będę nagle przekonywał nikogo, że przy projekcie budowy ŁKS Łódź kilkanaście lat temu nie brałem udziału. Wciąż mam poczucia zawodu, że on nie wypalił. Mniejsza już o okoliczności – faktem jest, że wówczas jako biznesman przegrałem. 

Ale to normalne. Jeśli ktoś mówi, że każdy projekt biznesu mu się udaje – kłamie, takie cuda się nie zdarzają. Ja nie nazywam się Jeff Bezos, tylko Filip Kenig. W pojedynkę nie będę też zbawcą polskiej koszykówki. Jestem jednak pewien, że mam gotowy plan na to, jak mogę z pomocą innych osób, którym na niej zależy, stworzyć solidne podwaliny pod budowę jej potęgi. 

Co się stanie, jeśli 21 października delegaci PZKosz postawią na innego kandydata? Wróci pan do Hiszpanii i zniknie z polskiego basketu? 

Nie ma mowy. Po pierwsze, jak już wspominałem, jestem w nim obecny, tworząc łódzką Minibasketligę. Ten projekt mam zamiar wciąż jedynie rozwijać. Po drugie, w ciągu ostatniego tygodnia, już po ogłoszeniu zamiaru startu w wyborach, dotarło do mnie, na poparcie jak wielu osób mogę liczyć. Także tych, po których bym się tego nie spodziewał. Przekonałem się, że w Polsce jest wiele osób podobnych do mnie, którzy chcą, by koszykówka wróciła na należnej jej miejsce na sportowej mapie Polski.

Jeśli przegram, przez kolejne cztery lata będę oddolnie starał się pomagać i budować polską koszykówką. Już się nie zatrzymam.

10 komentarzy

dramatgość 6 października, 2024 - 20:57 - 20:57

niech opowie o swoich sukcesach w ŁKSie…nieskalany, jaja jakieś

Odpowiedz
Szymon Pułkownik 6 października, 2024 - 21:08 - 21:08

A jak tam Orliki?

Odpowiedz
Tomek 6 października, 2024 - 21:14 - 21:14

Ale się nagadał złotousty, wszystko wie jak zrobić tylko jak próbował w praktyce w ŁKS to się okazało, że w teorii każdy może być najmądrzejszy, a rzeczywistość brutalnie weryfikuje 🙂 Dlaczego ktoś miałby mu uwierzyć, że tym razem się uda? Bo za cudze pieniądze?

Odpowiedz
batazo 6 października, 2024 - 22:26 - 22:26

Przeczytałem i zobaczyłem program o Filipie. Nie chwalił się chłopak jak umie kręcić lodziki. I nie podzielił się z kolegami…
https://tvn24.pl/polska/chca-sprawdzic-orliki-i-kolezke-drzewieckiego-ra157082-ls3594519

Odpowiedz
Mivhal 6 października, 2024 - 22:31 - 22:31

Nie jestem za żadnym kandydatem, dla mnie to wszystko starzy cwaniacy. ten turaj to samo, pamiętam jak sobie kupił granie w kadrze narodowej 3×3 … co oznacza że ktoś nie mogl reprezentować kraju bo Pan posmarował… wiec przykro mi ale wielkie NIE … raz to zrobił zrobi i drugi

Odpowiedz
Szymon Pułkownik 7 października, 2024 - 08:16 - 08:16

Nie znam faktów, historii. Jak to kupił? Czym? Jaki to był gracz? Na jakim poziomie?

Odpowiedz
Tomasz 7 października, 2024 - 08:46 - 08:46

to był gracz na poziom 1 ligi.

Odpowiedz
Szymon Pułkownik 7 października, 2024 - 09:05 - 09:05

Ale jak kupił?

Odpowiedz
do autora 8 października, 2024 - 00:01 - 00:01

Czy to była rozmowa sponsorowana opłacona ????

Odpowiedz
Rodowity 8 października, 2024 - 09:45 - 09:45

Pan Kenig to najpierw niech opowie jak prowadził piłkarski i koszykarski klub w ŁKS . Oba upadły w okolicy 2012-2013 roku. Papier wszystko przyjmie tylko fakty przemawiają.

Odpowiedz

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet