Strona główna » Szklarczuk: NBA mamy w domu

Szklarczuk: NBA mamy w domu

0 komentarzy
Jeremy był po prostu, albo aż, Jeremym. Wyluzowany podczas rozmów z uczestnikami i dziennikarzami, pozbawiony sztucznej pozy – o wrażeniach z campu Basketball Without Borders we Wrocławiu pisze Grzegorz Szklarczuk.

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

NBA mamy w domu

Tato, polecimy na NBA? Nie synu, NBA mamy w domu. 

Wielu kibiców odebrało wrocławski camp w sposób podsumowany w znanych memach, jako coś nie do końca spełniającego oczekiwania. Według mnie organizacja była na wysokim poziomie, a cel imprezy – czyli rozwój młodych graczy pod okiem uznanych trenerów ze Stanów, jak najbardziej spełniony. 

Idea

Reprezentuj, inspiruj, pokaż się, wzrastaj. To hasła przyświecające BWB. Główne założenie? Dostarczenie koszykarskiej wiedzy i umiejętności trenerskich w celu maksymalizacji talentu juniorów z całego świata. 

Jeremy Sochan przyleciał do Polski pierwszy raz od angażu w San Antonio Spurs, co wywołało zrozumiałe emocje wśród fanatyków basketu w kraju. Camp Basketball Without Borders to w swoim zamyśle projekt kierowany do zawodników, którzy mają trenować przy wsparciu specjalistów z USA, ewentualnie do obserwujących ich skautów, a nie dla fanów basketu spod znaku NBA. Spotkanie z kibicami w Sklepie Biegacza miało być miłym dodatkiem, a jak czytam, wzbudziło najwięcej kontrowersji. Ale po kolei. 

Profesjonalizm

Obiekty WKK imponują przestronnością, ale upały panujące we Wrocławiu zrobiły jednak swoje i pot leciał z graczy strumieniami, a piłka nie raz wyślizgiwała się z mokrej dłoni. Intensywność i zaangażowanie – te dwa słowa najlepiej pasują do trenerów prowadzących camp. 

Zegar wyznaczał rytm ćwiczeń co do sekundy, a szkoleniowcy dbali o to by utrzymać jak najwyższą energię i nie marnować niepotrzebnie czasu. Przy ostatniej grupie powtarzającej ten sam drill, zachowywali poziom z pierwszej tury. Wśród znanych i lubianych znaleźli się:

Kerry Kittles – niegdyś świetny zawodnik Nets, który hasał po parkietach u boku Jasona Kidda. W finałach grał przeciw Lakers, a ja grałem nim w NBA Live.

Brian Cardinal – mistrz NBA z Dallas u boku Dirka. 

Mitch Johnson – być może następca Popa, być może potencjalny pierwszy trener w innym klubie. Siłą rzeczy, to u jego boku najwięcej czasu spędził Sochan. 

Joseph Blair – dziś asystent w Wizards, ja kojarzę go głównie z czasu spędzonego w Ulkerze i sporej fryzury jaką miał na głowie w czasach euroligowych starć ze Śląskiem. 

Fred Vinson – był taki mecz, który zrobił na mnie największe wrażenie w kibicowskiej karierze. WKS kontra Maccabi z sezonu 2001/2002. W składzie był i Zieliński, i Vinson. Po przeszło 20 latach spotkali się ponownie na hali przy ulicy Czajczej, wzruszeń nie brakowało. 

fot. nba.com

.

Wymienieni panowie w iście amerykańskim stylu podchodzili do swoich zadań – motywacja, wsparcie, ale i konkretne uwagi do koszykarzy, lekka presja w stronę sędziów, plus szeroki uśmiech. 

Zrobią wrażenie i na laiku

Gierki kontrolne ewoluowały z dnia na dzień. Początkowo każdy stawiał tylko na prezentowanie swoich umiejętności, panował chaos i podwórkowe granie 1 na 1. Z czasem jednak przyszła organizacja, dzielenie się piłką, w większości zespołów nawet z poziomu strefy dla dziennikarzy widać było fajną chemię. 

Na mnie wrażenie zrobił, prędki w koźle, Christian Aderson z Niemiec oraz Indrusaitis i Garcia – wspólna obrona tych dwóch panów z numerami 27 i 37 to był majstersztyk. Wyróżniał się również Joel Cwik, który zresztą został wybrany do grona All-Star całej imprezy. Po stronie dziewcząt podobne wyróżnienie zdobyła Maja Kusiak. 

Sochanowski SWAG

Jeremy był po prostu, albo aż, Jeremym. Wyluzowany podczas rozmów z uczestnikami i dziennikarzami, pozbawiony sztucznej pozy. W trakcie ćwiczeń głośny, czasem mocniej napadającym chłopakom pokazywał miejsce w szeregu efektownym blokiem lub wyjęciem piłki z kozła. Głównie uśmiechnięty, w języku polskim dość swobodny.

Sochan dla fanów dostępny był podczas spotkania w jednym ze sklepów sportowych. Jedni mówili, że przyszło 1500 osób, inni, że 2000. Na pewno zbyt wiele, by każdy mógł zrobić zdjęcie czy zdobyć autograf, gdyż wydarzenie było zaplanowane na 60 minut. 

Wychodząc z auta Jeremy był witany jak… gwiazda NBA. Dla mnie, bez zaskoczeń. Jeśli mówimy o modzie na koszykówkę wśród dzieciaków, to czy ktoś tego chce czy nie, większy potencjał ma barwny Sochan, niż pół świetnie grającej kadry. Hype is real, w Warszawie pewnie dogoni go i organizacja spotkania. 

.

Jeremy Sochan / fot. Grzegorz Szklarczuk

Bez granic, a jednak zamknięte

Główny problem, czasem krytycznego, odbioru Basketball Without Borders przez fanów, to kłopoty z komunikacją i zrozumieniem sensu imprezy spod znaku NBA. Czemu zamknięte? Żeby utalentowani młodzi gracze mogli słyszeć co mówią trenerzy, a Jeremy potrafił skupić się na swojej robocie, zamiast pozować do selfie. 

Czemu spotkanie w małym sklepie, czemu tylko godzinę? Cóż, tak było ogłoszone od samego początku, obsługa była sprawna, wydłużono je nawet o 30 minut, w tym czasie swoje pamiątki pozyskało 200 osób, w tym ponoć i człowiek, który czekał już od 6 rano. Według mnie brawa dla kibiców, za brak przepychanek i chamstwa, brawa dla firmy za plakaty, pocztówki i tonę produktów z logiem Spurs. 

Po ludzku fajnie mieć NBA w domu, apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia. Chcemy więcej!

Oferta powitalna w Fortunie: 3x zakład Bez ryzyka na start – bez konieczności obrotu! >>

Napisz komentarz

Najnowsze wpisy

@2022 – Strona wykonana przez  HashMagnet