BETCRIS PROPONUJE TRZY FREEBETY ZA TRZY KUPONY – SPRAWDŹ JUŻ TERAZ!
Michal Tomasik: W piątek zjawisz się we Włocławku, gdzie w ramach akcji ESENcja Drużyny 30-lecia zostaniesz przywitany z honorami przez kibiców Anwilu. Pamiętasz swój pierwszy mecz w Hali Mistrzów?
Michał Ignerski: Prawdę powiedziawszy – nie do końca. Nie jestem pewien, czy było to ligowe spotkanie, gdy przyjechałem w barwach Śląska czy też mecz reprezentacji Polski. Pamiętam jednak emocje, które mi towarzyszyły. Hala Mistrzów, niewiele wcześniej oddana do użytku, zrobiła na mnie duże, pozytywne wrażenie. To było 20 lat temu, jak na polskie standardy w tamtych czasach – taki obiekt to było coś. Ja chwilę wcześniej wróciłem wówczas do Polski po kilku latach spędzonych w NCAA, gdzie rozgrywałem mecze w hali, której trybuny były nabite 11 tysiącami ludzi. Ale ci kibice we Włocławku, ta ich pasja… To pamiętam doskonale. Ja naprawdę od zawsze miałem słabość do kibiców.
Od zawsze, czyli od kiedy?
Od momentu, gdy miałem chyba 13 lat i któregoś pięknego dnia zostałem dołączony do składu drużyny AZS Lublin, która grała wtedy w 2. lidze. Pamiętam pierwszy mecz, choć nie mam już pewności ilu było kibiców na trybunach – może 40 a może 200? Co za różnica? Pamiętam tylko, że byli. A jeszcze lepiej pamiętam, że po tym meczu – w którym nawet uciułałem punkt, trafiając rzut wolny – wróciłem do domu i poszedłem do taty, byłego koszykarza, by oznajmić mu, że jednak nie chcę więcej grać w kosza. – Synu, ale dlaczego? – zapytał. – Bo ci kibice, tato – oni na mnie… patrzą – powiedziałem wciąż stremowany. – Michał, spokojnie, za kilka lat będziesz grał przy 4 tysiącach kibiców i będziesz to uwielbiał – zapewnił mnie, uspokajając. Jak zwykle miał rację. Zawsze podczas kariery najbardziej kochałem właśnie kibiców. Fakt, że ci z Włocławka wybrali mnie do grona 10 najpopularniejszych koszykarzy w historii klubu, to dla mnie lekki kosmos. Przecież ja w ich barwach spędziłem tylko 1,5 sezonu. Niesamowite.
Co z tego czasu spędzonego w klubie z Włocławka utkwiło ci najbardziej w pamięci?
Doping kibiców i wielka, wspierająca mnie flaga, którą kibice rozpostarli na trybunach Hali Mistrzów podczas finału 2019 roku, na początku którego odniosłem paskudną kontuzję. Zawsze wychodziłem z założenia, że w koszykówce nie chodzi tak naprawdę o tytuły, punkty, czy pieniądze, ale – przede wszystkim – o emocje. Te, które mi towarzyszyły wiosną 2019 roku, gdy wracałem do gry po kilkuletniej przerwie w barwach Anwilu pozostaną ze mną do końca życia. Nigdy nie zapomnę tamtego Włocławka, tego nie da się wymazać.
Właściwie – dlaczego wtedy wróciłeś do gry w koszykówkę?
Z miłości do tego sportu, jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało. Trzy lata wcześniej zakończyłem karierę, mając zaledwie 35 lat, bo doszedłem do wniosku, że odczuwam przesyt koszykówką, że chcę spróbować jak to jest żyć bez niej. Miałem potrzebę, by poświęcić czas dzieciom, żonie, rodzinie, zająć się swoją firmą. Ale nigdy nie powiedziałem sam sobie w środku „to już koniec, więcej nie zagram”. Trzy lata później, jak już wznowiłem karierę w 2. lidze znów poczułem do koszykówki „to coś”.
Pamiętasz okoliczności w jakich w środku sezonu 2018/19 przenosiłeś się z 2. ligi do Anwilu?
Pewnie. Kluczową rolę odegrał Krzysiek Szablowski, bo to on dał znać ówczesnemu trenerowi Anwilu Igorowi Miliciciowi, że wznowiłem karierę i jako tako sobie wciąż radzę. Śmieszna sytuacja, bo Igor – wiedząc, że ja nigdy do końca nie porzuciłem myśli o wznowieniu kariery – dzwonił do mnie przed każdym z poprzednich 2 czy 3 sezonów z pytaniem czy wracam. Ale przed tym, w którym postanowiłem wrócić, już odpuścił temat. Na szczęście historia miała happy end. Anwil w niesamowitych okolicznościach, gdy nikt na niego nie stawiał, zdobył złoto, a ja – mimo tej kontuzji – miałem poczucie, że byłem integralną częścią mistrzowskiej drużyny, że swoją obecnością pomogłem ją w trakcie sezonu scementować. No i jeszcze ta ogromna flaga wspierająca mnie w trakcie finału… Mógłbym skwitować, że mimo kontuzji ze względu na tak ogromne wsparcie kibiców warto było wrócić. Ta przygoda to była taka wisienka na torcie mojej kariery, ale to stwierdzenie nie do końca oddawałoby moje ówczesne myśli, gdy na nią patrzyłem. To było coś więcej – emocje, których po latach nie potrafisz opisać słowami. Tamten powrót w do kosza nie traktuję co do zasady jako kolejnej części swojej kariery. To było coś kompletnie innego. Jak życie po życiu, jak jeszcze jedna – choć tak krótka – kariera po karierze.
Nie zapominajmy jednak, że w Anwilu po raz pierwszy grałeś kilkanaście lat wcześniej – w sezonie 2005/06. To był twój ostatni klub przed późniejszą karierą w ligach zagranicznych. Co zadecydowało, że przeniosłeś się wówczas ze Śląska do Włocławka?
Raczej kto – Andrej Urlep. No i kibice z Włocławka, serio. Andrej robił na mnie wrażenie jako trener, chciałem się przekonać jak to jest pracować z gościem, który w Polsce uchodził za legendę. Pod względem sportowym to była dla mnie najkorzystniejsza ścieżka, a kibice? Faktem jest, że kontrakt z Anwilem podpisałem także ze względu na nich. To była świetna decyzja. Zawsze czułem się w przesiąkniętym koszykówką Włocławku fantastycznie.
Zdobyliście w tamtym sezonie srebrny medal, przegrywając finał 1:4 z Prokomem Trefl. Czułeś wówczas niedosyt?
Czułem niedosyt, ale rozumiałem, że rywal był ewidentnie silniejszy, a my osiągnęliśmy tyle, ile mogliśmy. Później jednak czasami wspomnienia tamtego finału do mnie wracały. Wybrałem taką a nie inną karierę – zmieniałem często kluby, bo lubiłem próbować różnych rzeczy, poznawać nowe miejsca i kultury. Pomimo tego, że miałem w dorobku srebrne i brązowe medale, brakowało mi złota – od dawna miałem w głowie myśli, że fajnie byłoby zdobyć je z Anwilem. Dlatego też ta wiosna 2019 była dla mnie tak piękna.
Coś być w karierze zmienił, gdybyś mógł ją sobie zaplanować raz jeszcze?
Oczywiście, mnóstwo rzeczy, choć najważniejsze poprawki nie dotyczyłyby tylko i wyłącznie wyborów klubów, nie zawsze wszystko zależało ode mnie. Ale przede wszystkim – pracowałbym dużo ciężej! Gdy spoglądam na to jak trenują obecni koszykarze, na jakie wsparcie nauki i medycyny mogą liczyć, sam zaczynam się z automatu zastanawiać gdzie wylądowałbym jako sportowiec, gdybym tylko urodził się nieco później.
W piątek wylądujesz w Hali Mistrzów. Czego się spodziewasz?
Świetnego meczu – Anwil dobył FIBA Europe Cup, jest na fali wznoszącej, ale wiem też, że King Szczecin to mocny zespół. Szykuje się znakomite widowisko. Nie muszę chyba dodawać, że będę mocno kibicował Anwilowi. Już nie mogę się doczekać tej elektryzującej atmosfery wyczuwalnej na trybunach przed meczem.
Bardziej pytałem o twoje oczekiwania względem ceremonii w ramach ESENcji Drużyny 30-lecia.
Będzie fajnie i wzruszająco – to na pewno. Abstrahując od mojej skromnej osoby – to fantastyczna akcja. Tego typu eventy powinny być w PLK na porządku dziennym. Gdy grałem we Francji czy we Włoszech – stanowiły normę. Honorowanie byłych koszykarzy, którzy tworzyli historię poszczególnych klubów to zwyczaj, który pomaga budować ich tożsamość. A jeśli klub zyskuje tożsamość – zyskuje też szansę szybszego rozwoju.
Podczas ostatniej wizyty Jeffa Nordgaarda we Włocławku śmialiśmy się, że Łukasz Koszarek, przyszły prezes PLK, sam będący legendą kilku klubów, powinien przed kolejnym sezonem wprowadzić nakaz zorganizowania tego typu eventu przez każdą drużynę przynajmniej – dajmy na to – dwa razy w trakcie sezonu. Byłbyś za?
Na pewno co roku każdy klub bez problemu znalazłby dwóch byłych koszykarzy godnych uhonorowania. Jestem jednak absolutnym przeciwnikiem wszelkich nakazów, także tego typu. Trzeba po prostu pracować, zachęcać, dawać przykład. Gdy inne kluby PLK spostrzegą, że tego typu akcje cieszą się ogromnym zainteresowaniem kibiców, że cieszą się zainteresowaniem mediów – bo przecież z jakiegoś powodu teraz rozmawiamy – i że mogą wzbudzać zainteresowanie sponsorów, to koło zamachowe ruszy. Każdy będzie tak chciał.
BETCRIS PROPONUJE TRZY FREEBETY ZA TRZY KUPONY – SPRAWDŹ JUŻ TERAZ!