W momencie tworzenia niniejszego tekstu mija 60. godzina od zakończenia czwartkowego meczu, w którym Stal zdemolowała Anwil. Chociaż we włocławskim klubie chęć dokonania zmiany na stanowisku trenera pozostaje duża, to na razie białego dymu nad Halą Mistrzów nie zauważono. Dlaczego?
W dużej mierze spowodowane jest to tym, że trenerska zima zaskoczyła kierowców włocławskiej organizacji.
Z jednej strony – trudno się dziwić. Mocna wiara w powodzenie projektu im. Grzegorza Kożana, na który postawiono była latem potrzebna. Ba, konieczna!
Z drugiej – dziwić się jednak można. Przez pierwsze dwa miesiące sezonu dość regularnie pojawiały się znaki ostrzegawcze. Mogły, czy nawet powinny sugerować, by rynek trenerski śledzić. Choćby na wypadek nagłych opadów śniegu.
W czwartek w Ostrowie Wielkopolskim doszło – z punktu widzenia Anwilu – do śnieżycy z silnym podmuchami wiatru.
W świecie idealnym, niemal w każdym momencie sezonu w pełni profesjonalny klub powinien mieć wytypowanych dwóch-trzech trenerów z zewnątrz, którzy byliby do wzięcia od zaraz i byli w stanie przejąć zespół. Pod względem ambicji organizacji, posiadanego przez nią składu lub – spoglądając na sytuację nieco z drugiej strony – posiadanego doświadczenia w przebudowywaniu zespołów w trakcie trwania rozgrywek.
Z tego co słyszę, pod tym względem w Anwilu do ideału sporo zabrakło. Poszukiwania nowego trenera stały się… Hm, nie jest tu łatwo nawet o właściwe słowo. Istotę rzeczy najlepiej odda chyba określenie „gorączkowe”.
W każdym razie – Anwilowi czas ucieka, choć włocławski klub i tak dostał od terminarza PLK drugi los na loterii. Nie wykorzystał na zmianę przerwy reprezentacyjnej, ale miał w zapasie osiemnaście dni z tylko jednym meczem w kalendarzu (i to z ligowym outsiderem) pomiędzy klęską w Ostrowie Wielkopolskim a wyjazdem do Zielonej Góry.
Stan na dzisiaj – dni zostało tylko piętnaście.
A szanse, że to Grzegorz Kożan poprowadzi zespół w zaplanowanym na 14 grudnia meczu z Miastem Szkła urosły o kilka(naście) procent.
Kara za dobrobyt
W celu obrony mistrzowskiego tytułu i skutecznej walki w koszykarskiej Lidze Mistrzów Legia zbudowała latem naprawdę wartościowy i szeroki skład. Jednak im dłużej trwa sezon, tym bardziej koszykarscy bogowie wydają się za to dyrektora sportowego warszawskiego klubu Aarona Cela i trenera Heiko Rannulę… karać.
„Macie tylu wartościowych graczy, to sobie poradzicie” – zdają się mówić, a lista kontuzjowanych graczy Legii z każdym tygodniem zamiast się skracać, pęcznieje.
W przegranym w sobotę 78:88 ligowym szlagierze z Treflem Sopot w składzie zabrakło Matthiasa Tassa i Ojarsa Silinsa. Dodatkowo już w pierwszej kwarcie staw skokowy uszkodził Michał Kolenda, a w drugiej połowie widzowie w hali na Bemowie zamarli, widząc rozjeżdżające się na śliskim parkiecie nogi Andrzeja Pluty. Wyglądało to tak okropnie, że gdybyśmy mieli akurat piątek trzynastego, można byłoby sobie wyobrazić dwie paskudne kontuzje – po jednej na każdą z kończyn.
Na szczęście podczas pomeczowej konferencji prasowej reprezentant Polski – i zdecydowanie zbyt wczesny kandydat do tytułu MVP PLK – był smutny jedynie z powodu porażki. Dla mistrzów Polski to już trzecia w lidze z rzędu, ale to wszystko da się jeszcze nadrobić w kolejnych tygodniach i miesiącach.
Szczególnie, jeśli zespół będzie zdrowy. Albo przynajmniej zdrowszy.
Aha – skoro postawiliśmy licznik przy Anwilu, wypada też podobny dać przy Legii. Do kluczowego meczu Ligi Mistrzów z MLP Academics Heidelberg zostało 10 dni.
17 grudnia o godz. 18 na Torwarze – zapamiętajcie tę datę!
Trefl gra na spalone
Dla Legii i Trefla było to już drugie starcie w bieżącym sezonie. Pierwsze miało miejsce w półfinale Superpucharu Polski. W tym samym miejscu. Wtedy również wygrali sopocianie (96:82), w całym spotkaniu pod koniec września zgarniając aż 21 piłek w ataku.
W sobotę Trefl ponownie zwyciężył, choć zbiórek pod koszem rywali miał tym razem tylko osiem, a samemu pozwolił przeciwnikom na aż dziewiętnaście. Nie miało to większego wpływu na końcowy wynik, gdyż wspomniane dziewiętnaście zbiórek zapewniło Legii zaledwie dziewięć punktów z ponowień akcji.
To bardzo słabe proporcje wykorzystania drugich szans. Trenerzy oczekują mniej więcej średnio jednego zdobytego punktu na jedną zbiórkę pod koszem rywali.
Większych problemów w ofensywie nie miał w sobotę Trefl, który zanotował 29 asyst przy zaledwie 11 stratach. Goście trafiali rzuty na wysokiej skuteczności (12-krotnie zza linii 6,75 metra) i – co być może najważniejsze – grali z równie wysoką intensywnością przez całe 40 minut.
Koszykarze Mikko Larkasa momentami tak wysoko wychodzili do rywali, że gospodarze próbowali to wykorzystać ucieczkami za plecy przez całe boisko. Nie wyglądało to na przypadek.
Bardziej na świadome, przygotowane zachowania graczy Legii, będące reakcją na taktykę sopocian.
Tym razem akcje znane bardziej z piłki nożnej w postaci prostopadłych podań za wysoko ustawioną linię obrony sukcesu Legii nie przyniosły. Mam jednak przypuszczenie graniczące z pewnością, że w grze przeciwko Treflowi będziemy oglądać ich na parkietach PLK coraz więcej.
Dylematy Rannuli
Chociaż po kontuzji Michała Kolendy rotacja Legii skróciła się do ośmiu zawodników, to wciąż z zainteresowaniem obserwowałem decyzje trenera Heiko Rannuli dotyczące gospodarowania posiadanymi zasobami. Rzuciło mi się w oczy kilka elementów.
Po pierwsze – szczególnie w meczu z BC Rytas bardzo obiecująco wyglądały momenty wspólnej gry na trzech wysokich, przykładowo tercetu Silins-Ponsar-Thompson. Oferował on dużą wymienność pozycji po obu stronach parkietu. W starciu z Treflem estoński szkoleniowiec miał jednak do dyspozycji tylko trzech podkoszowych ŁĄCZNIE, więc ten wariant był właściwie niemożliwy do zrealizowania.
Po drugie – w pierwszych tygodniach sezonu Legia często grała na trzech małych, ale wspólna gra tercetu Shungu-Graves-Pluta pogrzebała szanse warszawskiej drużyny w końcówce wspomnianego spotkania z wicemistrzem Litwy na Torwarze. Podstawową wadą takiego ustawienia jest to, że Ben Shungu to gracz zbyt niepewny rzutowo i obronie jest zbyt łatwo pomagać od jego strony, gdy gra bez piłki.
Dlatego też to właśnie on często w tych ustawieniach był głównym ballhandlerem, ale także w tym elemencie jest przecież gorszy zarówno od Andrzeja Pluty, jak i Jayvona Gravesa.
I tak źle. I tak niedobrze. Wspólna gra wymienionej trójki wydaje się zatem mieć niewiele sensu. Tak po prostu.
Po trzecie – Wojciech Tomaszewski i Maks Wilczek zagrali w sobotę łącznie 35 minut, ale dopiero przy rozstrzygniętym wyniku trener Rannula dał im szansę wspólnego pojawienia się na parkiecie. Co to oznacza? Mniej więcej to, że obaj ci rodzimi gracze – jakby nie patrzeć wyróżniający się w polskich realiach poziomem talentu – są zbyt ułomni ofensywnie, by w 2025 roku móc znaleźć dla nich obu miejsce jednocześnie w meczu na poziomie PLK.
Nie są w stanie wspólnie grać nawet na pozycjach 3-4. Braki rzutowe do gry na 2-3 są oczywistą oczywistością.
Szkoda.
Szumert poszedł za ciosem
20-letni już Jakub Szumert nie zwalnia tempa. Po bardzo udanych występach w reprezentacji Polski w meczach przeciwko Austrii i Holandii, podkoszowy Zastalu Zielona Góra nie przesadził ze świętowaniem czwartkowych urodzin. W sobotę, w ciągu zaledwie 21 minut gry, zdobył 19 punktów i zebrał 8 piłek w wygranym aż 95:63 przez jego zespół meczu w Słupsku.
Szumert punktował głównie z linii rzutów wolnych (10 na 12), a koszykarskie serce kibica rosło obserwując jak po własnej zbiórce próbuje na koźle atakować nieprzygotowaną na to obronę rywali. Jest to na pewno akcja Zastalu, którą w tym sezonie oglądać będziemy jeszcze wielokrotnie. Wyobrażam sobie, że w zaciszu pracy treningowej trener Arkadiusz Miłoszewski dogląda właściwego rozstawienia kolegów, gdy tylko przed Szumertem otwiera się na takie zagranie szansa.
Podkoszowy zielonogórzan zaimponował mi w sobotę jeszcze jednym: powtarzalnością!
– Panie Jakubie Zamojski. Zabrał mi pan celną trójkę odgwizdując faul „Żubra”, to ja i tak „walnę tróję” w kolejnej akcji – zdawał się mówić Szumert w trakcie pierwszej kwarty.
Do sobotniego meczu w Gryfii jeszcze pewnie będę wracał w kolejnych „Kulisach”. Jest o czym pisać.
W Słupsku definitywnie mają o czym myśleć!
Krośnieński chochlilk
Aż ciężko w to uwierzyć, ale w 2025 roku redakcyjne chochliki wciąż istnieją!
Jeden z nich w sobotę usunął z poprzedniej edycji „PLK zza kulis” fragment poświęcony zespołowi ligowego beniaminka. A ponieważ staram się być sprawiedliwy – szczególnie w rozdawaniu krytycznych uwag! – to lepiej lub gorzej opiszę problemy Miasta Szkła raz jeszcze.
W przegranym 60:78 meczu z Arką nowa miotła na ławce trenerskiej w osobie Marosa Kovacika nie pomogła, gdyż pomóc nie mogła.
Sportowa kołdra w zespole Miasta Szkła jest bardzo krótka i każde nieznaczne drgnięcie powoduje odsłonięcie coraz to nowszych problemów. Po zamianie Javontae Hawkinsa na Ivicę Radicia problemy niedoborów personalnych w krośnieńskiej drużynie przesunęły się ze strefy podkoszowej na obwód. Szczególnie w takich meczach, w których Tre Jackson i Maurice Watson notują łącznie 4 celne rzuty z gry na 24 oddanych. Ouch.
Stałym problemem Miasta Szkła pozostaje również (nie)przydatność polskich koszykarzy do gry na ekstraklasowym poziomie. Jedynie momenty dobrej gry miewa Jan Wójcik (7 pkt w 16 minut), a taki Michał Jankowski niebezpiecznie goni swoją zdobycz punktową (łącznie 26 punktów w sezonie) liczbą popełnionych fauli (19). Możliwości prowadzenia gry przez Huberta Łałaka negatywnie zweryfikowały już końcówki przegranych spotkań ze Startem Lublin i Stalą Ostrów.
Jednak nawet pomimo tych ograniczeń przez 24 minuty krośnieński zespół walczył jak równy z równym z gośćmi z Gdyni. Wtedy jednak w dwóch kolejnych akcjach zawiódł Leemet Bockler – bezsprzecznie najlepszy gracz beniaminka w bieżących rozgrywkach.
Od tego momentu koszykarze Arki zaliczyli 12-minutową serię 29:12 i z łatwością wygrali po raz siódmy w tym sezonie. Po zakończeniu spotkania o tak łatwe poddanie się do swoich graczy pretensje miał trener Kovacik.
Nie można zapomnieć, że przy bilansie 1-8 aż sześć z meczów beniaminek PLK rozegrał na własnym parkiecie. Kolejne tygodnie nie zapowiadają się dla podkarpackiego jedynaka łatwiej.