Poprzedni sezon Orlen Basket Ligi okazał się dla PGE Startu bezprecedensowy. Przed jego rozpoczęciem zespół z Lublina w przewidywaniach ekspertów nie był nawet wymieniany w roli pewniaka do gry w playoff. Kończył rozgrywki występując w finale. Wcześniej za burtę wyrzucił m.in. obrońców mistrzowskiego tytułu z Sopotu.
Start stoczył inspirujący i wzbudzający ogromne emocje oraz zainteresowanie bój o złoto z Legią. Po wielu latach świecenia pustkami, trybuny hali Globus pękały w szwach. W decydującym, siódmym meczu zespół Wojciecha Kamińskiego był o krok od mistrzostwa. Szanse stracił dopiero w ostatnich dwóch minutach.
Jednym z liderów lubelskiej drużyny, także w starciach finałowych, był doświadczony gwinejski środkowy Ousmane Drame. 33-latek wystąpił w każdym z 47 meczów Startu w sezonie. Zdobywał w nich średnio 10.9 punktu i 7.4 zbiórki. Trafiał świetne 42 proc. rzutów za 3.
„Nie chciałem wracać do PLK, agent musiał mnie błagać…” – mówił w rozmowie z Aleksandrą Samborską, gdy wiosną jeszcze przed decydującym meczem półfinałowym z Treflem poprosiliśmy go o wywiad. – Co tu dużo ukrywać – miałem trudne doświadczenia finansowe z dwoma poprzednimi pracodawcami w Polsce (Drame grał w Zastalu w sezonie 2021/22 i w MKS Dąbrowa Górnicza w rozgrywkach 2022/23 – przyp. red.) – argumentował.
Kolejny raz Ousmane skontaktował się z naszą dziennikarką chwilę po tym, gdy w minioną środę świat PLK zelektryzowała wiadomość o tym, że obowiązujący także na kolejny sezon kontrakt ze Startem jednostronnie zerwał Jakub Karolak.
Do Drame też ta wiadomość dotarła. Postanowił podzielić się z nami własnymi doświadczeniami sezonu spędzonego w Lublinie, a także wydarzeniami tygodni, które nastąpiły po zakończeniu finału Legia – Start.
Aleksandra Samborska: To nietypowa sytuacja, że do koszykarskiej redakcji z Polski nagle odzywa się zawodnik, który z PLK już wyjechał. Wiem, że kolejne rozgrywki spędzisz w ekstraklasie rumuńskiej. Skąd ten telefon do mnie? Co się stało?
Ousmane Drame: Chcę, żeby zawodnicy wiedzieli, że kluby nie są niezwyciężone, a gracze powinni być świadomi pełni swoich praw. Nie chodzi tu o sam Start czy PLK. Niech moje doświadczenia z ostatniego sezonu pokażą innym koszykarzom, że egzekwować swoje prawa zawsze można, a wręcz należy.
Czuję, że jestem tę opowieść winny innym graczom i sobie samemu. Mnie te wspomnienia po prostu wciąż bolą.
Które najbardziej?
Przede wszystkim to, jak klub się zachował, gdy miałem problemy zdrowotne. W trakcie sezonu zasadniczego miałem problem z bólem w dolnej części pleców. Był wyjątkowo odczuwalny. Momentami nie mogłem chodzić, tak mnie rwało. Po zabiegach z fizjoterapeutą nieco ustępował, lecz za każdym razem powracał.
Szybko poprosiłem klub o konsultację lekarską i przeprowadzanie badanie rezonansem. Dopraszałem się o to tygodniami. W końcu zaangażowałem w to też trenera, który chyba uświadomił klub, jak poważna jest to sprawa.
Nagle, tydzień później, dwa dni przed wizytą, dowiaduję się, że została odwołana! Że fizjoterapeuta był przepytywany przez wysłannika prezesa Arkadiusza Pelczara, jak wygląda sprawa mojej kontuzji. Powiedział mu, że czekam na rezonans i że nie byłem u niego ostatnio na zabiegu, ale najlepiej będzie porozmawiać o tym ze mną, bo to ja zmagam się z bólem. Niestety, nikt ze mną nie porozmawiał, a wizyta została odwołana. Tak po prostu!
W ogóle do niej nie doszło?
Doszło! Wściekłem się strasznie. Poprosiłem o spotkanie z prezesem! Byłem w furii. Wrzeszcząc, uświadomiłem mu, że ryzykuję zdrowie dla jego klubu. Przypominałem, że jedyne o co proszę to konsultacja lekarska i badanie rezonansem. Że z tego typu bólem mógłbym po prostu odpuścić grę i usiąść na ławce, a klub nie zapewnia podstawowej opieki zawodnikom i o nich nie dba!
Byłem wówczas gotów odejść ze Startu! Zacząłem się zastanawiać, czy ktoś tego typu sytuacje w Lublinie w ogóle kontroluje.
Prezes oczywiście mnie zapewnił, że się nie zrozumieliśmy i nieporozumienia da się naprawić. Dzień później znowu miałem już umówionego lekarza. Wizyta odbyła się już po dwóch kolejnych dniach. Okazało się, że można było ją zorganizować błyskawicznie. Podczas badania rezonansem wyszło, w czym tkwił mój problem. Można go było rozwiązać dwa miesiące wcześniej, oszczędzając mi mnóstwo bólu.
Prezes Pelczar, zarządzając klubem z Lublina, próbuje oszczędzać na wielu rzeczach, o czym przekonałem się na własnej skórze. Ale zdrowie koszykarzy nie jest na pewno tym elementem, na którym jakikolwiek klub oszczędzać powinien!
O jakich innych oszczędnościach mówisz?
Swojej pierwszej podróży do Lublina nigdy nie zapomnę! Z Bostonu do Warszawy można spokojnie dolecieć w 12 godzin. A nawet mniej! Tymczasem ja, gdy podpisałem kontrakt ze Startem, na samą przesiadkę z Danii do Polski czekałem jakieś 6 godzin.
Ale już trudno, powtarzałem sobie wówczas, siedząc na lotnisku w Kopenhadze. „Nowa sytuacja, nowy klub, nie nastawiaj się od razu negatywnie!” – mówiłem sam do siebie.
Gdy wreszcie wylądowałem w Warszawie, byłem wykończony. Nogi, plecy – wszystko mnie bolało. Długie podróże samolotami dla ludzi mojej postury – a mam 206 cm – to zawsze spore obciążenie. Jestem dawno po 30. i po trzech operacjach kolana. Gdy na lotnisku w Warszawie przeszedłem odprawę i odebrałem bagaż, wchodząc do budynku terminala, odetchnąłem z ulgą. Wychodzę, patrzę, a tu… nikogo nie ma.
Nikt na mnie nie czekał!
Dzwonię do klubu. Dowiaduję się, że kierowca jest w drodze. Że będzie za jakieś pół godziny. Pierwsza myśl: „jakim cudem nikt nie dopilnował tego, by na czas odebrać zawodnika?”.
No ale cóż, czekam. W końcu przyjeżdża kierowca. Ale od razu informuje mnie, że musimy poczekać jeszcze… 3 godziny, bo przylecą jeszcze kolejni Amerykanie. Pytam: „naprawdę, będziemy czekać kolejne 3 godziny, choć do Lublina można dojechać w 90 minut? Przecież zanim oni dolecą, ja dawno będę już w domu! Oni za 3 godziny dopiero lądują. Jeszcze kontrola paszportowa, jeszcze odbiór bagaży…
Ostatecznie zdesperowany zdecydowałem, że wezmę Ubera. Podróż kosztowała ponad tysiąc złotych. Stwierdziłem, że rachunek wyślę agentowi, by przesłał do klubu prośbę o zwrot poniesionych kosztów. W końcu to jego szefowie powinni dbać o to, by zawodnik w zdrowiu i możliwie komfortowych warunkach dotarł na miejsce.
Jadę już tym Uberem do Lublina i nagle otrzymuję telefon z klubu, że kierowca na mnie czeka. Jestem padnięty, właściwie zasypiam, więc informuję, że jestem w Uberze i najlepiej będzie kwestię podróży omawiać już później z moim agentem. Rozłączyliśmy się.
Po chwili kolejny telefon. Znów z klubu. Dostaję informację, że prezes nie będzie zwracał pieniędzy za podróż i że mam się zatrzymać.
Poinformowałem, że to już sprawa do omawiania z moim agentem, a ja po prostu chcę już tylko dotrzeć do Lublina. Jadę dalej.
Po 20 minutach kolejny telefon: mamy się natychmiast zatrzymać, bo kierowca, który został w Warszawie ma klucze do mojego mieszkania. Pytam czy właściciel w Lublinie nie ma drugiego kompletu? Po chwili kolejny telefon: nie ma.
Przekazuję słuchawkę kierowcy Ubera. Czekamy w McDonaldsie przy trasie Warszawa – Lublin. Czekamy, czekamy, przyjeżdża jakiś samochód. Ale okazuje się, że inny. Prosto z Lublina! Mam zrezygnować z Ubera i się przesiąść. Z Warszawy docierają także klucze. Jestem padnięty, ale finał podróży wreszcie wyłania się na horyzoncie.
Gdy na drugi dzień byłem w hali, do mojego mieszkania przyszedł jego właściciel z telewizorem. Bez problemu dostał się, choć drzwi przecież zamknąłem. A więc drugie klucze jednak posiadał.
Otrzymałeś zwrot kosztów podróży Uberem?
Oczywiście, że nie. Ale tu już naprawdę nie chodzi o pieniądze, nie boli mnie ta kwota. Zabolały mnie i w tej sytuacji, i w kilu innych głównie zasady. A raczej ich brak.
Zdaję sobie sprawę, że historia mojej podróży z Bostonu do Lublina brzmi jak nieco przydługa anegdota, z której można się z perspektywy nawet czasu trochę pośmiać. Ale zapewniam: mi wtedy nie było do śmiechu, a problemy z samochodami i pieniędzmi pojawiły się także później.
Na czym polegały?
Związane były z rozliczeniami między klubem a zawodnikami po zakończeniu sezonu. Po ostatnich rozgrywkach, które kończyliśmy przecież osiągając historyczny sukces, wynagrodzenie kilku z nas zostało pomniejszane o domniemane szkody, wycenione przez salon na tysiące dolarów, za zniszczenia w użytkowanych przez nas w trakcie pobytu w Lublinie samochodach.

Ja o swojej należności dowiedziałem się w lipcu po tym, gdy agent zaczął się dopraszać zaległych przelewów dla mnie. Czekałem wówczas jeszcze na wynagrodzenia za maj i czerwiec.
Gdy dowiedziałem się, że klub chciał potrącić mi z moich zarobionych ciężką pracą pieniędzy blisko 2000 dolarów byłem w szoku. Nie miałem żadnej stłuczki. Nie przypominam sobie też żadnych większych otarć auta, które bym spowodował. Stwierdziłem, że to musi być jakaś dziwna strategia oszczędnościowa.
Powiedziałem agentowi, że ma się nie zgadzać na żadne potrącenia w związku z użytkowaniem auta, bo zwróciłem je w takim samym stanie, w jakim je dostałem. Wtedy otrzymaliśmy zdjęcia auta z rysami i wgnieceniami. Kłopot klubu polegał na tym, że ja miałem sesję zdjęciową z tym autem, gdy je odbierałem. Już na tamtych zdjęciach widać było niektóre z nich! Przekazano nam też maila od pracownika salonu współpracującego z klubem w Lublinie, który podał zestawienie kosztów do poniesienia – 6598,91 netto z informacją, że są to koszty wstępne, które mogą ulec zmianie po oględzinach w warunkach warsztatowych!
Wiem, że kilku innych graczy też miało z tytułu domniemanych szkód na autach do zapłaty od 1000 do 3000 dolarów, choć inni mechanicy w Lublinie na podstawie tych samych zdjęć mówili, że te naprawy powinny być liczone co najwyżej w setkach, nie tysiącach dolarów. Przecież ze względu na małe ryski nie trzeba wymieniać całego zderzaka! I miałbym za to zapłacić w ciemno, a nie na podstawie faktury!

Ale przecież nie rozmiar rys na błotniku jest tu najistotniejszy! Zastanawia mnie najbardziej jedno – czy klub z Lublina nie ubezpiecza aut, które później użycza swoim koszykarzom? Gdybym miał faktycznie jakąś poważną kolizję ze swojej winy i likwidacja szkody faktycznie kosztowałaby krocie, pozbawiłby mnie nagle całej miesięcznej pensji, czy 2-3? Co najmniej dziwne postępowanie.
Otrzymałeś ostatecznie pełną gażę bez potrąceń?
Zasądził to dopiero koszykarski trybunał arbitrażowy (BAT) w Genewie!
Początkowo agent przekazał moje stanowisko odmowy uznania roszczeń klubu do Lublina. Wtedy dostaliśmy kopię maila z salonu, gdzie wyliczono uszkodzenia jakie ma auto i koszty autoryzowanej naprawy wraz z adnotacją, że niezależnie od tego, czy to rozwiązanie akceptuję czy nie – koszty zostaną pokryte z wynagrodzenia należnego z kontraktu.
Odezwałem się do mojego prawnika. Zdecydowaliśmy o założeniu Startowi sprawy. To było w drugim tygodniu sierpnia. Wtedy też dostałem część zaległych pieniędzy z klubu.
Jak skończyło się samo postępowanie?
Wygraliśmy! Sąd BAT w Genewie orzekł, że Start musi mi zapłacić zaległe przelewy powiększone o 5 proc. odsetek, całą premię także powiększoną o odsetki, a także zwrócić mi środki, którymi musiałem opłacić pracę swojego prawnika i koszty procesowe.
Jeden z innych zagranicznych liderów naszej srebrnej drużyny miał podobne problemy. Słysząc o moim przypadku poinformował mnie, że w ślad za moją wygraną też idzie ze swoją sprawą do sądu. Ta determinacja po moim wyroku mu jednak wystarczyła. Nie musiał się procesować. Niebawem odzyskał od Startu pełną, zaległą kwotę.

Co tak naprawdę chcesz przekazać tym wywiadem?
Chciałbym swoim kolegom koszykarzom przypomnieć, że tak samo, jak podpisując kontrakt z klubem mają wobec niego zobowiązania, tak samo posiadają swoje prawa! Nie można się bać. Zwłaszcza, jeśli chodzi o zdrowie i egzekwowanie należności wynikających z umowy!
Zwracam się tu także do polskich koszykarzy, bo o tym też, szczególnie po doświadczeniach z Zielonej Góry, rozmawiałem z wieloma chłopakami. W kontrakcie zawierajcie informację, że w sprawach spornych poza polskim sądem sprawę będziecie mogli wnieść również do Koszykarskiego Trybunału Arbitrażowego BAT. To bardzo skuteczna instytucja – wpływy z kraju nie mają tam znaczenia!
Jeśli ktoś potrzebuje informacji, jak zawrzeć taki zapis w kontrakcie – możecie się do mnie bezpośrednio odezwać, chętnie pomogę. To umożliwia nam gra pod egidą FIBA. Dzięki temu uruchamiacie krajowy system sprawiedliwości i ten międzynarodowy. Trzeba się liczyć z kosztami procesu, ale jeśli proces się wygra, one spadają na pracodawcę. Najważniejsze, żebyście potrafili się bronić!
W zeszłym sezonie w Starcie dawaliśmy z siebie na parkiecie wszystko. Osiągnęliśmy historyczny wynik. Profesjonalnie traktowaliśmy nasze zobowiązania. Także te marketingowe. Rozmawiając w trakcie sezonu z mediami ani słowem nie zająknęliśmy się, że coś w klubie nie działa. Zresztą, wiesz o tym najlepiej, pamiętając nasz wywiad, który miał miejsce w trakcie playoff.
Biorąc to wszystko pod uwagę, problemy z nieterminowymi płatnościami, które pojawiły się w trakcie walki o medale i jeszcze ta cała afera z potrącaniem części wynagrodzeń za zniszczenia aut po sezonie odebrałem po prostu jako policzek! Zresztą poinformowałem nowych zawodników Startu, by dokładnie obfotografowali swoje samochody, zanim zaczną z nich korzystać.
Chciałem powiedzieć, jak na tę sytuację patrzę, bo mam nadzieję, że moje stanowisko doda odwagi innym graczom. Nikt nie lubi sądów i procesów, ale przecież jeszcze bardziej nie lubimy braków w komunikacji.
Start ma większy potencjał, ale go nie wykorzystuje. Zagraliśmy z chłopakami dla Lublina wyjątkowy sezon. Prowadził nas znakomity trener. Cały sztab angażował się w nasz sukces. Ostatecznie jednak i tak oprócz wielkiego sukcesu w postaci medalu w pamięci pozostanie ogromny niesmak.
Życzę temu miastu jak najlepiej, ale nowym zawodnikom i w Starcie, i w innych klubach zwracam uwagę, że korzystanie ze swoich praw jest oznaką profesjonalizmu i fundamentem wzajemnego szacunku w relacji zawodnik – klub.