czwartek, 23 października 2025
Strona główna » Puchalski: To wcale nie był stracony sezon Anwilu! Przynajmniej – nie dla mnie
PLK

Puchalski: To wcale nie był stracony sezon Anwilu! Przynajmniej – nie dla mnie

0 komentarzy
„Klęska, stracony czas, kolejna kompromitacja” – to trzy najczęściej powtarzane przez kibiców opinie o sezonie 2024/25 w wykonaniu Anwilu. Też jestem sympatykiem klubu z Włocławka, ale – choć czuję rozczarowanie – moja opinia o ostatnich 12 miesiącach nie może być wyłącznie negatywna i zdominowana przez wydarzenia z playoff. Dlaczego?

To będzie zupełnie inny tekst od kilkuset poprzednich, które opublikowałem na łamach koszykarskich portali. Nie znajdziecie w nim zbyt wiele merytoryki, mniej będzie faktów. Dominują rolę odegrają emocje. 

Dałem się namówić, by zamiast tego wyznać jaka jest moja wizja sensu kibicowania.

I definicja „straconego sezonu”. 

Tu plan minimum – wypełniony, tam kontekst – i rozczarowanie

Punktem wyjścia do tych rozważań jest oczywiście ostatni sezon Anwilu Włocławek. To klub, któremu mniej lub bardziej czynnie kibicuję od – bez mała – 30 lat.

Na początku jeszcze chwila o faktach: mówimy o 4. zespole sezony 2024/25 Orlen Basket Ligi, półfinaliście lutowego turnieju o Puchar Polski i uczestniku Top 16 FIBA Europe Cup. 

Gdyby poproszono mnie przed sezonem lub u jego progu o zdefiniowanie planu minimum dla Anwilu, powiedziałbym tak:

– półfinał playoff

– półfinał Pucharu Polski 

– II faza grupowa najniższego z europejskich pucharów, czyli Top16 FIBA Europe Cup. 

Na szczęście – może to moje przekleństwo? – potrafię oddzielić zapowiedzi trenerów, pracowników klubu czy przekaz jego oficjalnych kanałów od rzeczywistości. Zdaję sobie sprawę, że w lidze tak wyrównanej jak w ostatnich latach PLK celem co najmniej 4-5 klubów jest zdobycie mistrzostwa Polski. Niezależnie od tego, czy przedstawiciele klubów mówią o tym głośno, czy w ogóle nie poruszają takich tematów, lub wręcz tonują nastroje. 

Moje wrażenie – i powyższe cele minimum – co do potencjału Anwilu przed sezonem potwierdzały notowania bukmacherów, coroczny typer PLK przeprowadzony wśród kibiców na platformie X, czy choćby przedsezonowy power ranking SuperBasketu. Wszędzie tam Anwil czaił się dopiero za plecami Trefla i Kinga – dwóch zdecydowanych faworytów – gdzieś na równi ze Śląskiem i tuż przed Legią. 

Nie dałem się przekonać trenerowi Selcukowi Ernakowi, że liczy się tylko złoto, chociaż – co oczywiste – miałem taką nadzieję. Po sezonie mogę powiedzieć jedno: klub osiągnął plan minimum. Nie zwykłem mieć pretensji o wypełnianie minimów. Znam zasadę „apetyt w miarę jedzenia”, lecz osobiście emocje z nią związane potrafię kontrolować, więc starałem się planu minimum nie rewidować po kolejnych zwycięstwach Anwilu w sezonie zasadniczym.

Ale-ale, żeby było jasne: czerwiec 2025 mnie rozczarował. Mocno!

Dlaczego? Winne są okoliczności, kontekst. Z kretesem przegrany poprzedni sezon, bezproblemowe wygranie sezonu regularnego – zupełnie inne niż za trenera Frasunkiewicza, bo z ominięciem większych śródsezonowych kryzysów formy, półfinał Pucharu Polski przegrany w kuriozalnych okolicznościach (te cztery przestrzelone rzuty wolne w końcówce!), łaskawy los w przydziale przeciwników drugiej rundy europejskich pucharów (Fryburg i Charleroi to inna półka niż choćby średniacy ligi greckiej czy francuskiej). 

Czarę goryczy przelała gra o medale w lidze. Game-winner Michała Kolendy, fatalny ostatni mecz półfinału w Warszawie, przegrany rewanż w grze o brąz z Treflem. Wszystko to z kontuzjami Kamila Łączyńskiego, a potem Nicka Ongendy w tle. 

Tak, tych kilkanaście dni zdominowało całą narrację wokół drużyny z Włocławka. Dla wielu kibiców te 3-4 przegrane mecze stały się jedyną definicją sezonu. Zapamiętają z niego głównie właśnie te niespełnione nadzieje. 

Czy wynik jest najważniejszy? To… skomplikowane 

Dla mnie „klęska” tegorocznego Anwilu w ujęciu czysto sportowym nie wytrzymuje porównania z sezonem 2020/21, gdy emocje dla kibiców zespołu zakończyły się w grudniu, czy z sezonami 2023/2024 i 2016/2017, czyli niespodziewanymi porażkami w pierwszej rundzie play-off. 

Prawdopodobnie – choć przecież ciężko to zmierzyć – „klęska” Anwilu z kończącego się sezonu nie była nawet w top 3 klęsk klubów PLK. Na pewno bardziej rozczarowujące w zderzeniu planów i rzeczywistości wydają się być sezony w wykonaniu Śląska i Kinga, a być może także Arki Gdynia.

Czy wynik sportowy nie jest najważniejszym wskaźnikiem funkcjonowania klubu? Oczywiście! Przecież gra o jak najwyższe lokaty pozostaje kwintesencją sportu. 

Ale czy wynik sportowy jest najważniejszy dla mnie-kibica? To już trochę bardziej skomplikowane. 

Sukces drużyny jest ważny, jasne, ale ja już dawno temu wyleczyłem się z bycia jego zakładnikiem. Jasne, jako kibic, każdy ma prawo drużynę z końcowego wyniku rozliczyć, wylać złość i frustrację. 

Jeśli jednak kibic nie widzi nic poza sportowym wynikiem na koniec sezonu, to każdy – a trzeba pamiętać że ani my, ani kluby nie mamy po 7 żyć, liczba prób zdobycia sukcesu jest skończona – może przeżywać go zaledwie na dwa sposoby (cytując znajomego fana piłkarskiej Barcelony): 

– albo wściekasz się cały rok, by na końcu przeżyć rozczarowanie

– albo wszystko układa się okej, a na końcu zamiast radości czujesz co najwyżej jak kamień spada ci z serca i to poczucie ulgi „uff, tym razem się udało” 

Wychodzę z założenia, że szkoda mojego czasu – a nierzadko również wysiłku! – żeby od swojego klubu dostać tylko tyle.

Zamiast tego, wolę każdy sezon w roli kibica przeżywać mecz po meczu. Wartościować go na koniec jako sumę małych radości – pojedynczych zwycięstw (ba, również porażek odwiecznych rywali!), tygodni rozpoczynanych na czele tabeli, rozwoju poszczególnych zawodników obserwowanego z miesiąca na miesiąc i na końcu wyniku w play-off. W odpowiedniej proporcji w stosunku do reszty sezonu!

„Dzień dobry panie Ryśku!

Przez wiele miesięcy zakończony sezon Anwilu dostarczał mi świetnej rozrywki, a także – w ogromnej większości – pozytywnych emocji. Wzbudzał ciekawość „co będzie dalej”. Wywoływał niepewność. Złość? Jasne! Ale ją czułem przez raptem kilkanaście dni. 

Jednym słowem: emocje!

Jestem daleki od narzucania komukolwiek mojego toku myślenia czy patrzenia na model relacji na linii kibic-klub. Zwracam tylko uwagę, że utożsamiając się z klubem, inwestując swój czas, emocje czy w końcu także pieniądze – otrzymuję w zamian określoną dawkę widowiska i wrażeń. 

W Hali Mistrzów bywam regularnie. W październiku, lutym czy nawet kwietniu zamartwianie się o to, co będzie w czerwcu, a co gorsza szukanie dziury w całym – „bo przecież na pewno powtórzy się ta wtopa z poprzedniego roku!” – byłoby dla mnie marnowaniem czasu, potencjału fajnych chwil! 

Tych spotkań ze znajomymi i nieznajomymi w od lat tym samym sektorze. Tych mini-rytuałów przedmeczowych – „dzień dobry panie Ryśku”!. Tych dwóch godzin w tygodniu, kiedy najważniejszy staje się mecz. Tego momentu, gdy praca, obowiązki życiowe czy inne hobby na chwilę przestają mieć znaczenie. 

I gdy kompletnie nieistotne jest to, co wydarzy się za kilka miesięcy w playoff.

Ktoś może utyskiwać na to, że w obecnej PLK sezon regularny nie ma znaczenia. Jeśli ten ktoś jest zakładnikiem wyniku – fakt, ma rację. Kolejne playoffy PLK potwierdzają, że sezon zasadniczy ma znaczenie co najwyżej umiarkowane. Czy można włączyć się do obserwowania walki o mistrzostwo emocjonalnie gdzieś w maju i ominąć kibicowsko fajnych osiem miesięcy? Można!

Powtarzalność, powtarzalność i jeszcze raz powtarzalność!

A więc czytam od kilku dni non-stop te opinie o „kolejnym straconym sezon Anwilu”. Dla mnie straconym sezonem były rozgrywki 2020/21 – te pandemiczne, bez oglądania meczów na żywo i przy okazji bez emocji towarzyszących wynikom Anwilu gdzieś już od połowy sezonu. Dopóki jednak są emocje – czy to pozytywne, związane choćby z liderowaniem w tabeli, czy nawet ambiwalentne, niech to będzie walka o playoff, gdy zespół ma walczyć o medale – sezon w żadnym wypadku nie jest dla mnie stracony. 

Niezależnie od końcowych rozstrzygnięć. 

W moim pojmowaniu sensu istnienia sportu, klub jest w umysłach i życiu swoich fanów po to, by dostarczać im rozrywki, a w dalszej kolejności tworzyć grunt do dyskusji i pretekst do interakcji. To swego rodzaju niepisany kontrakt. Umawiamy się na wspólne spędzanie 2 godziny tygodniowo. A później? Później zobaczymy gdzie nas to w danym sezonie zaprowadzi. 

Cała reszta, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało – to TYLKO sport. Na wyniki w playoff ani kibic, ani klub – w sensie struktur – w czerwcu nie ma już większego wpływu.

Skoro ten tekst jest już na tyle osobisty, to mogę sobie na koniec i na taką dygresję pozwolić: w moim odczuciu najważniejszą refleksję! Niewielu kibiców koszykówki w Polsce może o sobie powiedzieć, że nieprzerwanie od 30 lat pasjonuje się widowiskami na najwyższym poziomie z udziałem drużyny, której kibicuje (dopóki nie zmienia ulubionych co kilka lat). Naprawdę doceniam – głęboko wierzę, że nie tylko ja – nie tylko sukcesy sportowe Anwilu, ale także to, że klub ten trwa na tak wysokim poziomie sportowym od tylu lat. 

Ostatecznie – zdałem sobie z tego kilkanaście lat temu, gdy Anwil przeżywał organizacyjno-finansowe turbulencje – przecież bez niego nie interesowałbym się rozgrywkami PLK dłużej niż przez kolejny sezon. Później mógłbym równie szybko zrezygnować ze śledzenia NBA, nie mówiąc o niszowych ligach zagranicznych czy europejskich pucharach. 

To klub dzięki któremu zainteresowałem się koszykówką daje mi paliwo do wszystkiego, co wokół koszykówki robię. To w dużej mierze dzięki niemu napisałem tych kilkaset dużo bardziej merytorycznych tekstów i ten jeden dużo bardziej emocjonalny. 

Być może Anwil – wówczas jeszcze Nobiles – zainteresował dużo młodszego mnie za pomocą walki o medale, ale przy koszykówce zostałem na zawsze tylko właśnie dzięki regularnemu podtrzymywaniu przeróżnych emocji. Tych lepszych i gorszych. Przez okrągłe 12 miesięcy w roku. Kluczem jest ciągłość, cotygodniowa dawka wrażeń. 

Laury, medale? Prędzej lub później przyjdą. I będą smakować wybornie!


PS. Swój tekst w równie dużym stopniu co do kibiców Anwilu kieruję do sympatyków innych klubów PLK, także Kinga Szczecin, czy – a jakże! – Śląska Wrocław. W tym sezonie emocje skończyły się dla Was jeszcze szybciej niż dla fanów koszykówki „mojego” klubu. Jesteście smutni? To pomyślcie – chociażby w dniu meczu nr 5 finału PLK 2025 – ile lat na jakiekolwiek emocje związane z „walką o wszystko” czekali kibice z Lublina. 

Może dzisiaj na wypełnionych do granic możliwości trybunach Globusa też zasiądzie po raz pierwszy jakiś nastolatek, który z koszykówką pozostanie już na zawsze?

Bez względu na to, czy Start w kolejnym finale zagra już w 2026 roku czy dopiero w okolicach 2043.